miesięcznik polonia kultura
pakamera.chicago
/ KULTURA książki
Objechała samodzielnie kawał świata, bo nie mogła poślubić mężczyzny, którego kochała
BARBARA PIEGDOŃ-ADAMCZYK
Nie stać ich było na ślub. On, Juliusz Bijak, był Polakiem w austriackiej armii. Ona, Lina Bögli, Szwajcarką, nauczycielką w polskiej rodzinie Sczanieckich. Kiedy wróciła do Europy na dworcu krakowskim witali ją przyjaciele, wśród nich Juliusz. Znów się oświadczył. I znów dostał kosza.
grudzień 2022 / 4 (4)

Znali się od kilku miesięcy, on się oświadczył. Ona odmówiła – oddając mu rękę, skazałaby go na nędzę. Armia żądała kaucji 50 tys. koron. „Ta marna, licha suma nie pozwoliła nam spędzić życia razem i kazała iść każdemu z nas oddzielnie, własną drogą. Ale kto wie, na co to było potrzebne? Rozdzieleni byliśmy bardziej pożyteczni niż razem" – tak uważała Lina, jak czytamy w artykule „Miłość Liny Bögli" Judith Arlt. Arlt jest również Szwajcarką i przeszukała wszelkie archiwa w poszukiwaniu śladów swej rodaczki. Znalazła
w Polsce.
Lina opuściła Europę na statku „Avanti". Jego nazwę odczytała jako znak. W liście do przyjaciółki Elżuni pisała: „Nie sądź, że oszalałam, chociaż Ci oznajmię jeden z najosobliwszych pomysłów, jaki kiedykolwiek kobieca istota na świecie wysnuła. Słuchaj
i podziwiaj! Oto mam zamiar objechać świat wokoło – sama i, rzec można, »bez pieniędzy«".
Świat objechała. Zajęło jej to dziesięć lat. Napisała 84 listy, ale nigdy nie trafiły one do rąk adresatki. Nie było bowiem żadnej Elżuni, była za to wyimaginowana postać. Z listów powstała książka „Avanti. Listy z podróży naokoło świata" – świadectwo epoki, obraz świata przełomu XIX i XX wieku ze wszystkimi uprzedzeniami i nadziejami, jakie niosły nowe czasy. Książkę przetłumaczono na wiele języków, jej autorka zyskała rozgłos i przyzwoity dochód.

W Polsce zapiski Liny Bögli ukazały się już w 1907 roku. Przetłumaczyła je Maria Świderska, która w przedmowie napisała: „Szereg listów z podróży dziesięć lat trwającej, listów kreślonych ręką energicznej i wykształconej kobiety (…) ma urok niezwykły, płynący z charakteru
i umysłu młodej autorki, dzielnej, wytrwałej, przejętej ufnością do ludzi i patrzącej bystro na świat, który idzie zdobywać pracą własną". „Avanti" było polecane przez Radę Szkolną Krajową (w Galicji) jako wzorcowa lektura dla młodzieży.
Panna Bögli była nauczycielką. W wieku trzydziestu lat skończyła szkołę, zdobyła wymarzony dyplom
w szwajcarskim Neuchatel. Dlatego podróżowała od pensji do pensji, od szkoły do szkoły. Kiedy znalazła się
w Sidney z pięcioma funtami, natychmiast musiała poszukać zajęcia. Nieocenione okazały się ogłoszenia prasowe, choć, jak utyskiwała, konkurencję miała ogromną, bo do uczenia australijskich panien brało się wiele zubożałych Europejek, które szukały poprawy losu na Antypodach.
Panny z majętnych rodzin uczyła głównie literatury i języków. Czasami nie kryła zdziwienia swobodami, jakimi cieszyły się dziedziczki amerykańskich fortun, czy rozrzutnością ich ojców, ale doceniała to, że nauka w amerykańskich szkołach była na znacznie wyższym poziomie niż w Europie, a nauczycielki były znakomicie opłacane.
Po drodze spotykało ją wiele dobrego: „Cóż życie byłoby warte, gdyby każdego nieznajomego człowieka posądzać o złe zamiary. Nie, wolę wierzyć w poczciwość ludzką, dopóki mnie własne doświadczenie inaczej nie nauczy (…). Gdzie tylko przebywam, wszędzie znajduję dobrych ludzi w rozmaitych sferach".
Tak naprawdę sfery te nie były całkowicie rozmaite, bo nauczycielka jedynie w miejskich parkach widywała obdartusów i pijaków, utyskując przy tym, że zajmują miejsce w publicznej przestrzeni. Mieszkała i pracowała w Australii, była na Tasmanii i w Nowej Zelandii. Odwiedziła też Samoa, Hawaje, Kalifornię, Wschodnie Wybrzeże Stanów Zjednoczonych oraz Kanadę. Jej podróż zaczęła się w Krakowie, w lipcu 1892 roku, i skończyła się tam równo dziesięć lat później.
Była dzieckiem swojej epoki. Europejką, dla której wyższość białego nad „krajowcem" była oczywista. Taki to był czas. „Można latami całymi po miastach i sadybach się uwijać, nie spotkawszy Murzyna australijskiego. Uciekają oni przed cywilizacją w głąb kraju i podobno wymierają tak szybko, że zostało ich zaledwie kilka setek. (…) piękni nie są, tego im największy przyjaciel nie mógł przyznać, a kobiety jeszcze brzydsze od mężczyzn: wszyscy okropnie chudzi, z członkami tak nieproporcjonalnie długimi, że wyglądają raczej na małpy niż na ludzi" – pisała w styczniu 1895 roku, po czym uczciwie dodała: „Zdaje się, że i my na nich nie zrobiłyśmy korzystnego wrażenia. Próbowałam rozpocząć rozmowę z jednym dzikim młodzieńcem i zwróciłam się doń z najmilszym uśmiechem, na jaki mnie stać było, ale przez chwilę patrzył na mnie wystraszony, potem zaś zaczął uciekać z przeraźliwym wrzaskiem. Odtąd postanowiłam już nie kokietować tubylców".
Podobne zdania można znaleźć w notatkach z Nowej Zelandii. Wyspa była dla Liny cudem piękności i bujności, acz samotną podróżniczkę niepokoiła ziemia drgająca pod stopami. Przybyła tu, by złożyć wizytę gejzerom i Maorysom. Nowozelandzkich „krajowców" oceniała jako inteligentnych i urodziwych: „Z wyjątkiem lenistwa i niepodległości nie mają nic wspólnego z krajowcami australijskimi. Dzieweczki maoryskie mogłyby uchodzić za piękności według europejskiej estetyki".
Miała natomiast wyjątkową wrażliwość na „sprawę kobiecą". Była pozbawiona uprzedzeń obyczajowych i religijnych. W Stanach Zjednoczonych poznała społeczność mormonów. W Utah spodziewała się znaleźć wiele kobiet pochodzących ze Szwajcarii, które zwabione do Ameryki, „obecnie wiodą nędzne i haniebne życie w poligamii". Miała w planach pisać pełne oskarżeń artykuły do szwajcarskich gazet, by przestrzegać przed emigracją do tego stanu. Pomysł spalił na panewce: „Nie jestem stworzona do nawracania. Widzę teraz, że brak mi fanatyzmu. Jak tylko zacznę studiować ludzi z zamiarem naprowadzenia ich na lepszą drogę, wynajduję w nich tyle dobrych przymiotów, że się wstydzę, iż kiedykolwiek się miałam za lepszą od nich i wszelkie apostolskie zamiary pierzchają (…). Ostatnie dwa tygodnie przeżyłam w towarzystwie samych prawie mormonów i mniej znalazłam nędzy i zepsucia niż gdzie indziej na świecie". Wielożeństwo też Liny nie zszokowało. Relacjonowała z dystansem, że tamtejsze kobiety muszą czuć się szczęśliwe, mając przyzwoity dach nad głową i mężów, którzy dbają o utrzymanie rodzin, „nie waląc na ramiona żony całego brzemienia, jak to bywa w naszym społeczeństwie, gdy mąż zarobek przepija, a matkę dzieci swych bije i krzywdzi".
Amerykański optymizm i stosunek do pracy Linę zachwycały: „Nie ma kobiet bardziej rezolutnych i praktyczniejszych niż Amerykanki: w jednej chwili każda z nich potrafi zużytkować swoje mniejsze i większe talenty, nie przybierając przy tym pozy męczennicy, jak to się u nas zdarza. Otwiera sklep modniarki albo idzie sprzedawać w magazynie i wcale nie uważa, by się zniżyła w ten sposób w sferze towarzyskiej".
Jednak 12 lipca 1902 roku wróciła do Europy. Na dworcu krakowskim witali ją przyjaciele, wśród nich Juliusz. Znów się oświadczył. I znów dostał kosza. Nadal nie mieliby z czego zapłacić kaucji majorskiej. W Krakowie zrobiło się dla Liny za ciasno, źle znosiła przypadkowe spotkania z Juliuszem. W pamiętnikach żaliła się, jak bardzo ją zranił. Ponoć kiedyś w rozmowie z innymi damami, doceniając przymioty umysłu i stałość charakteru ukochanej, miał dodać, że brakuje jej serca i prawdziwej kobiecości: „Ów mężczyzna, dla którego poniosłam największą ofiarę, jaką kobieta w ogóle może ponieść, to znaczy odeszłam od niego ze szczerej miłości, bo nie chciałam stać na przeszkodzie jego wojskowej karierze, ze szczerej miłości zostałam starą panną (…), ów mężczyzna odmawia mi serca! Jeśli kobieta jest słaba, dla mężczyzny oznacza to, że »ma serce«. Jeśli natomiast kobieta jest silna i robi to, co powinna, jest wtedy »nieczuła«". Nigdy już ze sobą nie rozmawiali. Ona wyjechała z Galicji. On założył rodzinę, doczekał się stopnia generalskiego i zamieszkał w Wadowicach. O Linie już nigdy nie wspomniał.
Jesienią 1910 roku panna Bögli znów wyruszyła w świat. Koleją Transsyberyjską dotarła do Azji. „I znowu udzielała lekcji języków obcych, pracowała jako guwernantka. Pisała korespondencje do szwajcarskich gazet" – czytamy u Judith Arlt. Owocem tej wyprawy była druga książka „Immer vorwarts". Nie zdobyła jednak takiego rozgłosu jak poprzednia. Wiosną 1914 roku Lina na stałe wróciła do Szwajcarii. Miała 56 lat i stać ją było na to, by zamieszkać w gospodzie Kreuz w Herzogenbuchsee. Wybrała narożny pokój na drugim piętrze, z oknami wychodzącymi na ulicę. Kupiła meble, naczynia, udekorowała ściany. Mieszkała tam 27 lat, zawsze płaciła z góry na początku stycznia za cały kolejny rok. W Kreuz nie podawało się alkoholu, a właścicielka, Amélie Moser, prowadziła kursy gotowania i szycia, a nawet szkołę sprzątania dla ubogich dziewcząt z okolicy.
Dziś trzygwiazdkowy hotel oferuje 12 pokoi o znakomitym standardzie. Pokój nr 28 na drugim piętrze nosi imię podróżniczki, a na półce stoją obydwie jej książki. Słoneczny taras służy mieszkańcom Herzogenbuchsee jako miejsce spotkań, w budynku działają przedszkole i szkoła muzyczna.
W tym roku mija 81 lat od śmierci Liny, odeszła w przededniu świąt 22 grudnia 1941 roku. Jak pisze jej biografka: „Kamień grobowy czekał już od lat, sama go zaprojektowała – to gołąb w locie nad kulą ziemską. Napis: »Vorwarts – aufwarts« [Naprzód – do góry]". Rachunek za stypę panna Bögli również uregulowała sama. ("Wysokie obcasy")


Lina Bögli
Avanti. Listy z podróży naokoło świata
przekład: Maria Świderska
przedmowa: Judith Arlt
wydawnictwo DodoEditor
Kraków 2016
pakamera wrzesień 2022 / 1 (1)
OFIARY W SUTANNACH
... czyli zmowa milczenia, niewygodne fakty.
Zbrodnie, o których mieliśmy nie usłyszeć.
Najnowsza książka Wydawnictwa "Znak", 2022
Sprawy kryminalne po 1989 roku, w których ofiarami byli księża. Typowe tylko z pozoru. Morderstwa z zemsty, powiązane z działalnością przestępczą, niektóre z wątkiem seksualnym w tle. Krzywda ofiary miesza się w nich z winą – autorytet duchownego zostaje zderzony z bezlitosnymi faktami.Monika Całkiewicz, była prokuratorka, i Małgorzata Błaszczuk, dziennikarka, docierają do akt tych spraw. Rozmawiają z osobami, które były w nie zaangażowane – znajomymi ofiar, prowadzącymi śledztwo – oraz ekspertami, wyjaśniają zawiłości prawne, ale nie wydają wyroków.Co było głównym motywem?Jakie tajemnice ukrywali zamordowani księża?Kim są sprawcy tych morderstw?Nie każda zbrodnia popełniona na księdzu to sprawa polityczna. Nie każda ofiara jest bez winy. Wstrząsające i niezwykle wnikliwe reporterskie śledztwo.

MONIKA CAŁKIEWICZ– była prokuratorka, specjalistka z zakresu prawa karnego, kryminalistyki i kryminologii, obecnie radczyni prawna i profesor w Akademii Leona Koźmińskiego w Warszawie. Współautorka książek: Kroniki zbrodni. Tajemnicze zaginięcia, seryjni mordercy, sprawy, których do dziś nie udało się wyjaśnić… oraz Zbrodnia prawie doskonała.
MAŁGORZATA BŁASZCZUK– dziennikarka prasowa, radiowa
i telewizyjna. Od wielu lat mieszka i pracuje w Chicago. Była redaktor naczelna „Dziennika Związkowego”, najstarszej polskojęzycznej gazety wydawanej za granicą. Uważna obserwatorka życia amerykańskiej Polonii. Jej głównym polem zainteresowań jest historia chicagowskiej Polonii, także ta kryminalna.
Recenzje
Jakiś czas temu miałam już przyjemność przeczytać książkę Moniki Całkiewicz. Wówczas jednak autorka stworzyła tytuł we współpracy z Robertem Ziębińskim. Niedawno w moje ręce trafiła jej najnowsza książka, napisana tym razem wraz z Małgorzatą Błaszczuk. Nie ukrywam, że na jej widok bardzo się ucieszyłam, a w moich myślach rozkwitła ogromna nadzieja na to, że będzie to pozycja świetna i bardzo ciekawa. Czy historie kryminalne ze świata księży rzeczywiście się takie okazały? Na to pytanie postaram się odpowiedzieć w tej recenzji.
Od kilku lat księża i cała instytucja Kościoła stoją niemalże pod ścianą, jeśli chodzi o reakcje ludzi. W sumie nie ma co się temu dziwić, choć z drugiej strony trzeba też pamiętać o tym, że i w tym rejonie zdarzały się prawdziwie makabryczne zbrodnie – dokonane właśnie na księżach. Ofiary w sutannach to właśnie książka, która przedstawia te zdarzenia i próbuje odkryć, co takiego mogło doprowadzić do ich popełnienia. Prawda jest brutalniejsza, niż się na początku wszystkim wydawało...
Zasiadając do lektury tej pozycji, nastawiłam się na coś, co mnie zaciekawi, choć w pewnym sensie nie zaskoczy. W końcu nie od dzisiaj wiadomo, że historia zna przypadki zabójstw księży, a powody tych występków są... różne. Tak po prostu. Dlatego też z otwartą głową rozpoczęłam lekturę i poznawanie kolejnych historii.
No i cóż, przyznać muszę, że każda z przybliżonych tutaj historii okazała się na swój sposób szokująca, choć patrząc na powody podejmowania takich działań - nie były one zaskakujące. Szokowały mnie bardziej sposobem, w jaki były dokonywane. Uważam, że najciekawszym rozdziałem okazał się ten zatytułowany "Śmierć na szlaku bursztynowym". Nie dość, że sama historia była ciekawa i bardzo wciągająca (choć to sama prawda, nie powieść), to jeszcze rozmówcy, którzy odpowiedzieli autorkom na kilka pytań, poruszyli wiele interesujących i trudnych tematów. Ta część książki zapadła mi w pamięci najmocniej, pozostałe przeczytałam z ciekawością, jednak już bez takich fajerwerków.
Szczerze mówiąc, nie do końca wiem, co jeszcze mogłabym napisać na temat tej pozycji. Zdecydowanie należy ona do grona ciekawych tytułów z gatunki literatury faktu i “true crime”, jednak pozostawiła mnie w niedosycie i takim... rozczarowaniu? Choć to za duże słowo na odczucie mi towarzyszące. No cóż, czasem zdarza się i tak, więc nie mam zamiaru się na to złościć. Nie chciałabym również skreślać tej pozycji w oczach innych, ponieważ patrząc na nią w stu procentach obiektywnym spojrzeniem, można dojrzeć w niej niesamowity potencjał. Z tego też powodu nie mam zamiaru jej odradzać, a wręcz zachęcać do jej poznania i wyrobienia sobie własnego zdania.
Dla mnie "Ofiary w sutannach" to tytuł bardzo ciekawy i zwracający uwagę na kolejny istotny fakt w kontekście kryminalnej historii Polski. Wolałabym jednak, by książka ta była bardziej rozbudowana, nawet kosztem dodatkowych kilkudziesięciu stron. Z chęcią będę sięgać po pozostałe książki Moniki Całkiewicz i mam nadzieję, że zachwycą mnie one po prostu bardziej. Natalia Świętonowska (nakanapie.pl)
Ostatnio w Wydawnictwie Znak rozwiązał się worek z reportażami. Jest w czym wybierać. Tym razem miałam okazję sięgnąć po dokument Moniki Całkiewicz i Małgorzaty Błaszczuk. Pierwsza z nich jest byłą prokuratorką, a druga wnikliwą dziennikarką, mieszkającą za granicą. Autorki prezentują nam pięć przypadków zbrodni na księżach. Zbrodni, które miały miejsce w bliskich nam czasach, już po roku 1989, czyli nie miały tła i charakteru politycznego.
„(...) bo zło trzeba piętnować bez względu na to, kto się go dopuścił. Bo jeśli dobrzy ludzie milczą, to zło triumfuje”.
Opisane morderstwa z pozoru wydają się typowe, niczym się nie wyróżniające. A jednak łączy je jedno: ofiara. Ofiarami tych zbrodni byli księża. Morderstwa te są powiązane z działalnością przestępczą księży, niektóre mają podłoże seksualne, a inne wynikały z motywu zemsty. Nam się wydaje, że ksiądz to osoba zaufania publicznego, czysta i nieskazitelna. Wydaje się niemożliwe, aby ksiądz mógł być zamieszany w jakiekolwiek niejasne i nieczyste interesy, aby pozostawał w związku
z mężczyzną, wykorzystywał seksualnie nieletnich. A jednak, takie sytuacje miały rzeczywiście miejsce w naszym kraju, nie są one wymyślone przez autorki na potrzeby intrygującego opracowania. Zapewne hierarchowie kościelni chcieliby, aby te upokarzające i niewygodne informacje nigdy nie ujrzały światła dziennego. Na pewno wśród nich panuje zmowa milczenia, mur nie do przebicia. W zasadzie to nie ma czym się chwalić. Ale warto byłoby otwarcie potępić takie zachowania wśród kleru, przestrzec innych księży przed takim postępowaniem i piętnować takie postępki. Aby nie miały więcej miejsca, aby ludzie wiedzieli, kto u nich odprawia msze święte czy udziela sakramenty. Często księża wypominają ludziom określone niewłaściwe zachowania, piętnują za występki, a sami pod przykrywką sutanny zabawiają się w najlepsze, grzeszą i jeszcze nie ponoszą konsekwencji swoich zachowań.
Autorki dotarły do akt prokuratorskich i sądowych, na ich podstawie opisały te pięć przypadków zbrodni na osobach duchownych. Istotne, ciekawe i wiele wnoszące do sprawy są rozmowy z osobami, które prowadziły te śledztwa, brały udział
w czynnościach śledczych, stawiały zarzuty, znały ofiary, a także z ekspertami z zakresu prawa, psychologii czy psychiatrii. Ale mamy też wywiady z dziennikarzami, którzy się tą tematyką zajmują. Warty uwagi jest fragment rozmowy z Tomaszem Sekielskim, autorem reportaży o ofiarach księży – pedofilów. Każdy rozdział kończy się dużą dozą wiedzy z zakresu prawa, autorki wyjaśniają zawiłości prawne w sposób bardzo jasny i czytelny zwłaszcza dla osób, które są laikami w tej dziedzinie.
W tym reportażu nikt nie osądza, nie ocenia, nie stawia diagnozy. Autorki starają się pokazać, że takie przypadki miały miejsce, pozwalają je przeanalizować i spróbować odpowiedzieć nam na pytanie, czy do nich musiało dojść, czy można było ich uniknąć.
Ta lektura zostawia trochę rysę na wizerunku księży, nie wynosi ich na piedestał i nie stawia ponad nami. Widać gołym okiem, że księży również dotykają słabości i pokusy, nie zawsze potrafią zapanować nad swoimi popędami i emocjami. I z tego zdarzają się przykre i nieprzewidywalne sytuacje, jak choćby te opisane w tej pozycji.
Książka bardzo ciekawa, przeprowadza nas dokładnie i wnikliwe przez etapy śledztwa. Nie jest to lektura, którą można szybko przeczytać i odłożyć. Wymaga chwili refleksji i przemyślenia opisanych sytuacji, wyciągnięcia z nich stosownych wniosków. Ale uważam, że każdy powinien po nią sięgnąć i sam ocenić te przedstawione fakty, sam na swój sposób je zinterpretować.
Polecam, godna uwagi, prawdziwa i odważna. (Małgorzata Brzeska; granice.pl)