top of page

Opuściłam menonicką wspólnotę. Ojciec nawet nie wyszedł z sypialni, żeby się ze mną pożegnać...

Objechała samodzielnie kawał  świata, bo nie mogła poślubić mężczyzny, którego kochała 

Ofiary w sutannach

/ KULTURA książki

Opuściłam menonicką wspólnotę. Ojciec nawet nie wyszedł z sypialni, żeby się ze mną pożegnać... 

MIRIAM TOEWS / MICHAŁ NOGAṠ

Przestępstwa o podłożu seksualnym, szeroko pojęta przemoc domowa w tego typu zamkniętych, odizolowanych od świata, zacofanych, fundamentalistycznych, patriarchalnych wspólnotach mają miejsce od dawna. Kobiety są w nich więźniarkami. Rozmowa z Miriam Toews, autorką książki "Głosy kobiet"

kwiecień 2023 / 4 (8)

15-1-NUVO-Magazine-Spring-2012-Miriam Toewe.jpg

MIRIAM TOEWS - kanadyjska pisarka i dziennikarka. Wychowana w menonickiej rodzinie w Steinbach w Manitobie. Autorka ośmiu powieści, w tym wydanych w Polsce 'Głosy kobiet' oraz 'Wszystkie me daremne żale' / fot.: Wikidata / domena publiczna

W latach 2005-09 w menonickiej wspólnocie Manitoba w Boliwii ośmiu mężczyzn zgwałciło wiele kobiet i dziewcząt – bliżej lub dalej

z nimi spokrewnionych. Pod osłoną nocy włamywali się do ich sypialni i za pomocą środków stosowanych do znieczulania lub usypiania krów pozbawiali je przytomności. Ofiary budziły się rano pokrwawione i zdezorientowane. Wmawiano im, że padły ofiarą diabła, że to kara za grzechy.

Ta zaczerpnięta z życia historia posłużyła kanadyjskiej pisarce Miriam Toews do stworzenia powieści o sprzeciwie, drodze do buntu

i odrzucenia całkowitego podporządkowania patriarchatowi idącemu pod rękę z religią. Akcja „Głosów kobiet" rozgrywa się w kolonii menonitów – na strychu jednego z domów osiem kobiet, w przeważającej większości ofiary gwałtów, spotykają się, by radzić, co zrobić. Czy pod nieobecność mężczyzn, których pojmano i postawiono przed sądem w nieodległym mieście, odejść i porzucić dotychczasowe życie? Czy nie robić nic? A może zacząć walczyć i – jeśli to konieczne – nawet zabić swoich oprawców?

Ofiary z Manitoby stawiają pytania z ich punktu widzenia fundamentalne. Czy bez mężczyzn przetrwamy? Czy Bóg nie ukarze nas za grzech odejścia? Czy możemy podważać porządek, w którym przyszło nam żyć? Czy jesteśmy zdolne do samostanowienia? Czy podążą za nami wszystkie kobiety z kolonii? Czy możemy zabrać dzieci, które – w myśl prawa obowiązującego we wspólnocie – nie są jeszcze dorosłe?

Urodzona w roku 1964 Toews sama przez 18 lat należała do menonickiej wspólnoty w Steinbach w kanadyjskiej Manitobie. Opuściła ją, gdy zdecydowała się pójść na studia i sama decydować o własnym życiu. Zerwała więzy z najbliższymi, odeszła od wiary, by – jak sama mówi – odzyskać wolność. Mieszka w Toronto, jest jedną z najbardziej uznanych kanadyjskich pisarek. Prozę tworzą także jej mąż Erik Rutherford i jedna z dwóch córek, Georgia.

„Głosy kobiet" ukazały się w Polsce w przekładzie Kai Gucio w ubiegłym roku. Na podstawie powieści film, współprodukowany przez Frances McDormand (która wcieliła się w postać jednej ze starszych kobiet z Manitoby), nakręciła Sarah Polley. W marcu kanadyjska reżyserka odebrała Oscara za najlepszy scenariusz adaptowany.

Michał Nogaś: W jaki sposób dowiedziałaś się o historii z Boliwii i o tym, co przydarzyło się kobietom z menonickiej wspólnoty?

Miriam Toews: Zaczęło się od poczty pantoflowej. W Ameryce Północnej funkcjonuje bardzo wiele wspólnot menonickich, od liberalnych po ultrakonserwatywne. O wydarzeniach, które później opisałam w powieści, usłyszałam najpierw od swojej matki mieszkającej wówczas jeszcze w miejscu, w którym dorastałam. Nasza kolonia miała bardzo bliskie relacje z tą boliwijską, noszącą zresztą nazwę Manitoba na cześć kanadyjskiej prowincji, w której się urodziłam. W obu tych wspólnotach mieszkają osoby spokrewnione ze sobą, moje kuzynki i moi kuzyni byli świadkami tego, co zdarzyło się w Boliwii. Wszyscy wywodzimy się od menonitów, którzy w XIX wieku przybyli na te ziemie z terenów dzisiejszej Ukrainy, z okolic Odessy.

Gdy słuchałam tego, co mówiła mi matka na temat wydarzeń w Ameryce Południowej, byłam przerażona, ale jednocześnie wcale mnie to nie zaskoczyło. Niedługo potem wiadomość przedostała się do mediów, wspominano o niej choćby w BBC, sprawa stała się publicznie znana. Postanowiłam, że gdy tylko skończę książkę, nad którą wówczas – po śmierci siostry – pracowałam, napiszę

o Manitobie.

Mennonici_edited.jpg

Fot.: domena publiczna

Mówisz: „Wcale mnie to nie zaskoczyło"...

Przestępstwa o podłożu seksualnym, szeroko pojęta przemoc domowa w tego typu zamkniętych, odizolowanych od świata, zacofanych, fundamentalistycznych, patriarchalnych wspólnotach mają miejsce od dawna. Kobiety są w nich więźniarkami. Nie mogą same opuszczać kolonii, stale musi im towarzyszyć męski członek rodziny. Mówią jedynie językiem konkretnej społeczności, w której wzrastały, nikt nie uczy ich języka urzędowego kraju, na którego terenie żyją! Odmawia się im często dostępu do edukacji oraz ochrony zdrowia, żyją w świecie sprzed ponad stu lat. Wtłacza im się do głowy, że uprzywilejowanie, władza

i przywództwo mężczyzn to rzecz nadana przez Boga, jedyny możliwy porządek. Zgodnie z jego założeniami mają być podległe mężom, synom, pastorom.

Przez wiele lat patrząc na to codziennie, nie mogłam być zdziwiona. Zaskoczyła mnie zmiana, to, że kobiety

z boliwijskiej Manitoby przełamały milczenie, dały znać, co je spotkało. Zaczęły rozmawiać ze sobą o tym, że stały

 się ofiarami ataku, że czasem w jednej rodzinie wszystkie nagle budziły się całe we krwi. Porównały swoje doświadczenia i dotarło do nich, że były podtruwane, usypiane po to, by mężczyźni z ich kolonii mogli wykorzystywać je seksualnie.

Na początku zderzyły się ze ścianą. Starsi członkowie wspólnoty – mężczyźni, rzecz jasna – nie chcieli im wierzyć. Więcej, oskarżali je o to, że same sprowokowały swoje nieszczęście. W mediach pojawiały się stwierdzenia, że ich zdaniem były to „gwałty za grzechy", ich sprawcą miał być rzekomo szatan. Chodziło o to, by sprawę wyciszyć i przekonać wszystkich, że kobiety coś sobie ubzdurały. W końcu jednak, dzięki samozaparciu ofiar, kilku mężczyzn ze wspólnoty Manitoba uwierzyło w ich opowieści. Podjęli działania mające doprowadzić do schwytania i ukarania sprawców. Wezwano policję, gwałciciele stanęli przed sądem. Cóż za ironia losu, to mężczyźni musieli zareagować i wynieść tę sprawę na zewnątrz, kobiety przecież – nie znając języka, nie mając pojęcia o tym, jak funkcjonuje świat poza ich wspólnotą – nie były w stanie nic zrobić.

Czy tego typu zdarzenia miały także miejsce we wspólnocie menonickiej, w której ty spędziłaś swoje dzieciństwo

i czas dorastania?

Nie – albo było to umiejętnie wyciszane. Słyszeliśmy raczej o tym, że w innych koloniach dochodziło do gwałtów czy molestowania seksualnego dzieci. Była to wiedza dość powszechna, ale w zasadzie nic z nią nie robiono. Nietrudno to zrozumieć, gdy się wie, na jakiej zasadzie zorganizowane są tego typu wspólnoty.

Moja była bardzo konserwatywna i ortodoksyjnie wręcz religijna. Od boliwijskiej Manitoby dzieliło ją jednak położenie – nie dorastałam w środku dżungli, ale w niewielkim mieście, po którym można było poruszać się samochodami, nie zaś wozami konnymi. Kościół

i zasady wiary były w mojej rodzinnej wspólnocie prawem najwyższym. Starsi mężczyźni decydowali o każdym aspekcie codzienności, rozdzielali też zadania – czego innego oczekiwano od mężczyzn, czego innego od kobiet. Nie musieliśmy ubierać się na konserwatywną, XIX-wieczną modłę, ale nieustannie zniechęcano nas do kontaktów ze światem zewnętrznym. Edukacja była czymś podejrzanym, młodzież zniechęcano do podejmowania studiów.

W świecie, który mnie otaczał, moi rodzice bardzo się wyróżniali, uchodzili za liberałów. Oboje mieli wyższe wykształcenie, ojciec był nauczycielem. Zachęcali też moją siostrę i mnie, co było już rzeczą nadzwyczajną, byśmy czytały, a w przyszłości odeszły ze wspólnoty. Powtarzali, że chcą, byśmy żyły według własnych przekonań. Ponieważ matka pochodziła z rodziny bardzo zasłużonej dla kolonii, miałyśmy z siostrą znacznie więcej wolności od innych dzieci, rodzice byli nas w stanie ochronić przed surowymi karami nakładanymi przez przywódców. W okresie dojrzewania, zresztą tak jak wiele innych młodych osób, buntowałam się – paliłam papierosy, piłam alkohol, czasem nawet wraz z przyjaciółmi organizowałam małe imprezy z dala od oczu dorosłych. Prowadziłam podwójne życie, w nocy imprezowaliśmy, następnego dnia rano siadaliśmy w pierwszych ławach naszego lokalnego kościoła

i udawaliśmy, że żarliwie się modlimy.

Do dziś moją najbliższą przyjaciółką jest osoba, z którą dorastałam w menonickiej wspólnocie. To zresztą moja kuzynka, bo

w niewielkiej społeczności wszyscy są ze sobą bliżej lub dalej spokrewnieni.

Jaką rolę w tamtym okresie twojego życia odgrywał Kościół? W „Głosach kobiet" pokazujesz, że w takich wspólnotach ostateczną wyrocznią jest pastor. Wiedział o gwałtach na kobietach z boliwijskiej Manitoby i nie zrobił praktycznie nic, by sprzeciwić się złu.

Kościół był wszystkim. O wszystkim decydował i na wszystko miał wpływ. Starsi mężczyźni rozsądzali o czyjejś winie lub niewinności, o wdrażaniu kar i ułaskawień, ekskomunice czy wygnaniu kogoś ze wspólnoty. Za każdym razem przekonywali, że Bóg właśnie tego chce. Musieli tak mówić, by utrzymać całą kolonię w ryzach, tłumić w zarodku wszelkie źródła oporu. Inaczej szybko utraciliby wpływy.

Ale, co ciekawe, zasady wytyczane przez starszyznę nie były czymś stałym. Ucisk przybierał różne formy. Wszystko zależało od tego, kto aktualnie sprawował władzę. Gdy pojawiał się nowy pastor lub z powodów naturalnych zmieniał się nieco skład starszyzny, okazywało się nagle, że Bóg zredefiniował swoje poglądy i wolę. W mojej wspólnocie przez jakiś czas dziewczęta z bardzo konserwatywnych rodzin chodziły do szkoły, ale gdy nastało nowe przywództwo, jednego dnia nagle zakończyły edukację. Wszystkie!

I zakazano dzieciom wspólnych wycieczek na nartach biegowych, bo rzekomo obrażało to i drażniło Boga. Mogły przecież, przebywając w grupie, grzeszyć.

Bunt przeciwko Kościołowi był jednym z najważniejszych powodów, dla których wraz z siostrą zdecydowałyśmy się opuścić swoją menonicką wspólnotę. Lata później, po samobójczej śmierci ojca, zrobiła to także nasza matka. To ona pierwsza, w rozmowach prowadzonych w domowym zaciszu, wyjaśniała nam, na czym polega hipokryzja środowiska, w którym wzrastałyśmy. Kazała nam myśleć samodzielnie, to dzięki niej zrozumiałyśmy, że życie na własnych zasadach jest wartością najwyższą. Dojrzewałyśmy do wolności, aż w końcu, gdy poczułyśmy się wystarczająco silne, odeszłyśmy. Miałam 18 lat, gdy zaczęłam życie wśród ludzi, których nie znałam i z którymi nie łączyły mnie żadne więzy krwi.

Gdy odchodziłam z domu, ojciec nawet nie wyszedł ze swojej sypialni, by się ze mną pożegnać. Pragnął mojego szczęścia, ale jednocześnie był przekonany, że natychmiast stanie mi się coś złego. Matka natomiast nie kryła ekscytacji z powodu mojej decyzji, odwiozła mnie na dworzec i wsadziła do pociągu jadącego do Montrealu, najbardziej kosmopolitycznego i liberalnego miasta

w Kanadzie. Tam, wcześniej dokładnie przygotowawszy sobie plan na życie, znalazłam mieszkanie, zaczęłam uczyć się francuskiego, znalazłam pracę w restauracji.

Poczułaś ulgę?

Początkowo przeraźliwą samotność, dopiero z czasem pustkę zaczęły wypełniać nowo poznane osoby. Ale choć do dziś zdarza mi się tęsknić za ludźmi z mojej kolonii, nigdy tam nie wróciłam. Prawdziwie wolna poczułam się w momencie, w którym odebrałam list od naszego lokalnego Kościoła. Poinformowano mnie o wyrzuceniu z menonickiej wspólnoty. Pomyślałam: świetnie, zdali sobie sprawę

z tego, że nie zamierzam wrócić. Wtedy dotarło do mnie, że już nie ma odwrotu.

Drugi moment wyzwolenia przyszedł w czasie studiów dziennikarskich. Pisałam wtedy krótkie teksty, większość z nich poświęcałam kolonii, w której mieszkałam. Zorientowałam się, że patrzę już na nią oczami kogoś z zewnątrz, nazywam to, w czym tkwiłam, nie obawiając się potępienia. Poczułam, że wyzwoliłam się z pułapki, którą od pierwszych chwil zastawiło na mnie życie.

Czy opisana w „Głosach kobiet" boliwijska Manitoba choć trochę przypomina twoją rodzimą kolonię menonicką?

W bardzo wielu scenach. Zależało mi przede wszystkim na tym, by czytelnik był w stanie zrozumieć atmosferę panującą w tego typu społecznościach.

Podczas pracy zastanawiałam się na przykład, jak sportretować kobiety, które rozmawiają

o tym, co je spotkało i jakie decyzje powinny podjąć. Chciałam pokazać proces zyskiwania przez nie świadomości, poszukiwania wyjścia z dramatycznej sytuacji. By były dla mnie realne, każdej z nich przypisałam cechy swoich bliskich – matki, siostry, przyjaciółki, matki przyjaciółki, kobiet z dwóch rodzin, które doskonale znałam. Korzystałam

z doświadczeń czasu dzieciństwa, przypominałam sobie, jak wyglądały rozmowy w naszych domach, co działo się w świecie wyłącznie żeńskim. I uświadomiłam sobie, że było w nich wszystko – solidarność, humor, kłótnie, lęk przed odrzuceniem i marzenia

o buncie. Spierając się czy śmiejąc, wszystko planowałyśmy i robiłyśmy razem. Chciałam, by tak samo postępowały bohaterki mojej powieści.

Z własnego życia wzięłam też sposób, w jaki postacie w książce demonstrują przywiązanie do wiary, jak się modlą czy śpiewają hymny.

Mennonici 3.jpg

Fot.: domena publiczna

Mennonici 4_edited.jpg

Fot.: domena publiczna

Bardzo ważne było dla mnie pokazanie, że osiem rozmawiających kobiet nie zdradza i nie odrzuca swojej wiary, nie potępiają tego,

w co nakazano im wierzyć. Przeciwnie, właśnie z jej powodu toczą długą, logiczną, pełną emocji rozmowę. Chcą wiedzieć, czy mogą opuścić mężów i synów, czy ten gest nie sprawi, że po śmierci nie pójdą do nieba. Starsze boją się jakiejkolwiek zmiany, wiedzą, że zawali się cały ich świat. Młodsze czują ekscytację, chcą radykalnych decyzji, i to natychmiast.

Praca nad „Głosami kobiet" była dla mnie najbardziej intensywnym i nieprzewidywalnym doświadczeniem pisarskim. Gdy postawiłam ostatnią kropkę, miałam wrażenie, że – dosłownie! – eksploduje mi głowa, że dostanę ataku serca. Czułam fizyczny ból w klatce piersiowej, nie mogłam się wyprostować. Tyle było we mnie emocji, tak silne towarzyszyło mi napięcie podczas pisania kolejnych scen.

Dyskutującym w zamknięciu kobietom towarzyszy mężczyzna. To August Epp, syn wyklętych członków wspólnoty, który wszystko protokołuje. W jego obecności menonitki opowiadają o tym, co je spotkało, dzielą się wątpliwościami co do działań, które zamierzają podjąć. Dlaczego zdecydowałaś się wprowadzić do książki tę postać?

Zależało mi na stworzeniu postaci wzorowanej na moim ojcu. Był osobą bardzo zaangażowaną w życie naszej wspólnoty, udzielał się w różnych radach i ciałach doradczych, spędzał godziny na dyskusjach

o każdym aspekcie życia kolonii. Chciał czuć się przydatny. Miał skłonności samobójcze, chorował psychicznie. Traktował swoją pracę na rzecz wspólnoty bardzo poważnie, ale większość nie traktowała go serio. A był tak wrażliwym, wspaniale dobierającym słowa człowiekiem. Uchodził za dziwaka, bo pozwalał swojej żonie i córkom myśleć samodzielnie. Był nietypowy, czasem słyszał, że jest

zagrożeniem dla jedności kolonii. Taki jest też Epp, odszczepieniec, który spisuje każde zdanie wypowiedziane przez moje bohaterki, choć przecież musi zdawać sobie sprawę, że to praca zbędna – nikt przecież nigdy tych protokołów nie przeczyta.

Ale August jest także osobą, która stara się wytłumaczyć ośmiu kobietom, że czas działa na ich niekorzyść. Jeśli szybko nie podejmą decyzji, stracą szansę na zmianę, na uwolnienie się z opresji. Próbuje im uświadomić powagę sytuacji, a jednocześnie okazuje im wdzięczność. Przecież jedna z bohaterek uratowała mu życie, zaopiekowała się nim, zawróciła z drogi ku śmierci, gdy planował samobójstwo.

Wiem, że niektórych może irytować to, że kobiety tak długo rozmawiają, że nie są w stanie podjąć decyzji, ciągle zadają nowe pytania, a Epp zapisuje kolejne strony…

Z czasem staje się to dla czytelnika jasne. Muszą nie tylko znaleźć kompromis, ale także wzajemnie przekonać się do tego, że ich działanie ma głębszy sens.

I że będą w stanie przeżyć w świecie, którego nie znają. Przekonują się wzajemnie, że podołają drodze w nieznane. Wielogodzinnymi rozmowami dodają sobie odwagi, każda z nich musi zrozumieć, że wartością nadrzędną jest ocalenie życia własnego i dzieci. Bo przecież mogą też zostać i nie zrobić nic, dalej tkwić w roli ofiar. Albo mogą zabić mężczyzn, choć przecież to największy z grzechów.

Sama biłam się z myślami, jaką powinny podjąć decyzję. Nie od początku byłam pewna, że w ich sytuacji postawiłabym wszystko na jedną kartę i rozmawiała tak długo, aż w końcu przekonała większość do odejścia z kolonii.

Wyrzucono cię z Kościoła. Pozostałaś osobą wierzącą?

Nie. Ale nie oznacza to, że nie rozumiem, iż wiara jest wielu ludziom niezbędna do życia. Wolałabym jednak, by na wybór wyznania

i chrzest decydowały się osoby dorosłe, w pełni świadome zasad, których mają przestrzegać. Sprzeciwiam się też temu, by religią nazywać pranie mózgów, uzurpację, kłamstwo, promowanie brutalności. Widziałam to na własne oczy, widziałam, jak wiele osób zapadało z tego powodu na choroby psychiczne.

Trzeba być ślepcem, by nie dostrzegać, jak istotną rolę odgrywa religia w powstawaniu systemów autorytarnych i że odbywa się to przy jawnym wsparciu duchowieństwa. Wystarczy przyjrzeć się temu, co religijny fundamentalizm zrobił z prawami kobiet w Stanach Zjednoczonych czy w Polsce. Myślę o tym z przerażeniem – jako matka i babka, która opuściła opresyjną wspólnotę religijną po to, by już nigdy nikt nie decydował o tym, co mam myśleć i robić z własnym ciałem.

Śledząc wydarzenia ostatnich lat po obu stronach Atlantyku, mam wrażenie, że „Głosy kobiet" to w rzeczywistości political fiction. Moja powieść, czego naturalnie nie zakładałam, nagle zaczęła korespondować z „Opowieścią podręcznej" Margaret Atwood. Opowieść z przeszłości, historia gwałtów w małej boliwijskiej osadzie nagle stała się czymś prawdopodobnym, jedną z możliwych wizji przyszłości. Fikcja obróciła się w rzeczywistość! Dziś nie umiem już powiedzieć z pełnym przekonaniem, że historia z „Głosów kobiet" nigdy się nie powtórzy. Ludzie pokroju Trumpa, Orbána czy przedstawiciele polskiego rządu boją się świata, w którym kobiety czy przedstawiciele różnych mniejszości mogliby sami decydować o własnym losie. Chcą powrotu starego porządku, a zatem

i uprzedmiotowienia kobiet. A tak się składa, że jest to również na rękę przywódcom wspólnot religijnych, które wcale nie chcą się wyzwolić z toksycznego, przemocowego patriarchatu.

Jak na twoją powieść i postawę zareagowały społeczności menonickie na świecie?

Różnie. Część okrzyknęła mnie zdrajczynią. Obrażano mnie, podważano moją wiedzę na temat życia wspólnoty oraz osobiste doświadczenia. Wielokrotnie słyszałam, że się wywyższam i uważam za lepszą. Ktoś kiedyś spytał mnie w liście, jakie prawo ma kobieta, by publicznie prać brudy menonitów. Niektórzy kazali mi się zamknąć, niektórzy życzyli mi śmierci. Bardzo chrześcijańska postawa, prawda?

Byli jednak i tacy menonici, nawet silnie konserwatywni, którzy okazali mi wdzięczność. Doceniają powieść, bo sami dostrzegają konieczność zmian organizacji społeczności, którym przewodzą. Zauważyli, że muszą się one stać bardziej tolerancyjne i inkluzywne.

Myślisz, że pomogłaś komuś swoją książką?

Gdy miałam spotkania autorskie w okolicy, z której się wywodzę, i w sąsiednich prowincjach, w których także funkcjonują menonickie wspólnoty, pojawiało się na nich wiele mieszkających w nich kobiet. Mężowie przywozili je na miejsce, ale zostawali w samochodach, czekali przed księgarniami. Po rozmowie podchodziły do mnie, mocno przytulały i mówiły: „Dziękuję". Albo: „Moja siostra mieszka teraz w kolonii, w której dzieją się podobne rzeczy". Albo: „Uciekłam z całą rodziną z takiego piekła". W takich momentach czułam satysfakcję, wiedziałam, że „Głosy kobiet" odegrały istotną rolę.

W tym prostym i często powtarzanym „dziękuję" było wszystko.

Objechała samodzielnie

/ KULTURA książki

Objechała
samodzielnie kawał świata,
bo nie mogła poślubić mężczyzny, którego kochała

BARBARA PIEGDOŃ-ADAMCZYK

Nie stać ich było na ślub. On, Juliusz Bijak, był Polakiem w austriackiej armii. Ona, Lina Bögli, Szwajcarką, nauczycielką w polskiej rodzinie Sczanieckich. Kiedy wróciła do Europy na dworcu krakowskim witali ją przyjaciele, wśród nich Juliusz. Znów się oświadczył. I znów dostał kosza.

grudzień 2022 / 4 (4)

Znali się od kilku miesięcy, on się oświadczył. Ona odmówiła – oddając mu rękę, skazałaby go na nędzę. Armia żądała kaucji 50 tys. koron. „Ta marna, licha suma nie pozwoliła nam spędzić życia razem i kazała iść każdemu z nas oddzielnie, własną drogą. Ale kto wie, na co to było potrzebne? Rozdzieleni byliśmy bardziej pożyteczni niż razem" – tak uważała Lina, jak czytamy w artykule „Miłość Liny Bögli" Judith Arlt. Arlt jest również Szwajcarką i przeszukała wszelkie archiwa w poszukiwaniu śladów swej rodaczki. Znalazła

w Polsce.

Lina opuściła Europę na statku „Avanti". Jego nazwę odczytała jako znak. W liście do przyjaciółki Elżuni pisała: „Nie sądź, że oszalałam, chociaż Ci oznajmię jeden z najosobliwszych pomysłów, jaki kiedykolwiek kobieca istota na świecie wysnuła. Słuchaj

i podziwiaj! Oto mam zamiar objechać świat wokoło – sama i, rzec można, »bez pieniędzy«".

Świat objechała. Zajęło jej to dziesięć lat. Napisała 84 listy, ale nigdy nie trafiły one do rąk adresatki. Nie było bowiem żadnej Elżuni, była za to wyimaginowana postać. Z listów powstała książka „Avanti. Listy z podróży naokoło świata" – świadectwo epoki, obraz świata przełomu XIX i XX wieku ze wszystkimi uprzedzeniami i nadziejami, jakie niosły nowe czasy. Książkę przetłumaczono na wiele języków, jej autorka zyskała rozgłos i przyzwoity dochód.

W Polsce zapiski Liny Bögli ukazały się już w 1907 roku. Przetłumaczyła je Maria Świderska, która w przedmowie napisała: „Szereg listów z podróży dziesięć lat trwającej, listów kreślonych ręką energicznej i wykształconej kobiety (…) ma urok niezwykły, płynący z charakteru

i umysłu młodej autorki, dzielnej, wytrwałej, przejętej ufnością do ludzi i patrzącej bystro na świat, który idzie zdobywać pracą własną". „Avanti" było polecane przez Radę Szkolną Krajową (w Galicji) jako wzorcowa lektura dla młodzieży.

Panna Bögli była nauczycielką. W wieku trzydziestu lat skończyła szkołę, zdobyła wymarzony dyplom

w szwajcarskim Neuchatel. Dlatego podróżowała od pensji do pensji, od szkoły do szkoły. Kiedy znalazła się

w Sidney z pięcioma funtami, natychmiast musiała poszukać zajęcia. Nieocenione okazały się ogłoszenia prasowe, choć, jak utyskiwała, konkurencję miała ogromną, bo do uczenia australijskich panien brało się wiele zubożałych Europejek, które szukały poprawy losu na Antypodach.

Panny z majętnych rodzin uczyła głównie literatury i języków. Czasami nie kryła zdziwienia swobodami, jakimi cieszyły się dziedziczki amerykańskich fortun, czy rozrzutnością ich ojców, ale doceniała to, że nauka w amerykańskich szkołach była na znacznie wyższym poziomie niż w Europie, a nauczycielki były znakomicie opłacane.

Po drodze spotykało ją wiele dobrego: „Cóż życie byłoby warte, gdyby każdego nieznajomego człowieka posądzać o złe zamiary. Nie, wolę wierzyć w poczciwość ludzką, dopóki mnie własne doświadczenie inaczej nie nauczy (…). Gdzie tylko przebywam, wszędzie znajduję dobrych ludzi w rozmaitych sferach".

Tak naprawdę sfery te nie były całkowicie rozmaite, bo nauczycielka jedynie w miejskich parkach widywała obdartusów i pijaków, utyskując przy tym, że zajmują miejsce w publicznej przestrzeni. Mieszkała i pracowała w Australii, była na Tasmanii i w Nowej Zelandii. Odwiedziła też Samoa, Hawaje, Kalifornię, Wschodnie Wybrzeże Stanów Zjednoczonych oraz Kanadę. Jej podróż zaczęła się w Krakowie, w lipcu 1892 roku, i skończyła się tam równo dziesięć lat później.

Była dzieckiem swojej epoki. Europejką, dla której wyższość białego nad „krajowcem" była oczywista. Taki to był czas. „Można latami całymi po miastach i sadybach się uwijać, nie spotkawszy Murzyna australijskiego. Uciekają oni przed cywilizacją w głąb kraju i podobno wymierają tak szybko, że zostało ich zaledwie kilka setek. (…) piękni nie są, tego im największy przyjaciel nie mógł przyznać, a kobiety jeszcze brzydsze od mężczyzn: wszyscy okropnie chudzi, z członkami tak nieproporcjonalnie długimi, że wyglądają raczej na małpy niż na ludzi" – pisała w styczniu 1895 roku, po czym uczciwie dodała: „Zdaje się, że i my na nich nie zrobiłyśmy korzystnego wrażenia. Próbowałam rozpocząć rozmowę z jednym dzikim młodzieńcem i zwróciłam się doń z najmilszym uśmiechem, na jaki mnie stać było, ale przez chwilę patrzył na mnie wystraszony, potem zaś zaczął uciekać z przeraźliwym wrzaskiem. Odtąd postanowiłam już nie kokietować tubylców".

Podobne zdania można znaleźć w notatkach z Nowej Zelandii. Wyspa była dla Liny cudem piękności i bujności, acz samotną podróżniczkę niepokoiła ziemia drgająca pod stopami. Przybyła tu, by złożyć wizytę gejzerom i Maorysom. Nowozelandzkich „krajowców" oceniała jako inteligentnych i urodziwych: „Z wyjątkiem lenistwa i niepodległości nie mają nic wspólnego z krajowcami australijskimi. Dzieweczki maoryskie mogłyby uchodzić za piękności według europejskiej estetyki".

Miała natomiast wyjątkową wrażliwość na „sprawę kobiecą". Była pozbawiona uprzedzeń obyczajowych i religijnych. W Stanach Zjednoczonych poznała społeczność mormonów. W Utah spodziewała się znaleźć wiele kobiet pochodzących ze Szwajcarii, które zwabione do Ameryki, „obecnie wiodą nędzne i haniebne życie w poligamii". Miała w planach pisać pełne oskarżeń artykuły do szwajcarskich gazet, by przestrzegać przed emigracją do tego stanu. Pomysł spalił na panewce: „Nie jestem stworzona do nawracania. Widzę teraz, że brak mi fanatyzmu. Jak tylko zacznę studiować ludzi z zamiarem naprowadzenia ich na lepszą drogę, wynajduję w nich tyle dobrych przymiotów, że się wstydzę, iż kiedykolwiek się miałam za lepszą od nich i wszelkie apostolskie zamiary pierzchają (…). Ostatnie dwa tygodnie przeżyłam w towarzystwie samych prawie mormonów i mniej znalazłam nędzy i zepsucia niż gdzie indziej na świecie". Wielożeństwo też Liny nie zszokowało. Relacjonowała z dystansem, że tamtejsze kobiety muszą czuć się szczęśliwe, mając przyzwoity dach nad głową i mężów, którzy dbają o utrzymanie rodzin, „nie waląc na ramiona żony całego brzemienia, jak to bywa w naszym społeczeństwie, gdy mąż zarobek przepija, a matkę dzieci swych bije i krzywdzi".

Amerykański optymizm i stosunek do pracy Linę zachwycały: „Nie ma kobiet bardziej rezolutnych i praktyczniejszych niż Amerykanki: w jednej chwili każda z nich potrafi zużytkować swoje mniejsze i większe talenty, nie przybierając przy tym pozy męczennicy, jak to się u nas zdarza. Otwiera sklep modniarki albo idzie sprzedawać w magazynie i wcale nie uważa, by się zniżyła w ten sposób w sferze towarzyskiej".

Jednak 12 lipca 1902 roku wróciła do Europy. Na dworcu krakowskim witali ją przyjaciele, wśród nich Juliusz. Znów się oświadczył. I znów dostał kosza. Nadal nie mieliby z czego zapłacić kaucji majorskiej. W Krakowie zrobiło się dla Liny za ciasno, źle znosiła przypadkowe spotkania z Juliuszem. W pamiętnikach żaliła się, jak bardzo ją zranił. Ponoć kiedyś w rozmowie z innymi damami, doceniając przymioty umysłu i stałość charakteru ukochanej, miał dodać, że brakuje jej serca i prawdziwej kobiecości: „Ów mężczyzna, dla którego poniosłam największą ofiarę, jaką kobieta w ogóle może ponieść, to znaczy odeszłam od niego ze szczerej miłości, bo nie chciałam stać na przeszkodzie jego wojskowej karierze, ze szczerej miłości zostałam starą panną (…), ów mężczyzna odmawia mi serca! Jeśli kobieta jest słaba, dla mężczyzny oznacza to, że »ma serce«. Jeśli natomiast kobieta jest silna i robi to, co powinna, jest wtedy »nieczuła«". Nigdy już ze sobą nie rozmawiali. Ona wyjechała z Galicji. On założył rodzinę, doczekał się stopnia generalskiego i zamieszkał w Wadowicach. O Linie już nigdy nie wspomniał.

Jesienią 1910 roku panna Bögli znów wyruszyła w świat. Koleją Transsyberyjską dotarła do Azji. „I znowu udzielała lekcji języków obcych, pracowała jako guwernantka. Pisała korespondencje do szwajcarskich gazet" – czytamy u Judith Arlt. Owocem tej wyprawy była druga książka „Immer vorwarts". Nie zdobyła jednak takiego rozgłosu jak poprzednia. Wiosną 1914 roku Lina na stałe wróciła do Szwajcarii. Miała 56 lat i stać ją było na to, by zamieszkać w gospodzie Kreuz w Herzogenbuchsee. Wybrała narożny pokój na drugim piętrze, z oknami wychodzącymi na ulicę. Kupiła meble, naczynia, udekorowała ściany. Mieszkała tam 27 lat, zawsze płaciła z góry na początku stycznia za cały kolejny rok. W Kreuz nie podawało się alkoholu, a właścicielka, Amélie Moser, prowadziła kursy gotowania i szycia, a nawet szkołę sprzątania dla ubogich dziewcząt z okolicy.

Dziś trzygwiazdkowy hotel oferuje 12 pokoi o znakomitym standardzie. Pokój nr 28 na drugim piętrze nosi imię podróżniczki, a na półce stoją obydwie jej książki. Słoneczny taras służy mieszkańcom Herzogenbuchsee jako miejsce spotkań, w budynku działają przedszkole i szkoła muzyczna.

W tym roku mija 81 lat od śmierci Liny, odeszła w przededniu świąt 22 grudnia 1941 roku. Jak pisze jej biografka: „Kamień grobowy czekał już od lat, sama go zaprojektowała – to gołąb w locie nad kulą ziemską. Napis: »Vorwarts – aufwarts« [Naprzód – do góry]". Rachunek za stypę panna Bögli również uregulowała sama.     ("Wysokie obcasy")

Lina Bögli

Avanti. Listy z podróży naokoło świata

przekład: Maria Świderska

przedmowa: Judith Arlt

wydawnictwo DodoEditor

Kraków 2016

Ofiary w sutannach

pakamera  wrzesień 2022 / 1 (1)

OFIARY W SUTANNACH

... czyli zmowa milczenia, niewygodne fakty.

Zbrodnie, o których mieliśmy nie usłyszeć.

Najnowsza książka Wydawnictwa "Znak", 2022

Sprawy kryminalne po 1989 roku, w których ofiarami byli księża. Typowe tylko z pozoru. Morderstwa z zemsty, powiązane z działalnością przestępczą, niektóre z wątkiem seksualnym w tle. Krzywda ofiary miesza się w nich z winą – autorytet duchownego zostaje zderzony z bezlitosnymi faktami.Monika Całkiewicz, była prokuratorka, i Małgorzata Błaszczuk, dziennikarka, docierają do akt tych spraw. Rozmawiają z osobami, które były w nie zaangażowane – znajomymi ofiar, prowadzącymi śledztwo – oraz ekspertami, wyjaśniają zawiłości prawne, ale nie wydają wyroków.Co było głównym motywem?Jakie tajemnice ukrywali zamordowani księża?Kim są sprawcy tych morderstw?Nie każda zbrodnia popełniona na księdzu to sprawa polityczna. Nie każda ofiara jest bez winy. Wstrząsające i niezwykle wnikliwe reporterskie śledztwo.

ofiary w sutannach - okładka.jpg

MONIKA CAŁKIEWICZ– była prokuratorka, specjalistka z zakresu prawa karnego, kryminalistyki i kryminologii, obecnie radczyni prawna i profesor w Akademii Leona Koźmińskiego w Warszawie. Współautorka książek: Kroniki zbrodni. Tajemnicze zaginięcia, seryjni mordercy, sprawy, których do dziś nie udało się wyjaśnić… oraz Zbrodnia prawie doskonała.

MAŁGORZATA BŁASZCZUK– dziennikarka prasowa, radiowa

i telewizyjna. Od wielu lat mieszka i pracuje w Chicago. Była redaktor naczelna „Dziennika Związkowego”, najstarszej polskojęzycznej gazety wydawanej za granicą. Uważna obserwatorka życia amerykańskiej Polonii. Jej głównym polem zainteresowań jest historia chicagowskiej Polonii, także ta kryminalna.

Recenzje

    Jakiś czas temu miałam już przyjemność przeczytać książkę Moniki Całkiewicz. Wówczas jednak autorka stworzyła tytuł we współpracy z Robertem Ziębińskim. Niedawno w moje ręce trafiła jej najnowsza książka, napisana tym razem wraz z Małgorzatą Błaszczuk. Nie ukrywam, że na jej widok bardzo się ucieszyłam, a w moich myślach rozkwitła ogromna nadzieja na to, że będzie to pozycja świetna i bardzo ciekawa. Czy historie kryminalne ze świata księży rzeczywiście się takie okazały? Na to pytanie postaram się odpowiedzieć w tej recenzji.

    Od kilku lat księża i cała instytucja Kościoła stoją niemalże pod ścianą, jeśli chodzi o reakcje ludzi. W sumie nie ma co się temu dziwić, choć z drugiej strony trzeba też pamiętać o tym, że i w tym rejonie zdarzały się prawdziwie makabryczne zbrodnie – dokonane właśnie na księżach. Ofiary w sutannach to właśnie książka, która przedstawia te zdarzenia i próbuje odkryć, co takiego mogło doprowadzić do ich popełnienia. Prawda jest brutalniejsza, niż się na początku wszystkim wydawało...

    Zasiadając do lektury tej pozycji, nastawiłam się na coś, co mnie zaciekawi, choć w pewnym sensie nie zaskoczy. W końcu nie od dzisiaj wiadomo, że historia zna przypadki zabójstw księży, a powody tych występków są... różne. Tak po prostu. Dlatego też z otwartą głową rozpoczęłam lekturę i poznawanie kolejnych historii.

    No i cóż, przyznać muszę, że każda z przybliżonych tutaj historii okazała się na swój sposób szokująca, choć patrząc na powody podejmowania takich działań - nie były one zaskakujące. Szokowały mnie bardziej sposobem, w jaki były dokonywane. Uważam, że najciekawszym rozdziałem okazał się ten zatytułowany "Śmierć na szlaku bursztynowym". Nie dość, że sama historia była ciekawa i bardzo wciągająca (choć to sama prawda, nie powieść), to jeszcze rozmówcy, którzy odpowiedzieli autorkom na kilka pytań, poruszyli wiele interesujących i trudnych tematów. Ta część książki zapadła mi w pamięci najmocniej, pozostałe przeczytałam z ciekawością, jednak już bez takich fajerwerków.

    Szczerze mówiąc, nie do końca wiem, co jeszcze mogłabym napisać na temat tej pozycji. Zdecydowanie należy ona do grona ciekawych tytułów z gatunki literatury faktu i “true crime”, jednak pozostawiła mnie w niedosycie i takim... rozczarowaniu? Choć to za duże słowo na odczucie mi towarzyszące. No cóż, czasem zdarza się i tak, więc nie mam zamiaru się na to złościć. Nie chciałabym również skreślać tej pozycji w oczach innych, ponieważ patrząc na nią w stu procentach obiektywnym spojrzeniem, można dojrzeć w niej niesamowity potencjał. Z tego też powodu nie mam zamiaru jej odradzać, a wręcz zachęcać do jej poznania i wyrobienia sobie własnego zdania.

    Dla mnie "Ofiary w sutannach" to tytuł bardzo ciekawy i zwracający uwagę na kolejny istotny fakt w kontekście kryminalnej historii Polski. Wolałabym jednak, by książka ta była bardziej rozbudowana, nawet kosztem dodatkowych kilkudziesięciu stron. Z chęcią będę sięgać po pozostałe książki Moniki Całkiewicz i mam nadzieję, że zachwycą mnie one po prostu bardziej.      Natalia Świętonowska (nakanapie.pl)

    Ostatnio w Wydawnictwie Znak rozwiązał się worek z reportażami. Jest w czym wybierać. Tym razem miałam okazję sięgnąć po dokument Moniki Całkiewicz i Małgorzaty Błaszczuk. Pierwsza z nich jest byłą prokuratorką, a druga wnikliwą dziennikarką, mieszkającą za granicą. Autorki prezentują nam pięć przypadków zbrodni na księżach. Zbrodni, które miały miejsce w bliskich nam czasach, już po roku 1989, czyli nie miały tła i charakteru politycznego.

(...) bo zło trzeba piętnować bez względu na to, kto się go dopuścił. Bo jeśli dobrzy ludzie milczą, to zło triumfuje”.

    Opisane morderstwa z pozoru wydają się typowe, niczym się nie wyróżniające. A jednak łączy je jedno: ofiara. Ofiarami tych zbrodni byli księża. Morderstwa te są powiązane z działalnością przestępczą księży, niektóre mają podłoże seksualne, a inne wynikały z motywu zemsty. Nam się wydaje, że ksiądz to osoba zaufania publicznego, czysta i nieskazitelna. Wydaje się niemożliwe, aby ksiądz mógł być zamieszany w jakiekolwiek niejasne i nieczyste interesy, aby pozostawał w związku

z mężczyzną, wykorzystywał seksualnie nieletnich. A jednak, takie sytuacje miały rzeczywiście miejsce w naszym kraju, nie są one wymyślone przez autorki na potrzeby intrygującego opracowania. Zapewne hierarchowie kościelni chcieliby, aby te upokarzające i niewygodne informacje nigdy nie ujrzały światła dziennego. Na pewno wśród nich panuje zmowa milczenia, mur nie do przebicia. W zasadzie to nie ma czym się chwalić. Ale warto byłoby otwarcie potępić takie zachowania wśród kleru, przestrzec innych księży przed takim postępowaniem i piętnować takie postępki. Aby nie miały więcej miejsca, aby ludzie wiedzieli, kto u nich odprawia msze święte czy udziela sakramenty. Często księża wypominają ludziom określone niewłaściwe zachowania, piętnują za występki, a sami pod przykrywką sutanny zabawiają się w najlepsze, grzeszą i jeszcze nie ponoszą konsekwencji swoich zachowań.

    Autorki dotarły do akt prokuratorskich i sądowych, na ich podstawie opisały te pięć przypadków zbrodni na osobach duchownych. Istotne, ciekawe i wiele wnoszące do sprawy są rozmowy z osobami, które prowadziły te śledztwa, brały udział

w czynnościach śledczych, stawiały zarzuty, znały ofiary, a także z ekspertami z zakresu prawa, psychologii czy psychiatrii. Ale mamy też wywiady z dziennikarzami, którzy się tą tematyką zajmują. Warty uwagi jest fragment rozmowy z Tomaszem Sekielskim, autorem reportaży o ofiarach księży – pedofilów. Każdy rozdział kończy się dużą dozą wiedzy z zakresu prawa, autorki wyjaśniają zawiłości prawne w sposób bardzo jasny i czytelny zwłaszcza dla osób, które są laikami w tej dziedzinie.

W tym reportażu nikt nie osądza, nie ocenia, nie stawia diagnozy. Autorki starają się pokazać, że takie przypadki miały miejsce, pozwalają je przeanalizować i spróbować odpowiedzieć nam na pytanie, czy do nich musiało dojść, czy można było ich uniknąć.

    Ta lektura zostawia trochę rysę na wizerunku księży, nie wynosi ich na piedestał i nie stawia ponad nami. Widać gołym okiem, że księży również dotykają słabości i pokusy, nie zawsze potrafią zapanować nad swoimi popędami i emocjami. I z tego zdarzają się przykre i nieprzewidywalne sytuacje, jak choćby te opisane w tej pozycji.

Książka bardzo ciekawa, przeprowadza nas dokładnie i wnikliwe przez etapy śledztwa. Nie jest to lektura, którą można szybko przeczytać i odłożyć. Wymaga chwili refleksji i przemyślenia opisanych sytuacji, wyciągnięcia z nich stosownych wniosków. Ale uważam, że każdy powinien po nią sięgnąć i sam ocenić te przedstawione fakty, sam na swój sposób je zinterpretować.

    Polecam, godna uwagi, prawdziwa i odważna.     (Małgorzata Brzeska; granice.pl)

bottom of page