top of page

/ KULTURA   książki

styczeń 2023 / 1 (5)

read more.jpg

Czy warto czytać?

Biblioteka Narodowa, która prowadzi badania stanu czytelnictwa w Polsce od 1992 roku. I choć obecnie odnotowuje niewielki wzrost czytelnictwa w stosunku do lat ubiegłych, to

z raportu wynika, że około 60% Polaków nie czyta w ogóle.

Czytanie pogłębia wiedzę...

Wszystko, co czytamy, pozostawia w naszych umysłach różne informacje, poszerza nasze horyzonty i poprawia zrozumienie świata. Profesor kognitywistyki z University of California w Berkeley, Anne

E. Cunningham dowodzi, że ludzie regularnie czytający lepiej wypadają w testach na inteligencję, a ich zdolności poznawcze są wysokie do późnej starości.

Po co czytać? Ponieważ nasz mózg – podobnie jak mięśnie – potrzebuje gimnastyki.

Czytanie stymuluje umysł...

Czytanie absorbuje jednocześnie wiele obszarów mózgu - te, które odpowiedzialne są za widzenie, za język i za asocjacje pojęciowe. To dlatego czytanie rozwija wyobraźnię i wspomaga koncentrację. Poza tym pozostawia więcej czasu na myślenie – czytając zawsze możemy zatrzymać się na jakimś fragmencie

i przemyśleć go.

Czytanie pogłębia wiedzę, wzbogaca słownictwo, poprawia pamięć...

Czytając, ćwiczysz myślenie analityczne Jak często zdarza nam się, że czytając zajmującą książkę, zgadujemy jej zakończenie, zanim przewrócimy ostatnią kartkę? I to jest właśnie to - trening myślenia krytycznego i analitycznego, wyciągania wniosków

z setek sugestii i przesłanek.

Czytanie poprawia sen...

Kilkanaście/kilkadziesiąt minut z książką w ręku tuż przed zaśnięciem (często już w łóżku) pozwala zapomnieć o stresie minionego dnia i się wyciszyć. Czytanie pozwala się łatwiej skoncentrować i zapewnia uczucie kojącej prywatności.

Czytanie opóźnia demencję i spowalnia rozwój choroby Alzheimera...

Praca dr. Roberta Freidlanda opublikowana

w "Proceedings of the National Academy of Sciences" dowodzi, że ludzie, którzy regularnie czytają, grają

w gry logiczne albo rozwiązują zagadki, są ponad dwukrotnie mniej narażeni na rozwój chorób otępiennych.

Czytanie uspokaja...

Dr David Lewis z Mindlab International na University of Sussex mierzył, w jakim stopniu zmienia się napięcie mięśniowe i czynność serca pod wpływem rozmaitych aktywności tradycyjnie uważanych za uspokajające. Czytanie obniżało poziom stresu o 68 %, wygrywając ze słuchaniem muzyki (62 % skuteczności), piciem herbaty (54 %) czy pójściem na spacer (42 %).

Czytanie rozwija wyobraźnię...

- inspiruje

- kształtuje charakter

- poprawia umiejętności komunikacyjne

- pomaga zapamiętywać zasady pisowni

- kształtuje nasz styl pisania

- ... po prostu sprawia przyjemność!

Zdaniem znanych pisarzy...

Jak mawiał Wolter, z książkami jest w zasadzie tak, jak z ludźmi: bardzo niewielu ma dla nas ogromne znaczenie. Co warto by do tego dodać, bez jednych jak i drugich żyć nie sposób.

Aldous Huxley

"Każdy człowiek, który umie czytać, posiada moc do tego, by stać się potężniejszym, by rozszerzyć swoje horyzonty, by żyć pełnią życia, znacząco i interesująco".

Olga Tokarczuk

"Czytanie dobrej powieści sprawia przyjemność

i radość. Może chodzi tu o szczególny rodzaj podglądactwa - bezkarnego śledzenia ludzi, podążania za nimi krok w krok, zaglądania w ich myśli, osądzania i jednocześnie pozostawania w cieniu. Daje więc moc,

o której próżno by marzyć w rzeczywistości, moc nieco demoniczną - niemego osądzającego świadka wydarzeń".

Franz Kafka

"Uważam, że powinno się w ogóle czytać tylko takie książki, które człowieka gryzą i dźgają. Gdy książka, którą czytamy, nie budzi nas uderzeniem pięści w łeb, to po cóż ją czytamy? Żeby nas uszczęśliwiła? Mój Boże, szczęśliwi bylibyśmy właśnie, w ogóle nie czytając książek, a takie książki, które nas uszczęśliwiają, moglibyśmy od biedy pisać sami. Potrzebujemy jednak książek działających na nas jak bardzo bolesne nieszczęście, jak śmierć kogoś, kto był nam droższy niż my sami. jak gdybyśmy zostali porzuceni głęboko w lesie, z dala od ludzi, jak samobójstwo. Książka musi być siekierą na zamarznięte morze w naszym wnętrzu".

Alfred North Whitehead

"To w literaturze wyraża się konkretny światopogląd ludzkości".

Jarosław Iwaszkiewicz

"Kocham książkę dlatego, że wprowadza mnie w mój własny świat, że odkrywa we mnie bogactwa, których nie przeczuwałem".

George R. R. Martin

"Umysł potrzebuje książek, podobnie jak miecz potrzebuje kamienia do ostrzenia"

Barbara W. Tuchman

„Książki są nośnikami cywilizacji. Bez książek historia milczy, literatura niema, nauka jest sparaliżowana, myśl i spekulacje stoją w miejscu”.

William Somerset Maugham

"Przyzwyczaić się do czytania książek - to zbudować sobie schron przed większością przykrości życia codziennego".

Wisława Szymborska

"Czytanie książek to najpiękniejsza zabawa, jaką sobie ludzkość wymyśliła".

Ralph Waldo Emerson

"W najlepiej rozwiniętych społeczeństwach książki nadal są przyjemnością najwyższego rzędu. Ten, kto choć raz czerpał z nich satysfakcję, raz na zawsze uodpornił się na wszelkie nieszczęścia".

Cudze chwalicie, a swojego nie znacie...

 

 

 

 

Za nami dopiero kilka dni Nowego Roku, jest zima i niechęć do długich spacerów coraz częściej zatrzymuje nas w domu. A to oznacza, że większość z nas wreszcie może nadrobić zaległości czytelnicze. Co warto przeczytać w 2023 roku? Przedstawiamy najważniejsze (naszym zdaniem) polonijne nowości książkowe z ostatnich lat, miesięcy i te ważne, tłumaczone na język polski.  Tych pozycji nie można obejść szerokim łukiem. Trzeba po nie sięgnąć, by wiedzieć, co

w literackiej trawie piszczy, nie tylko polonijnej. Napiszcie, która z poniższych książek spowodowała, że sięgnęliście po następne, nie tylko z naszych propozycji...

St. Błaszczyna.jpg

Stanisław Błaszczyna

PODRÓŻE

ZAPISKI

ARTYKUŁY
LEKTURY
ROZMOWY

KINO
TEATR
SZTUKA

Stanisław Błaszczyna

PODRÓŻE

Książka – album zawiera zapiski oraz relacje z licznych podróży do takich krajów i miejsc, jak na przykład Indie, Nepal, Chiny, Tybet, Birma, Tajlandia, Wietnam, Kambodża, Laos, Singapur, Brazylia, Peru, Meksyk, Hawaje, Kostaryka, Gwatemala, Jamajka, Wyspy Dziewicze, Kanada, Włochy, Hiszpania, Norwegia…
Sporo miejsca poświęcono również Ameryce Północnej, gdzie przez wiele lat autor organizował i prowadził wycieczki krajoznawczo-turystyczne. Całość ilustrowana jest setkami zdjęć ukazujących – a tym samym utrwalających – piękno odwiedzanych zakątków świata, z których wiele traci obecnie swój unikatowy charakter.

*  *  *

804 strony; oprawa twarda; 675 ilustracji barwnych

Słowo o książce

Ponoć w każdym ziarnku piasku odbija się, a może i przejawia cały wszechświat. Tak jest powiedziane i myślę, że tak samo jest w przypadku tekstów Stanisława Blaszczyny. To co łączy wszystkie opisy krajów – w ich dogłębności i historyczno-literaturoznawczych kontekstach – to osoba autora przesiąkniętego ideą humanizmu XX wieku, który w każdym napotkanym, a zwłaszcza sfotografowanym człowieku widzi (chce zobaczyć) jego głębię i uniwersum. W każdym opisie mijanego kraju, w dowolnym obrazie przemijającego oblicza (zwłaszcza w twarzach hinduskich starców czy kambodżańskich dzieci) przebija się swego rodzaju troska

o kondycję człowieka, którą można chyba nazwać „humanitaryzmem” – czyli wiarą w człowieka zanurzonego w swoim środowisku naturalnym, w jego tu i teraz…
Czytając kolejne rozdziały z tomu Podróże każdy czytelnik (bez względu na to, czy był w danym miejscu, czy nie był) nawiązuje specyficzny dialog z autorem. Czyta te rozdziały, bo chciałby się czegoś dowiedzieć przed wyjazdem i własnym doświadczeniem danego kraju, ewentualnie porównuje z tym, czego sam doświadczył. Uczy się i przewiduje, co się może zdarzyć w podróży – każda jego myśl i refleksja jest zwykle odnośnikiem do przeszłych lub przyszłych wojaży. A książka ta jest jak ogólny i szczegółowy „przewodnik” napisany przez kogoś, kto sam przez wiele lat był przewodnikiem – jest jak najbardziej szerokie vademecum.
Lektura tego tomu to wielodniowa wyprawa niemalże „dookoła świata”, bo każda strona jest wędrówką po innym zakątku naszego globu. Warto delektować się obecnymi tam słowami i obrazami dłużej – zanurzyć się w jakimś miejscu i być… A sprzyja temu nie tylko zawarta tam ilość refleksji filozoficznych czy literackich metafor, znakomitych fotografii, ale i odniesień praktycznych. Wszystko to sprawia, że ta książka-album jest jak dobry kompan do podróży w dowolnym jej czasie… (...)     
Bogdan Kwiatek

Więcej informacji o książkach Stanisława Błaszczyny: https://wizjalokalna.wordpress.com/2018/07/27/podroze/

Zamówienia kompletu książek (wyłącznie) w Księgarni Polonia (Polonia Bookstore) - Chicago: https://www.polonia.com/-PODROZE-ZAPISKI-ARTYKULY-LEKTURY-ROZMOWY-brKINO-TEATR-SZTUKA-4-vols-P22631.aspx lub pisząc na adres e-mailowy: giedlar@sbcglobal.net

Cena czterech tomów o powyższych tytułach: $140.

zadnych-bogow-zadnych-panow.jpg

Grzegorz Dziedzic

ŻADNYCH BOGÓW,

ŻADNYCH PANÓW

*  *  *

472 strony; oprawa miękka; kryminał, sensacja, thriller

Książka wyróżniona Nagrodą Wielkiego Kalibru 2022

czytaj także

zadnych-bogow-zadnych-panow.jpg

czytaj także

Słowo o książce
Chicago, rok 1918. Sierżant Teodor Rucki dopiero rozpoczyna karierę w policji, ale brak doświadczenia nadrabia ulicznym sprytem i szybkimi pięściami. W polskiej dzielnicy ktoś podrzuca bestialsko okaleczone zwłoki, a na płocie i w pobliskim kościele maluje farbą anarchistyczny napis. Rucki rozpoczyna śledztwo, które prowadzi go przez najbiedniejsze i najniebezpieczniejsze rejony miasta. Morderca zabija kolejne ofiary w okrutny i teatralny sposób, a na mieszkańców imigranckich dzielnic pada strach przed seryjnym zabójcą, nazwanym przez prasę Diabłem z Michałowa. Szybko okazuje się, że wokół młodego polskiego detektywa toczy się gra pozorów, a on sam musi stanąć ponad prawem

i zmierzyć się z demonami przeszłości.

"Żadnych bogów, żadnych panów" to czarny kryminał historyczny odsłaniający zapomniane i wyparte przez Polonię oraz praktycznie nieznane w Polsce fragmenty historii polskiej diaspory w Chicago – mieście ciężkiej pracy, korupcji i zbrodni. Historii, która była taka, jak ta książka – brutalna, surowa i bezlitosna.

Nie do wiary, że to debiut! "Peaky Blinders" w polonijnej wersji. Zupełnie nowa przestrzeń w polskim kryminale retro, mroczna
i krwista niczym rzeźnia przemysłowa.    Marcin Wroński

Książka dostępna w Księgarni D & Z, Chicago.

ofiary w sutannach - okładka.jpg

czytaj także

Małgorzata Błaszczuk

Monika Całkiewicz

OFIARY W SUTANNACH

Zmowa milczenia, niewygodne fakty. Zbrodnie, o których mieliśmy nie usłyszeć.

Sprawy kryminalne po 1989 roku, w których ofiarami byli księża. Typowe tylko z pozoru. Morderstwa z zemsty, powiązane z działalnością przestępczą, niektóre z wątkiem seksualnym w tle. Krzywda ofiary miesza się w nich z winą – autorytet duchownego zostaje zderzony z bezlitosnymi faktami.
Monika Całkiewicz, była prokuratorka, i Małgorzata Błaszczuk, dziennikarka, docierają do akt tych spraw. Rozmawiają z osobami, które były w nie zaangażowane – znajomymi ofiar, prowadzącymi śledztwo – oraz ekspertami, wyjaśniają zawiłości prawne, ale nie wydają wyroków.
Co było głównym motywem? Ja
kie tajemnice ukrywali zamordowani księża?
Kim są sprawcy tych morderstw?
Nie każda zbrodnia popełniona na księdzu to sprawa polityczna. Nie każda ofiara jest bez winy. Wstrząsające i niezwykle wnikliwe reporterskie śledztwo.

*  *  *

272 strony; oprawa twarda

czytaj także

ofiary w sutannach - okładka.jpg

Słowo o książce

Kościół katolicki nie ma ostatnio dobrej prasy, a o księżach mówi się raczej w odniesieniu do skandali, które co chwila wychodzą na światło dzienne szokując i budząc niesmak wśród wiernych. Pedofilia, związki hetero lub homoseksualne, które są tajemnicą poliszynela, chciwość i nieograniczony konsumpcjonizm trawią duchowieństwo jak zaraza, powodując, że autorytet kapłanów zaczyna sięgać dna a ich czyny wywołują gniew a niekiedy bardziej gwałtowne reakcje w tym napaści i morderstwa.
I tak jak przed 1989 rokiem zbrodnie, których ofiarą padali księża były zazwyczaj zbrodniami politycznymi teraz ich tłem są kwestie obyczajowe.


O takich przypadkach opowiada książka Moniki Całkiewicz i Małgorzaty Błaszczuk "Ofiary w sutannach". To głośne sprawy kryminalne (często z pierwszych stron gazet), opowiadające najczęściej o brutalnych morderstwach księży, gdzie motywy sprawców są znane lub można się ich domyślać. Jest to istotna kwestia, gdyż autorki opowiadając te historie chciały jednocześnie zwrócić uwagę na grzechy

współczesnego kościoła, które przemilczane mogą nasilać agresję wobec duchownych.
Ciekawa jest konstrukcja tych reportaży. Zaczyna się przytoczeniem konkretnej historii (co przypomniało mi czasy kied
y z wypiekami na twarzy czytałam krwawe opowiadania w miesięczniku "Detektyw"), by następnie omówić ją z ciekawym rozmówcą - dziennikarzem, policjantem, czy scenarzystą filmowym.     (...)

Książka dostępna jest w Wydawnictwie Evergreen. Informacje i zamówienia: https://wydawnictwoevergreen.com/sklep/

Malgorzata-Palka-Ona-Po-Prostu-Zniknela.png

Małgorzata M. Palka

ONA PO PROSTU ZNIKNĘŁA 

W tej bardzo osobistej książce autorka prowadzi nas przez fragmenty swojego dzieciństwa, losy rodziny, przeżycia podwójnej emigracji, macierzyństwo, dwa małżeństwa, podróże. A wszystko w kontekście tragicznej śmierci jej córki,

z którą od dziesięciu lat próbuje się pożegnać. Ale to nie jest opowieść

o nieustającej żałobie. To opowieść o życiu – w różnych jego odsłonach

i barwach.

*  *  *

350 stron; oprawa miękka

(dwie części w językach: polskim i angielskim)

Słowo o książce

„Droga Małgorzato,

powinienem zachować stoicki dystans wobec Twojej tragedii, posłuchać Twojego nakazu („mam dość sentymentalnego współczucia”), ale muszę zacząć od emocji...

Twoją książkę czytałem na bezdechu - w ciągu dwóch godzin - onieśmielony dopuszczeniem w pobliże Twoich uczuć i oczadzony spokojem narracji, opowieści o Twoich życiowych meandrach, zanim pojawiła się na świecie Justyna.

I dociekałem: jak można przeżyć taką tragedię?

Kim jest kobieta, która sobie z tym poradziła?

Oszczędzę Ci powtarzania oczywistości, jaka to niezwykła była/jest Justyna, jaka to TY jesteś niezwykła, wielka, wspaniała, i tak dalej - bo to wszystko prawda. Po prostu. Just truth it is.

Ale Twoja opowieść ujawnia coś więcej - coś, czego może i Ty sama nie przeczuwałaś, zaczynając ją pisać, rozpoczynając od analizowania swojego bólu, rozpamiętywania straty genialnej artystki i córki.     Andrzej Pacuła

Książka dostępna jest w Wydawnictwie Evergreen. Informacje i zamówienia: https://wydawnictwoevergreen.com/sklep/

Kierunek-Ameryka.jpg

Antologia

KIERUNEK AMERYKA

Osiemnastu polskich autorów z całych Stanów Zjednoczonych. Osiemnaście tekstów, których wspólnym mianownikiem jest emigracja. Forma, sposób opowiedzenia o niej oraz same historie są tak różnorodne, jak nasze doświadczenia…

Na okładce książki obraz Voytka Glinkowskiego Dwa księżyce. Voytek Glinkowski jest także autorem opowiadania zawartego w antologii.

*  *  *

258 stron; oprawa miękka; 18 ilustracji czarno-białych

Książka dostępna jest w Wydawnictwie Evergreen. Informacje i zamówienia: https://wydawnictwoevergreen.com/sklep/

Słowo o książce
Z nieskrywaną przyjemnością przeczytałam książkę Kierunek Ameryka. Zawarte w niej historie zachwycają. Niektóre opowiadania wzięte z życia wydają się być napisane nie przez debiutantów, lecz przez znanych i docenianych pisarzy. Polecam gorąco tę wyjątkową i bardzi ciekawą książkę.      Urszula Dudziak

Książka niezwykła. O wewnętrznej sile, determinacji, miłości i świadomości. Mądra! Bardzo zróżnicowana, niejednoznaczna. Fascynuje i zadziwia. Nie można się oderwać. Wspaniała filmowa inspiracja.     Katarzyna Figura

Franklin_edited.jpg

Benjamin Franklin

Radzi jak żyć

 

*  *  *

260 stron; oprawa miękka lub twarda; bibliografia, filozofia

Książka dostępna jest w Wydawnictwie Chestnut Hill Press. Informacje i zamówienia: https://www.chestnuthillpress.com/publication/roman-benjamin-franklin

w Listach, Aforyzmach i Uciesznych Wierszykach przez Romualda "Aldka" Romana wybranych i przetłumaczonych

Słowo o książce
“Franklin był politykiem, którego działania miały na względzie każdego współobywatela o każdych przekonaniach, o każdym wyznaniu

i o każdych poglądach politycznych. Starał się, by Amerykanie zintegrowali się poprzez podobne rozumienie świata, naukowe podejście do zjawisk przyrody, edukację i równouprawnienie, a nie jak do tej pory tylko przez słuchanie przykazań kapłanów. Tak to cnoty ludzkie i obywatelskie stały się dla Amerykanów sprzed 200 lat tym, czym dla nas szarża Kozietulskiego. Mądre przypowieści są jednak niezmienne w każdej epoce. Mogą się dziś przydać wielu Czytelnikom z nad Wisły, tak jak kiedyś przydały się farmerom nad Susquehanną. A gdy jeszcze do do tego dodać, że nie wiadomo czego w tej książce więcej, mądrości, czy humoru, zrozumiecie dlaczego ją polecam.”  (...)    Michał Kamiński

Fragment książki
Silence Dogwood, List nr 6

Franklin do końca życia nie pogodził się z pychą, butą i arogancją przejawianą przez arystokrację i bogaczy. Nawet w purytańskim Bostonie ci, którzy uważali się za lepszych, traktowali innych per noga. A już najbardziej irytowało go kupowanie luksusowych rzeczy, dzięki którym bogatsi mogli przynależeć do wyższej klasy i ukazać swoją wyższość nad biedniejszymi. Franklin nie wiedział, że choćby nie wiem jak z tym walczył, ludzka natura się nie zmieni. Tymczasem po dwustu latach od listów pani Dogwood w nowojorskiej gazecie cyklicznie ukazywał się komiks wyśmiewający rodzinę, która za wszelką cenę chciała dorównać swoim sąsiadom - Jonesom.  Przez trzydzieści kilka lat Amerykanie śmiali się z wysiłków ludzi, którzy stają na głowie, by nie "wypaść" ze swojej klasy, i kupują wszystko to, co ich sąsiedzi. Powiedzenie to keep up with the Joneses ("dotrzymać kroku Jonesom") stało się synonimem tego, by utrzymać się w klasie społecznej i nie popaść w socjoekonomiczny czy też kulturalny kompleks niższości. Czy dziś cokolwiek się zmieniło? Nic! (...) Więc może warto zastanowić się nad tym, co pisze mądra pani Dogwood:

(...) pamiętam, jak mój nieżyjący mąż zwykł był mówić, że Upadek jest naturalną konsekwencją, a wręcz Karą, za bycie pysznym. Każdego Dnia życie udowadnia, jak pełna Prawdy jest ta Obserwacja. Ludzie niemający Majątku, pozostający pod wpływem tej Wady, bardzo rzadko przyznają się do tego, że ich na coś nie stać, lecz wręcz wychodzą z siebie, by imitować Bogatszych Majątkiem czy też naśladować Ludzi Równych sobie Głupotą. I robią to tak długo, aż przydusi ich (pierwsze) Niepowodzenie, a potem już każdy Krok jest Krokiem ku Upadkowi.

   I tak to, wysilając się, by wyglądać na bogatych, stają się naprawdę biedni... (...)

O Dobrych obyczajach - ponadczasowe rady Behjamina Franklina (1706-1790)

"Kończ wizyty szybko, tak jak dni zimowe. Gdyś zbyt kłopotliwy, żegnaj się i w drogę. "

"Przymknij oko na małe słabości, pamiętaj - ty masz mnóstwo większych."

"Złe Obyczaje i złe Rady są trudne do zapomnienia."

"Możemy udzielić Porady, ale nie potrafimy nauczyć Zachowania."

/ KULTURA  książki

styczeń  2023 / 1 (5)

Wisława Szymborska

Wisława Szymborska
opowiada o talencie, pracy nad tekstem, pisarskiej pewności
i niepewności...

Wisława Szymborska 2.jpg

Wisława Szymborska, Festiwal Książki, Praga, 2010 / fot.:  Juan de Vojnikov, kolekcja prywatna

Co jest w pisaniu trudniejsze: znalezienie dobrego tematu czy zredagowanie tekstu, w którym temat ten zaistnieje?

Pierwotny grzech debiutanta: wiara we wszechmoc tematu. Wydaje się, że wystarczy wymyślić temat, żeby główna i większa część pracy została już wykonana – a ta niewielka reszta, czyli opowiedzenie go, to drobiazg bez poważniejszego znaczenia. […] Tymczasem sprawa ma się zgoła inaczej. Temat przychodzi najłatwiej, sam dla siebie nie stanowi żadnej wartości literackiej. Staje się nią, jeżeli zostanie umieszczony w jakiejś rzeczywistości psychologicznej i obyczajowej, jeżeli będzie udokumentowany obserwacją

i doświadczeniem autora.

Dla wielu osób oznacza to konieczność mnożenia doświadczeń, by potem mogły one znaleźć odbicie w twórczości. Czy bogactwo przeżyć rzeczywiście robi z człowieka pisarza, czy może jest mniej lub bardziej potrzebnym dodatkiem do osobowości?

Pisarz kształtuje się od wewnątrz, we własnym sercu i głowie: poprzez wrodzoną (wrodzoną, podkreślamy!) skłonność do zamyślania się, czułego przeżywania nawet spraw drobnych, dziwienia się nawet temu, co inni uważają za zwykłe.

A zatem pisarz to ktoś inny niż inni?

…jest naprawdę inny, a to w życiu wygodne nie jest. Będzie starał się to za wszelką cenę zmienić albo choćby ukryć. Jest o tym mowa w „Toniu Krögerze” [powieść Tomasza Manna – dop. E.]. Nie chodzi już tam bynajmniej o dziecinne manifestacje inności, ale o inność prawdziwą, o tym rodzaju wewnętrznego wyczulenia, które zwiastuje niejedną życiową komplikację.

Nie jest łatwo być pisarzem?

W czeluściach utalentowanego pisarza kłębią się rozmaite demony. I jeśli nawet drzemią w nim (czy powinny drzemać) przed i po pisaniu, to podczas pisania prowadzą ożywioną działalność. Bez ich pomocy pisarz nie mógłby się wczuć we wszystkie skomplikowane przeżycia swoich postaci. Nic co ludzkie nie jest mi obce – och, pod tą sentencją nie kryją się życiorysy grzecznych świętych.

Wydaje się, że młodość to właśnie taki nieświęty czas, kiedy pisze się najłatwiej. Pierwsze miłości, mnóstwo nowych wrażeń – wszystko to sprawia, że w dorastających ludziach rodzi się potrzeba ekspresji, a wraz z nią pojawiają się ambicje pisarskie. Co takiego musi mieć w sobie młody człowiek, by jego twórczość stała się czymś więcej niż tylko przejawem młodzieńczych uniesień?

Młodość to naprawdę bardzo ciężki okres w życiu. A jeśli jeszcze do trudów młodości dołączy się ambicja pisania, to już trzeba mieć kondycję nie lada, żeby sobie z tym wszystkim poradzić. W skład kondycji wchodzą upór, pracowitość, oczytanie, spostrzegawczość, dystans do siebie samego, wrażliwość na innych, zmysł krytyczny, poczucie humoru i mocne przekonanie, że świat zasługuje na to, żeby istnieć dalej i w lepszym szczęściu niż dotychczas.

Czy to znaczy, że albo nabędzie się tę kondycję w młodości, albo wszystko stracone? Nie ma udanych debiutów w dojrzałym wieku, na przykład po czterdziestce?

Owszem, i po czterdziestce można nagle zacząć pisać. To jeszcze wcale nie za późno, tyle że inne prawa rządzą takim dojrzałym początkiem. O powodzeniu debiutu młodzieńczego decyduje przede wszystkim świeżość wyobraźni i niezrutynizowane spojrzenie na świat. Więcej tu bywa wrażeń niż przemyśleń i więcej obserwacji dorywczych niż selekcjonowanych według powoli zdobywanego pojęcia o życiu. Natomiast od debiutu późnego wymagamy już wartości dodatkowych: porządnej porcji ludzkiego doświadczenia

i – w wypadku, gdy nie chodzi o teksty dokumentalno-wspomnieniowe – jakiegoś świadomie już ukształtowanego gustu artystycznego. Słowem, mając lat czterdzieści, nie można pisać tak, jakby się miało siedemnaście, bo wówczas nie starczy już czasu

i możliwości psychicznych, aby dojść do czegokolwiek więcej.

Albo nie starczy śmiałości… Czy brak odwagi do pokazania swoich prób światu przekreśla szanse na rozwój pisarski?

Jakoś z reguły nieśmiali stawiają sobie większe wymagania, są wytrwalsi i intensywniej myślą. Właściwości te same przez się nie znaczą jeszcze nic, ale w razie istnienia wrodzonych uzdolnień oddają im nieocenione usługi, bo po prostu zamieniają je w talent.

A zatem wręcz przeciwnie – pewność siebie nie popłaca, tak?

Oczywiście, pewność siebie jest przy pisaniu bardzo potrzebna. Zależy tylko która, bo jest ich dwie. Jedna wynika z faktu, że się jeszcze zbyt mało czytało. Z braku jakiejkolwiek skali porównawczej pierwszy wierszyk o tym, że na wiosnę nawet słońce jaśniej świeci, może się wydać autorowi bezkonkurencyjnym arcydziełem, po którym szybko następują inne. Drugi rodzaj pewności siebie nie przynosi co prawda nagłych olśnień, za to daje gwarancję pomyślnego rezultatu. Trzeba zdobyć znajomość literatury dawnej

i współczesnej. Pomyśleć, czy aby wszystko już zostało powiedziane, i to w ujęciu, które w pełni wystarcza. Jeżeli nie – to może kolej na ciebie? Zjawia się pewność numer dwa. O tekstach, które z takiej inspiracji powstają, można już dyskutować.

Mam wrażenie, że jest jeszcze trzeci rodzaj pewności siebie, płynący z odbicia w oczach osób bliskich. Wie Pani, jak to jest: rodzina widzi, że np. wypracowania lub listy świetnie młodemu człowiekowi wychodzą, i na tej podstawie przesądza o jego talencie. Czy peany otoczenia to nie jest wystarczający powód do uwierzenia w siebie?

Czasami los przydziela akurat tyle uzdolnień pisarskich, ile starczy do pisania ładnych listów. Ba, ale teraz listów się nie pisuje,

z przyjaciółką mówi się przez telefon, a nawet rozmowa towarzyska przestaje być sztuką wymiany poglądów. W rezultacie ten mały, ale wartościowy talencik nie znajduje właściwego ujścia. Znajduje, ale fałszywe: w uporczywych próbach uprawiania poezji i prozy,

w złudzeniu, że wszystko, co może zaciekawić osobę bliską, zaciekawi automatycznie rzeszę czytelników.

A zatem trzeba liczyć się z czytelnikiem, tak? A jeśli ktoś pisze wyłącznie dla siebie? Są osoby, które stanowczo twierdzą, że publika ich nie obchodzi…

Nie, nie, nie, nikt nie pisze „dla siebie”, po co ta mistyfikacja? Wszystko, począwszy od obwieszczenia kredą na murku, że „Juzek jest głupi”, a na „Józefie i jego braciach” (tytuł powieści Tomasza Manna – red.) skończywszy, powstało z przemożnej chęci narzucenia innym swoich myśli. „Dla siebie” spisujemy co najwyżej adresy w notesie, a jeśliśmy krzepkiego ducha, to jeszcze i zaciągnięte długi.

Wróćmy do talentu. Skoro nie przesądzają o nim ani pochwały, ani wysokie mniemanie o sobie, to może wystarczającym wyznacznikiem będą nagłe przypływy natchnienia, podczas których rysują się w myślach fragmenty wierszy lub opowiadań?

Nie do „natchnienia” talent się ogranicza. Od czasu do czasu natchnienie spada na każdego, ale tylko utalentowani potrafią siedzieć nad kartką papieru długimi godzinami i udoskonalać dyktando ducha.

Może zatem pasja pisania wystarczy, żeby tworzyć naprawdę wartościowe teksty?

Ale przecież żeby zostać porządnym szewcem, nie wystarcza być entuzjastą stopy ludzkiej. Trzeba jeszcze znać się na skórze, narzędziach, umieć dobrać odpowiedni fason, i tak dalej… Podobne trudy łączą się z twórczością artystyczną.

Zapytałam o pasję, bo to dziś niezwykle modne słowo, zwłaszcza na stronach internetowych firm i freelancerów. Gdzie nie spojrzeć: drukowanie z pasją, pisanie z pasją, projektowanie z pasją, sprzątanie z pasją… Co Pani sądzi o takiej wszechobecności pewnych wyrażeń?

Źle, jeśli jakiś wyraz staje się nagle tak modny, że ruguje wszystkie inne o podobnym znaczeniu. Nie odświeża to mowy potocznej, przeciwnie, zubaża ją, pozbawia odcieni i giętkości. Ot, na przykład mało kto już mówi, że coś jest „liczne”, że czegoś jest „dużo” czy „wiele” – mówi się „cały szereg”. Coraz mniej również jest spraw, które się „dzieją”, „rozgrywają”, „odbywają” czy „zdarzają”. Teraz wszystko „ma miejsce”.

No tak. Dodałabym jeszcze wszechobecne posiadać, które skutecznie wypiera słowo mieć.

Ala już nie ma kota, teraz Ala posiada kota. Kariera tego patetycznego nieco „posiadania” rozwija się żywiołowo. Słowo to do niedawna określało własność dużą i raczej trwałą. Obecnie „posiada się” nawet bilet tramwajowy. Tylko, w takim razie, co się po prostu

i zwyczajnie ma? Nie posiadamy pojęcia.

Co może Pani polecić tym, którzy za wszelką cenę chcieliby uniknąć takich językowych niezręczności?

Lekarzom dobrze, zawsze mogą przepisać jakieś pigułki. Dla naszej branży Polfa niczego nie wymyśliła. Polecamy więc gramatykę języka polskiego trzy razy dziennie po jedzeniu.

                                                  Fragment (w dosłownym brzmieniu) z książki "Poczta literacka, czyli jaki zostać

(lub nie zostać) pisarzem", wydanej przez krakowskie

Wydawnictwo Literackie w 2000 roku.

C Z Y T A J   T A K Ż E

Wisława Szymborska 2.jpg

/ KULTURA   społeczeństwo 

grudzień  2022 / 4 (4)

Huk sylwestrowej nocy
fairworks.jpg

Huk sylwestrowej nocy

MARCIN NAPIÓRKOWSKI

Rytualny hałas to znak śmierci starego i narodziny nowego porządku. To właśnie dlatego tak chętnie odpalamy w sylwestra fajerwerki. A przy okazji wydajemy mnóstwo pieniędzy.

Rino zbuntował się bardzo wcześ­nie. Już jako dwunastolatek pierwszy wybiegał na ulice Neapolu, by zbierać sylwestrowe niewybuchy, kiedy tylko ucichł huk eksplozji. Przenosił je potem na podmiejskie łąki przy stawach, układał w stosy i podpalał, by przez chwilę poczuć się jak bogacz, którego stać na prywatny pokaz pirotechniczny. Blizna znacząca jego dłoń była więc podwójnym memento. Przypominała mu o niebezpieczeństwie związanym z ogniem i wybuchami, ale też o jego klasowym charakterze. Bogaci mieli środki, by wzniecić więcej dymu i huku, ale to biedni ponosili większe ryzyko związane z odpalaniem fajerwerków.

Tamtej nocy Rino i jego przyjaciele stanęli naprzeciw braci Solara nadzwyczaj dobrze uzbrojeni. Naprzeciw znaczy tu: balkon

w balkon. Bracia z początku strzelali jakby od niechcenia. Czekali, aż ucichnie panujący w całym mieście chaos, opadnie dym, a wraz z nim emocje. Aż ci biedniejsi wyczerpią nędzne zapasy i skończą żałosne świętowanie. Wtedy – relacjonuje Elena Ferrante – bracia Solara mieli stać się jedynymi prawdziwymi panami nocy.

Tym większe było ich zdziwienie, kiedy na ich salwy ze znajdującego się po drugiej stronie ulicy balkonu odpowiedziano ze zdwojoną siłą. Rozpoczęła się wojna. Z początku symboliczna. Młodzi odgrywali dorosłych, zabawa udawała życie. „Starsi chłopcy zapalali papierosy, chroniąc dłońmi płomyki zapałek od wiatru – wspomina narratorka powieści Ferrante. – Pomyślałam, że gdyby wybuchła wojna domowa jak między Romulusem i Remusem, między Gajuszem Mariuszem i Sullą czy między Cezarem i Pompejuszem, mieliby takie same miny i spojrzenia, przybieraliby takie same pozy”. Stopniowo inscenizacja zaczyna jednak coraz ciaśniej splatać się

z życiem. Rino wyrywa petardy młodszym chłopcom. Długo zatrzymuje w dłoniach odpalone już rakiety. Żeby lont dobrze się rozpalił. Żeby perfekcyjnie wymierzyć czas i miejsce wybuchu.

W pewnym momencie jedna z rakiet z hukiem spada na balkon zajmowany przez bohaterów. To sygnał do rozpoczęcia prawdziwej wojny. W ruch idą wszystkie pozostałe fajerwerki. Ostatecznie to zamożni bracia Solara jako pierwsi ujrzeli dno w przygotowywanych od miesięcy skrzynkach. Wtedy szał sylwestrowej nocy zupełnie ogarnął już umysły walczących. I nagle, jakimś cudem, choć fajerwerki się skończyły, z wrogiego balkonu znów rozległ się huk eksplozji. Na drugą stronę ulicy posypał się grad odłamków. Nie pogodziwszy się z przegraną, bracia zaczęli ostrzeliwać rywali z prawdziwej broni. Rino zrozumiał to jako ostatni. Kiedy inni

w popłochu wczołgali się do środka, on stał przy balustradzie, miotając ku przeciwnikom obelgi zmieszane z wyrazami triumfu

i radości. Młodsza siostra ściągnęła go z balkonu w ostatniej chwili. Żywego.

Przez chwilę byłem pewien, że Rino zginie, bo wskazywała na to zarówno logika narracji – fajerwerkowa wojna toczy się w powieści Genialna przyjaciółka Eleny Ferrante – jak i potężniejsza oraz bardziej pierwotna logika sylwestrowej nocy, którą ta historia z Neapolu sprzed lat doskonale ilustruje.

Sylwestrowy hałas, jak pokazuje Ferrante, to współczesna realizacja jednego z najpierwotniejszych, najszerzej rozpowszechnionych rytuałów kulturowych. Zabijanie starego, by mogło narodzić się nowe. Odpędzanie śmierci i tego, co złe, nierzadko poprzez złożenie mrocznym bóstwom ofiary. Ustanawianie porządku – także tego związanego z klasową hierarchią – wiąże się tu z czasowym zawieszeniem obowiązujących norm. Ostatnia noc starego roku i pierwsza nowego to moment, w którym otwierają się wrota innych wymiarów i wszystko staje się możliwe, ale zarazem chwila, gdy można zobaczyć, czym społeczeństwo jest naprawdę i na jak kruchych fundamentach zostało ustanowione.

Stąd właśnie pojedynki i bitwy, stąd celebrowanie swojego statusu społecznego i rzucanie mu wyzwania, stąd – wreszcie – młodzi bawiący się w dorosłych, inscenizujący prawdziwe wojny, zatracający jednostkową tożsamość roztopioną w gorączce świętowania. Stąd również kluczowe w książce doświadczenie Lili, odważnej siostry Rina i głównej bohaterki całej opowieści. Sylwester to dla niej przede wszystkim moment, w którym można dostrzec prawdę – „rozbić znajomy obraz świata i pokazać jego przerażającą naturę”.

szampan.jpg

Usłyszeć czas

Czas upływa bezszelestnie. Ludzie, instytucje, nawet budowle i pomniki raczej wypalają się, niż eksplodują. Upływ czasu ukrywa się przed naszą uwagą za zasłoną habituacji, czyli przyzwyczajenia. Tykanie zegara, które rozlega się co sekundę, szybko staje się tłem. Hałas rozbrzmiewający poza granicą uwagi przeradza się

w szum, dekorację, na której tle rozgrywa się życie. Niesłyszalny czas przecieka nam przez palce. Dlatego właśnie co godzinę rozlega się kurant, który przypomina, że oto staliśmy się o 60 minut starsi.

Tę samą rolę pełnią urodzinowe świeczki, którym towarzyszy strzelanie korków od szampana, gromkie Sto lat czy fontanna ze sztucznych ogni. Choć starsi stajemy się niepostrzeżenie z każdą upływającą minutą, raz do roku próbujemy oszukać czas. Jego płynną, a więc chaotyczną naturę podporządkować regułom, granicom

i miarom – temu, co ustanawia ludzki kosmos porządku. Krzykiem, śpiewem, śmiechem, ale też zgaszeniem świec oznaczamy, że to właśnie ten moment, w którym staliśmy się starsi o rok.

Jak zaznaczyć, że to właśnie ten moment? Że minęliśmy niewidzialną linię między „przedtem” a „potem”? Hałas eksplozji jest idealny. Trwa krótko – jak gdyby sam nie istniał w czasie, lecz tylko rozdzielał dwa jego odcinki. Jest granicą. A jednocześnie nie sposób go przegapić. Domaga się naszej uwagi.

Ekonomia hałasu

Antropolodzy zajmujący się obrzędami noworocznymi podkreś­lają zwykle znaczenie huku w odganianiu złych duchów oraz jego rolę symboliczną. Wybuch to znak śmierci starego i narodzin nowego porządku. Huk odstrasza chaos i przywołuje porządek. Ale

intu­i­cyjne zrozumienie tego mechanizmu nie jest wcale łatwe. Dlaczego, u licha, fajerwerkowa wojna w Nea­polu, której bohaterowie omal nie przypłacili życiem, miałaby ustanawiać porządek?

Wydaje mi się, że to właśnie trop usłyszenia czasu rzuca na kwestię hałasu sylwestrowej nocy interesujące światło. Czy może raczej: interesujący dźwięk. Pierwsze, co rzuca się w oczy… w uszy, chciałem oczywiście powiedzieć, to ekonomia hałasu. Fajerwerkowa wojna opiera się na zbytku. Jej esencją jest przesada. Przypomina w tym doskonale znane antropologom ceremonie potlaczu czy rytualnego próżnowania, podczas których ogarnięci szałem przeciwnicy prześcigają się w konsumpcji i marnotrawstwie. Ucztowanie do mdłości, picie do nieprzytomności, nazbyt hojne rozdawanie, ale też zapamiętanie się w tańcu – to wszystko formy przesady przechodzącej często w rytualną rywalizację.

Podobnie rzecz się ma z rywalizacją na hałas. Ten ekonomiczny wątek pobrzmiewał niezwykle wyraźnie w opowieści Ferrante.

W chwilach opamiętania nawet rywalizujące rodziny uświadamiają sobie zresztą tę przerażającą prawdę. Ich współ­zawodnictwo opiera się na błyskawicznym puszczaniu z dymem naprawdę dużych pieniędzy.

To nie pieśń przeszłości. Współczes­ne fajerwerkowe orgie także szokują kosztami. Setki tysięcy złotych w jednej chwili puszczane są z dymem. Pokaźne kwoty z budżetów miast i miasteczek wysyła się w jednej chwili w niebo. Dziś zresztą – z troski raczej o zwierzęta niż portfele – fajerwerki ustępują miejsca pokazom laserów. Również tutaj pochwalenie się wysoką kwotą świadczy jednak bardziej

o hojności niż rozrzutności lokalnego włodarza.

Bo nie ulega wątpliwości, że o północy coś powinno się wydarzyć. Bez tego widomego znaku stary rok nie przeszedłby w nowy, nie byłoby momentu kulminacyjnego, do którego zdążała celebracja i po którym zaczęła się rozładowywać. Jak napięcie w dobrej powieści. To kolejny, równie ważny wymiar ekonomii hałasu. Ujmujemy go intuicyjnie, mówiąc, że coś wydarzyło się „z hukiem”.

By w pełni uświadomić sobie znaczenie antycypacji, kulminacji i rozładowania, pomyślmy choćby o zarzutach formułowanych pod adresem obchodów stulecia niepodległości w 2018 roku. Dostaliśmy wprawdzie setki drobnych wydarzeń – instalacji artystycznych, marszów, biegów, ławeczek – lecz zabrakło tego jednego kluczowego momentu, w którym powiedzielibyśmy sobie: to właśnie teraz. Bum! Minęło 100 lat. Jak się z tym czujemy?

Zamiast huku dostaliśmy szum. A szum ma to do siebie, że szybko staje się niezauważalny.

Hałas porządku i hałas rewolucji

Szum i huk. Tak naprawdę mamy do czynienia

z dwoma rodzajami hałasu. Jeden z nich jest niesłyszalny, drugi – ogłuszający, niemożliwy do przegapienia. Brytyjczyk czy Amerykanin bez trudu chwyta ten koncept, bo taką ambiwalencję niesie ze sobą angielskie noise.

Jej tropem poszedł David Hendy, autor książki Noise:

A Human History of Sound and Listening (Hałas. Ludzka historia dźwięku i słuchania). Opowiada ona dzieje ludzkości przez pryzmat towarzyszącego nam dźwiękowego pejzażu. Hendy jest historykiem mediów

i popularyzatorem współpracującym od lat z BBC. 

Opisywany przez niego hałas nie jest jednak hukiem, który znamy z sylwestrowej nocy, lecz przeciwnie

– nieustannie towarzyszącym nam szumem. Hendy prowadzi czytelnika przez kolejne epoki, przysłuchując się dźwiękom natury, pierwszych miast, plantacji niewolników czy fabryk, by dotrzeć wreszcie do pejzażu współczesnych ośrodków miejskich.

Najciekawsze w książce są fragmenty, w których autor interpretuje związek hałasu z porządkiem świata. Hałas to według Hendy’ego ścieżka dźwiękowa naszej codzienności. Śpiew ptaków, nawoływanie zwierząt hodowlanych, turkot dorożek, a nawet szum przejeżdżających samochodów czy terkot fabrycznych maszyn znikają w końcu za zasłoną habitua­cji. Przestajemy je słyszeć. (Co nie znaczy, że przestają wywierać wpływ na nasze zdrowie, samopoczucie i relacje społeczne). Jednostajny hałas przestaje być dostrzegalny, stając się muzyką sfer.  A niesłyszalna muzyka sfer mówi nam o porządku świata.

Podobna jest w tym do mitu w ujęciu francuskiego filozofa Rolanda Barthes’a. Mit czyni kulturę naturą. Zamienia to, co arbitralne, społeczne, oparte na umowie czy hierarchii, w przyrodzony porządek, którego nie sposób podważyć. Jeżeli plemię słoni włada plemieniem mrówek, to dlatego, że w czasie mitycznym ich praprzodkowie stoczyli walkę, która raz na zawsze ustaliła porządek świata. Oczywiście po krwawej rewolucji mrówki mogą napisać własne pieśni i legendy, w których ich sprytny praprzodek pokona wielkiego słonia. Mit nie sprawia, że układ społeczny staje się niepodważalny. Wyznacza jednak takie granice wyobraźni, byśmy tego podważenia nie mogli sobie wyobrazić. Chyba że za pomocą pewnych specjalnych środków.

To właśnie punkt zderzenia między dwoma rodzajami hałasu. Hałas-tło, szum przezroczysty i oczywisty, ustępuje tu miejsca niepokojącemu dźwiękowi, przerywającemu monotonię, by wyznaczyć granicę między starym a nowym. Jak w starotestamentalnej opowieści, kiedy mury utrwalające porządek świata walą się na dźwięk trąb.

Fantastycznego Nowego Roku
z marzeniami...
z radościami...
z Przyjaciółmi...
z nadzieją!
wszystkim Czytelnikom
życzy
Redakcja 

I tu właśnie następuje najciekawsza dla nas refleksja pojawiająca się na marginesie książki Hendy’ego. Dwie formy hałasu mają niezwykle często to samo instrumentarium. Czy to w prawdziwej rewolucji, czy to podczas jej karnawałowej inscenizacji biedni wymierzają przeciw bogatym te same dźwięki, które na co dzień stanowią muzyczne tło ich uciśnienia. Brzęk ostrzonych kos, stukot ciężkich narzędzi wynoszonych z warsztatów, odgłosy wzburzonego rewolucją miasta, w którym echo kroków na bruku czy tętent kopyt stają się nagle czymś niepokojącym. Na tej samej zasadzie współczesnym protestom, zamieszkom i rewolucjom towarzyszą odgłosy nowych technologii. Ich podstawowym narzędziem staje się telefon komórkowy.

Rytm tej rewolucyjnej symfonii wyznaczają przedmioty służące wyłącznie do robienia hałasu. Kołatki, bębny i gongi, gwizdki, ale też petardy i fajerwerki, butelki z benzyną i kamienie albo race. Wszystko to narzędzia partyzanckiej walki i oznaczania swoich pozycji.

„Posłuchajcie nas – mówią protestujący. – Jesteśmy. Będziemy. Usłyszcie to, co niesłyszalne, zobaczcie to, co niewidzialne”. I znów chodzi tu o upływ czasu, o zaznaczenie granicy, poza którą zmienić miałoby się to, co niezmienialne – struktura społeczna przeistoczona wcześniej w naturę przez siłę naszych nawyków. Rewolucja stawia sobie za cel uczynienie hałasu na powrót słyszalnym. Sylwester – uczynienie upływu czasu znaczącym. Środkiem dla obu staje się huk przecinający ciszę.

Może dlatego tak łatwo przychodzi nam uwierzyć, że każdy sylwester ma w sobie potencjał rewolucji. Że jutro wszystko będzie inaczej. Że nowy rok zmieni to, co niezmienne, wprowadzając nowe tony w towarzyszącą nam muzykę sfer.

Niestety. Następnego ranka Rino obudzi się znów jako ubogi szewc, syn ubogiego szewca. W dodatku biedniejszy o wszystkie pieniądze, które poprzedniego dnia puścił z dymem w fajerwerkowej gorączce. Ale przynajmniej się obudzi. Póki życia, póty nadziei.   ("Przekrój")

Odnaleźć prywatny rytm

/ KULTURA  społeczeństwo / rozmowy

  grudzień 2022 / 4 (4)

Odnaleźć prywatny rytm

Przed nami Sylwester, karnawał, czas spotkań towarzyskich, zabaw, tańca, głośnej muzyki - czas radości!

Aleksandra Dudra rozmawiała z Anetą Berezowską, instruktorką zarażającą miłością do tańca i pokazującą jego różne oblicza. 

Na zajęciach koncentruje się nie tylko na technice, ale przede wszystkim na budowaniu pewności siebie i oryginalności każdej jednostki. Wykorzystajmy rady instruktorki...

Maja Berezowska 2_edited.jpg

Skąd wziął się pomysł na prywatny rytm?

Każdy człowiek jest inny: ma inne ciało i doświadczenia, tryb życia. Może  tańczyć od zawsze albo od wczoraj, więc u każdego ruch wygląda inaczej. Nie można mierzyć wszystkich tą samą miarą, ponieważ tak naprawdę z każdym trzeba trochę inaczej pracować. Druga osoba nigdy nie zatańczy danej choreografii dokładnie tak samo jak ja – każdy ma inne flow, inaczej czuje, wkłada w ruch inne emocje, inną historię. Taniec jest bardzo osobistym, wręcz intymnym doznaniem, rodzajem rytuału, można go porównać do pisania pamiętnika. Mam czasami wrażenie, że dużo lepiej mi się tańczy, kiedy nikogo nie ma wokół, bo to trochę jak ujawnianie prywatnego sekretu.

Uważam, że warto tańczyć nie dla nagrody czy pochwały z zewnątrz, tylko na przykład dla przyjemności, jaką daje pokonanie własnego lenistwa. Jeśli ćwiczymy regularnie, bardzo ważne jest docenianie małych osiągnięć. Często na początku coś nie wychodzi, ale trzeba ćwiczyć dalej; nie po to, żeby zrobić na kimś wrażenie, tylko dla satysfakcji z tego, że wysiłki przyniosły efekt. Odnalezienie prywatnego rytmu to pokochanie i zaakceptowanie siebie, zrozumienie swoich blokad i tego, że da się je rozpracować. W tańcu, w ruchu, w rozciąganiu bardzo ważny jest czas i cierpliwość.

Co z trzymaniem się narzuconych reguł, czy można to pogodzić z prywatnym rytmem?

W tańcu towarzyskim jest dużo reguł i na różnych zawodach i turniejach trzeba je respektować, ale fajnie jest znaleźć złoty środek między nimi a improwizacją i słuchaniem własnego ciała. Pamiętam, że kiedyś marzyło mi się, żeby zrobić mostek ze stania, ale miałam jakąś barierę w głowie, że się połamię i nawet nie chciałam próbować. Poszłam wtedy na zajęcia z GaGa u Natalii Iwaniec i tam była spora część improwizacyjna. A ja czasami, kiedy jestem bardzo skupiona na tańcu, wpadam w trans, zatapiam się w ruch

i odkrywam różne rzeczy. I tak było tym razem – nagle po prostu zrobiłam ten mostek i dopiero po chwili się zorientowałam, co się stało. Wcześniej wiecznie znajdowałam miliard różnych wymówek, aż nagle ciało samo mnie poprowadziło.

Nawet jeśli przygotowujemy się do zawodów i trzymamy się non stop reguł, to fajnie jest raz na jakiś czas trochę poimprowizować, powymyślać, poszaleć do muzyki, żeby w tańcu było więcej wolności i nas samych. To bardzo rozwija nasz umysł i dzięki temu taniec jest bardziej osobisty. Warto różnicować treningi i nie fiksować się na jednej rzeczy, bo przez to często nic nie wychodzi. Trzeba dawać sobie trochę luzu i okazywać swojemu ciału  zrozumienie. Chodzi o to, żeby taniec, który ma być przyjemnością, nie stał się nagle przykrym.

Maja Berezowska.webp

Czy każdy może albo powinien tańczyć? Co z ludźmi, którzy tego nie lubią?

Daleka jestem od mówienia innym, co powinni robić, ale osobom, które nie lubią tańczyć, polecałabym spróbowanie wszystkiego, co jest dostępne na rynku.  Pamiętam, że na samym początku, strasznie dawno temu, kupiłam sobie karnet na jazz i pierwsze zajęcia to był jakiś kompletny dramat. Czułam się jak słoń w składzie porcelany: absolutnie nic mi nie wychodziło, nie potrafiłam nic powtórzyć, niczego nie ogarniałam. Ale miałam karnet na cztery wejścia, więc stwierdziłam, że nie przepuszczę. Na trzecich zajęciach coś zaczęło mi wychodzić i to była niesamowita satysfakcja. Tańczę do dzisiaj, więc szalenie się cieszę, że podjęłam taką decyzję.

Jeśli chodzi o dobór zajęć tanecznych, to jest tyle różnych form tańca, że każdy znajdzie coś dla siebie. Każdy ma inną osobowość, więc nie warto się sugerować jakimiś modami. Oczywiście jeśli ktoś od lat nie ruszał się sprzed telewizora albo biurka, to lepiej zacząć od delikatniejszych stylów tańca, a potem próbować trudniejszych.

Natomiast w przypadku jakichś schorzeń związanych z kolanami czy z plecami warto to skonsultować z lekarzem czy z fizjoterapeutą. Swego czasu miałam poważny problem z kolanami, groziła mi operacja, lekarz powiedział, że nigdy nie będę już mogła tańczyć. Ale trafiłam na wspaniałą fizjoterapeutkę, która pomogła mi wyjść z tego problemu w niecały rok. Tańczę od tego czasu już 6 lat i okazało się, że żadna operacja nie była potrzebna. Zawsze warto konsultować decyzje lekarzy, bo zdarzają się błędy w diagnozie i nie musimy od razu żegnać się z tym, co kochamy. 

Lepiej tańczyć samemu czy w parze albo w zespole? Czy to zależy od osobowości?

Tak naprawdę każde doświadczenie jest inne, każdego warto spróbować, żeby zobaczyć, w czym się najlepiej odnajdujemy. To za każdym razem zupełnie inna zabawa. Jeżeli tańczę sama, mogę być egoistką, mogę najlepiej oddać siebie i pokazać, kim jestem. Czasami łatwiej jest mi coś wyrazić tańcem niż wypowiedzieć słowami. Osobiście najbardziej to lubię.

Taniec w parze wymaga myślenia o drugiej osobie. Jeśli tańczymy ze swoim partnerem, towarzyszy temu dużo emocji, można odnaleźć nie tylko zabawę, ale też namiętność, inny rodzaj bliskości niż na co dzień. Można się przy okazji dużo dowiedzieć i to często weryfikuje kondycję związku… Jeśli tańczymy z kimś obcym, to ma to zupełnie inny wymiar. Można dużo lepiej poznać drugą osobę

i często jest to naprawdę wspaniałe doświadczenie, które może przerodzić się w super przyjaźń.

W zespole trzeba się dopasować nie tylko do partnera, ale też do całej grupy, i nie tylko jeśli chodzi o metodykę ruchu czy z tempo, ale także styl. Trzeba często iść na różne kompromisy, choćby co do tego, jak się uczeszemy, ubierzemy, umalujemy na dany turniej czy pokaz. 

Maja Berezowska 1.webp

Jak wybrać instruktora/kę i szkołę tańca? Na co należy uważać?

Warto zwrócić uwagę na to, jakie mają sale, czy mają odpowiednie wyposażenie, jakie są o nich opinie – czyli standardowe kwestie. Zazwyczaj szkoły tańca nie różnią się bardzo poziomem, chociaż każda ma jakiś swój klimacik i to się zawsze czuje.

Dla mnie bardzo istotna jest kwestia czystości, bo nie ma co ukrywać, że tarzanie się po brudnej podłodze nie jest komfortowe, a w jazzie czy tańcu współczesnym podłoga odgrywa dużą rolę. Instruktorzy też są bardzo ważni – często można spotkać osoby po kursach weekendowych albo nawet bez żadnych kursów, więc warto

sprawdzić, czy dana osoba ma wykształcenie taneczne z prawdziwego zdarzenia.

Od czego najlepiej zacząć przygodę z tańcem?

Nie ma przepisu, który byłby dobry dla każdego. Na pewno ważna jest  regularność. Warto zajęcia taneczne wspomagać takimi zajęciami, jak joga, stretching, pilates, przynajmniej raz w tygodniu. Na początek dobra jest salsa, bachata, a co do zajęć solo, to różnego rodzaju stylingi, myślę, że także jazz, z tym, że jeśli decydujemy się na jazz albo taniec współczesny,  musimy pamiętać, żeby się szybko nie zrazić, bo oba style są bardzo wymagające, ale za to później dają bardzo dużo radości. Bardzo fajny jest też dancehall, reggaeton… ja w sumie lubię prawie wszystkie style, ale myślę, że każdy powinien spróbować wszystkiego, tak, żeby odnaleźć siebie

i nie zwariować przy okazji.

Czy taniec wymaga dobrej kondycji fizycznej?

I tak, i nie. Nie trzeba się napinać, że trzeba być maratończykiem, żeby pójść na taniec. Zajęcia taneczne są specjalnie ułożone poziomami, żeby stopniowo budować kondycję. Im wyższy stopień, tym trudniej – wydolnościowo, siłowo i wszelako. Fajnie, gdy masz kondycję i możesz zrobić więcej, ale to nie jest wymagane. I nikt cię nie zbije, jeśli będziesz musiała zrobić sobie przerwę. Usiądziesz, zrobisz kilka wdechów, napijesz się wody, i zaraz będziesz mogła wrócić na parkiet, żeby podbijać świat.

Czy można stosować taniec jako terapię?

Oczywiście, że tak, taniec może być stosowany jako terapia wspomagająca w przypadku depresji czy stanów lękowych, podobnie jak np. joga śmiechu. Po pierwsze robisz coś dla siebie, a często zapominamy o tym, że to jest bardzo ważne w codziennym życiu, po drugie ruszasz się, wydzielają się hormony szczęścia, a przy tym wyrzucasz z siebie wszystkie złe emocje, nie tłamsisz tego w sobie. Mogę tu polecić 5 Rytmów. To pięć różnych rodzajów melodii, do których  poruszamy się tak, jak podpowiada ciało.

Taniec bardzo dobrze działa na psychikę, spowalnia starzenie, ale oprócz takich typowo medycznych kwestii, taniec to okazja, żeby poznać nowych przyjaciół, ludzi, którzy nas zainspirują, a także, żeby stawiać sobie kolejne cele i wyzwania. Daje to więcej chęci do życia i bardzo fajnie nakręca nasz niekiedy smutny żywot.

Z  czym przychodzą do ciebie kursanci/kursantki, jakie mają oczekiwania?

Jest wiele powodów. Jedni przychodzą, bo mają jakiś cel, na przykład chcą zrobić szpagat albo mostek, nauczyć się czegoś trudniejszego, bo jazz i rock&roll są bardzo wymagającymi stylami tanecznymi. W rock&rollu potrzebna jest kondycja, przy akrobacjach przydaje się też siła. Podobnie przy jazzie, nawet zwykłe obroty, piruet czy wymachy wymagają odpowiedniego przygotowania. Ważne jest także rozciągnięcie.

Część kursantów przychodzi, bo są mega ponapinani i chcą się rozluźnić po całym dniu w pracy, jeszcze inni po prostu chcą się pobawić, a przy okazji coś wyrazić, przekazać coś światu, nawiązać lepszy kontakt ze swoim ciałem. Niektórzy przychodzą wyrzucić paskudne doświadczenia z całego dnia, a część zdążyła się przyzwyczaić i pokochać taniec, tak jak ja.

Ile czasu trzeba zainwestować w zajęcia taneczne i od czego to zależy?

Nie ma reguły. To zależy od tego, jacy jesteśmy, od wieku, od kondycji, od różnych predyspozycji, ale według mnie nigdy nie ma takiego momentu, gdy można powiedzieć, że osiągnęło się wszystko. Ucząc się tańca, potrafimy coraz więcej, ale zawsze zostaje coś do udoskonalenia, nowe rzeczy, których możemy się nauczyć. I to jest właśnie piękne, że to taka niekończąca się opowieść, która może trwać do końca życia, bo zawsze można mocniej, lepiej, bardziej. Bardzo to sobie cenię, że zawsze mogę znaleźć kolejne cele do realizacji. Jedne są łatwiejsze, inne trudniejsze, ale zawsze jest coś nowego do odkrycia. 

Czy dla Ciebie taniec to bardziej przyjemność czy praca? Czy może zmienić człowieka?

Dla mnie to zdecydowanie przyjemność i moja wielka pasja, kocham to robić. Dlatego, że jest autentyczny, wymagający, dlatego, że nic nie przychodzi od razu samo i trzeba się porządnie napracować, żeby nawet pozornie prosta technicznie rzecz wyszła tak, jak powinna. Co do zmiany, to u każdego to przebiega inaczej, często to coś intymnego, więc nie każdy chce o tym mówić. Mnie taniec bardzo zmienił, jestem dzięki niemu dużo bardziej otwarta i dużo mniej nieśmiała niż kiedyś. Dużo lepiej radzę sobie z emocjami. Dlatego jestem wdzięczna, że poznałam wspaniałe właściwości tańca.

bottom of page