top of page

/ portret z "myszką" 

sierpień/wrzesień 2023 / 8-9 (12-13)

Pasje Tony'ego Bennetta... 

Jako człowieka z ludu, skromny i pełen pokory piosenkarz Tony Bennett przeszedł przez National Mall w Waszyngtonie w 2009 roku, aby zobaczyć kolekcję artefaktów muzycznych w Smithsonian’s National Museum of American History (NMAH).

Po drodze kilku strażników National Park Service na koniach rozpoznało Tony'ego” — wspomina John Edward Hasse, emerytowany kurator amerykańskiej muzyki w muzeum, który tego dnia czekał na przybycie Bennetta. „Zeskoczyli z koni, uklękli i zaczęli śpiewać: „Zostawiłem serce w San Francisco”. … Rozpromienił się od ucha do ucha”.

Ten rodzaj uczucia towarzyszył Bennettowi przez całą jego siedemdziesięcioletnią karierę muzyczną. Piosenkarz, który zasłynął

z Great American Songbook, zmarł w wieku 96 lat (21 lipca 2023 roku). Od 2021 roku nadal znajdował się na szczycie list przebojów.

 

„Jego słuchacze zrozumieli, że był autentycznym, głęboko oddanym i pasjonatem tego wspaniałego zbioru piosenek, który przetrwał próbę czasu i trwać będzie, jak się okazuje” – mówi Hasse. „Zszedł na ziemię. Był pokorny. Cechowała go uczciwość i współczucie”.

 

Urodzony jako Anthony Dominick Benedetto 3 sierpnia 1926 roku w Long Island City w Nowym Jorku, piosenkarz został wychowany

w Queens przez włoskich imigrantów. Muzyka krążyła w rodzinie. Jego starszy brat śpiewał arie w Metropolitan Opera jako nastolatek, wzorując się na swoim ojcu, który niegdyś zabawiał mieszkańców swojej rodzinnej Kalabrii klasycznym włoskim gatunkiem. „Miał reputację śpiewaka na szczycie góry” — powiedział Bennett o swoim bracie w 1998 roku — „żeby usłyszała to cała dolina”.

 

Rodzice Bennetta pracowali - jego matka była krawcową, a ojciec sklepikarzem - do czasu, gdy jego ojciec poważnie zachorował i zmarł, pogrążając rodzinę w biedzie. Bennett miał 10 lat. Uczęszczał do High School of Industrial Art na Manhattanie, ale porzucił ją, aby wspierać rodzinę, pracując w restauracjach i salonach, wykorzystując swoje talenty muzyczne.

„Zostałem śpiewającym kelnerem” — wspominał Bennett. „To była jedyna praca, o której powiedziałem: „ Jeśli miałbym to robić przez resztę życia, byłbym szczęśliwy, robiąc to”.

li

Koncert nie trwał jednak długo. W 1944 roku Bennett został wysłany do Europy, aby dołączyć do sił amerykańskich walczących podczas II wojny światowej. Walcząc w 63. Dywizji Piechoty we Francji i Niemczech, przeżył kilka bardzo trudnych sytuacji i pomógł też wyzwolić obóz koncentracyjny. Kiedy wojna się skończyła, Bennett pozostał w Niemczech jako artysta estradowy, śpiewając dla żołnierzy. Po powrocie do domu w 1946 roku wznowił naukę muzyki, studiując śpiew w American Theatre Wing School. Zaczął występować w klubach pod pseudonimem Joe Bari. Pewnego wieczoru w 1949 roku w nocnym klubie w Greenwich Village jeden z widzów szczególnie polubił piosenkarza. Był to komik Bob Hope – wówczas największa gwiazda kasowa Hollywood –  i poprosił 23-letniego „Joe”, aby towarzyszył mu w występie.

 

Bennett przypomniał sobie, jak Hope powiedział: „Chodź dzieciaku, przyjdziesz do Paramount (Teatru) i zaśpiewasz ze mną”. Ale nie jako Joe Bari. „Nie obchodził go mój pseudonim sceniczny… i zapytał, jakie jest moje prawdziwe imię. Powiedziałem mu: „Nazywam się Anthony Dominick Benedetto”, a on powiedział ze swoim uśmieszkiem: „Nazwiemy cię Tony Bennett”. I tak się stało. Nowe zamerykanizowane nazwisko – początek wspaniałej kariery i wspaniałej przygody”.

 

W następnym roku Bennett podpisał kontrakt z Columbia Records, a w 1951 roku piosenka „Because of You” stała się jego pierwszym wielkim hitem. Andrew R. Chow pisał wtedy dla magazynu „Time”: „Jego piosenki dominowały w szafach grających w lodziarniach i barach w całym kraju, czyniąc z niego uosobienie gwiazdy popu, zanim rock and roll rozbił się w Ameryce”. Bennett wydał ponad 70 albumów i zdobył 19 konkurencyjnych nagród Grammy, większość z nich w późniejszym życiu. Obserwując jego życie można zauważyć, że jego znaczenie i dorobek słabły. Ale zdolności i charyzma, które wyniosły Bennetta do szczyty sławy, pozwoliły mu odbić się niezliczoną ilość razy.

 

„Dotykał ponadczasowości” — mówi Hasse. „Stał na straży doskonałości. Stawał w obronie sztuki. Ale opowiadał się też za komunikacją ze zwykłymi ludźmi i między pokoleniami. Był pod tym względem wyjątkowy”.

Jego zainteresowanie malarstwem zaczęło się, gdy był chłopcem, mniej więcej w tym samym czasie, kiedy zaczął śpiewać. „Muzyka przyniosła mi sławę, malarstwo – spokój”. To słowa Bennetta dla „Los Angeles Times” w 1995 roku. Zawsze tam występował podczas tras koncertowych, odkąd został zwerbowany przez Hope. To prawda - kiedy dopadło go zmęczenie, zajął się malarstwem.

 

„Uwielbiam malować tak samo, jak kocham śpiewać” — powiedział Bennett w rozmowie z Associated Press w 2006 roku, opisując malarstwo jako „wielką zmianę”, która pozwoliła mu „pozostać w tej kreatywnej strefie przez cały czas”.

 

Artysta rozróżnił dwie kariery swoim podpisem: jako piosenkarz był Tony Bennett, ale jako malarz używał swojego imienia, Anthony Benedetto. Jeden z obrazów olejnych Benedetta znajduje się w zbiorach Smithsonian American Art Museum.

 

„Praca, którą mamy, to ten piękny, quasi-impresjonistyczny, realistyczny widok Central Parku” — mówi Randal Griffey, główny kurator muzeum. „Uwielbiał park, podobnie jak wielu nowojorczyków, ponieważ pozwalał mu czuć się związanym z naturą… pomimo zanurzenia się w mieście”.

 

Według muzeum Bennett powiedział kiedyś: „Zawsze marzyłem o miejscu, w którym można złapać popołudniowe światło, abym mógł malować ten park w kółko”. W rzeczywistości obraz z 1998 roku przedstawia widok z jego nowojorskiego mieszkania.

 

W malarstwie Bennett skłaniał się ku naturze, nazywając ją „szefem”. Ale był też doświadczonym portrecistą. Namalował wiele legend jazzu, gatunku, z którym nigdy osobiście się nie identyfikował, ale nieustannie go naśladował. Jego portret Elli Fitzgerald został podarowany NMAH (National Museum of American History) w 2002 roku, a Smithsonian's National Portrait Gallery posiada w swoich zbiorach akwarelę z Duke'iem Ellingtonem przed różowymi różami i zielenią. Bennett namalował też Dizzy'ego Gillespiego, Johna Coltrane'a, Milesa Davisa i Louisa Armstronga. Każdy z nich miał wpływ na jego karierę. Wśród portretowanych jest również Frank Sinatra, który zmienił ją, publicznie wyśpiewując pochwały pod adresem Benetta. W 1965 roku Sinatra powiedział magazynowi Life: „Tony Bennett jest najlepszy w branży”.

 

Bennett i jego trzecia żona, Susan Benedetto, założyli szkołę artystyczną w Queens w 1999 roku. Beneficjenci chcieli nazwać ją imieniem piosenkarza, ale odmówił. Na prośbę Bennetta placówkę nazwano Frank Sinatra School of the Arts.

„Miał wielkie serce i samoograniczające się ego” — mówi Hasse, komentując skłonność Bennetta do współpracy i honorowania innych muzyków.

 

W ostatniej dekadzie Bennett użyczył swojej charyzmy współczesnemu popowi. Prowadzony przez syna Danny'ego Bennetta, rozpoczął ponowną karierę w 1994 roku, kiedy śpiewał z k.d. lang w programie telewizyjnym „MTV Unplugged”. Później jego twórcza współpraca z gwiazdą muzyki pop Lady Gagą przedstawiła Bennetta nowej generacji fanów. Oba albumy, które razem nagrali – „Cheek to Cheek” z 2014 roku i „Love for Sale” z 2021 roku – zdobyły Grammy w kategorii najlepszy album z tradycyjnym popowym wokalem. Aby uczcić 95. urodziny Bennetta, para zorganizowała koncert w Radio City Music Hall w 2021 roku: ostatni publiczny występ piosenkarza. Wieczór zakończył się eskortowaniem Bennetta ze sceny przez Gagę podczas gromkiej owacji na stojąco.

 

„Prywatnie był równie magnetyczny i charyzmatyczny, jak na scenie czy na ekranie” — mówi Hasse. „Lubię o nim myśleć jako

o człowieku obdarzonym artystyczną magią – klasą, uczciwością i inspiracją”.

Niezwykle zycie Marii

/ portret z "myszką" 

lipiec 2023 / 7 (11)

Niezwykłe życie
Marii Rodziewiczówny

EMILIA PADOŁ

Podpisywała się Rodziewicz, w życiu literackim istniała jako Rodziewiczówna. Maria Rodziewiczówna uwielbiana przez czytelników autorka powieści obyczajowych. Emancypantka gustująca w męskich fasonach koszul i surdutach, z włosami zawsze obciętymi na krótko. Patriotka, żarliwa katoliczka, surowa konserwatystka. Swoje długie i burzliwe życie dzieliła z dwiema kobietami.

Maria Rodziewicz - okolo 1870 rok_edited.jpg

Maria Rodziewicz w roku (prawdopodobnie) 1870

/ fot.: Wikimedia 

Zacznijmy od ubrania. Rok 1881. To wtedy umiera Henryk Rodziewicz. Przed dziesięcioma laty wrócił z żoną z syberyjskiego zesłania, by w końcówce życia szarpać się ze stojącym na kresowym pogorzelisku majątkiem.

Tonący w długach dwór, do którego opłakanego stanu przyczyniły się nieudolne męskie rządy, daniny nałożone przez Imperium Rosyjskie, ale i rewolucja społeczna, którą było zniesienie pańszczyzny, bierze na swoje barki najmłodsza z trójki dzieci Henryka, niespełna 20-letnia Maria. Dziewczyna ścina włosy, niewygodne suknie zamienia na proste koszule i spódnice średniej długości

(z kieszeniami!). Porzuca marzenie o studiowaniu medycyny za granicą, by na resztę życia stać się rolniczką. Mówi o sobie „kozacza dusza”, może więc nie martwi jej przesadnie konieczność spłaty ponad 70 tysięcy rubli. Jest przy tym rozczarowana koleżankami,

z którymi jeszcze niedawno przeżywała mistyczne porywy w szkole klasztornej w Jazłowcu, a teraz dostaje od nich bileciki anonsujące śluby. „I wierzyć tu kobietom!” – pisze, deklarując przy tym hardo, że sama za mąż wychodzić nie zamierza. Trudno się jej dziwić. Prawo nakazuje zamężnym kobietom posłuszeństwo, zabrania samodzielnego zawierania jakichkolwiek umów, a nawet zamieszkiwania w innym miejscu niż mąż.

Z czasem na szyi Marii pojawią się krawaty, w ustach zagości nieodłączny papieros. O jej żakietach, koszulach, a nawet sukniach, zawsze będzie się mówić, że mają męski krój.

Nazwisko

Ma 22 lata, kiedy debiutuje jako literatka. Szybko wyrasta na gwiazdę – dzięki zwycięstwom w organizowanych przez prasę konkursach na powieść. Tylko do 1895 roku zostanie opublikowanych ponad 17 jej dłuższych utworów, głównie powieści, a do tego ponad 20 krótszych form.

Co ciekawe, wraz z pierwszym poważnym sukcesem literackim, którym jest wygrany powieścią „Straszny dziadunio” konkurs „Świtu”, rodzi się „Rodziewiczówna”. Od końca lat 80. XIX wieku panieńska końcówka zagnieździ się na dobre w nazwisku Marii – będzie towarzyszyć drukowanym utworom, wywiadom, wystąpieniom publicznym. Ale pisarka, na przykład w korespondencji, tak się nie podpisuje. Jest Marią Rodziewicz, często też MarRodziewicz lub MarRodz.

Skąd więc ta Rodziewiczówna? Czy był to przypadkowo powielony schemat językowy, obyczajowa konieczność, a może Maria sama demonstracyjnie sięgnęła po panieńską formę nazwiska, żeby zamanifestować swój wolny stan i wysłać w świat komunikat, że nie zamierza go zmieniać?

Tymczasem krytycy zachwycają się jej oryginalnymi pomysłami pisarskimi, wyrazistym stylem, talentem „jędrnym, prawie męzkim”. Podziw budzi Marek Czertwan, główny bohater głośnego „Dewajtisa” – pracowity heros rodem ze Żmudzi, wyróżniający się na tle powszechnych w ówczesnej literaturze figur fabrykantów czy przemysłowców. Koledzy po piórze, jak Stefan Żeromski, zazdroszczą Rodziewiczównie dialogów. Prus zwraca uwagę na żywą wyobraźnię, subtelne uczucia i ogromny zasób sił pisarki. Ale autor „Lalki” doradza też pogłębione studia i poprawianie tego, co Maria naskrobie na papierze, a Rodziewicz tego w zwyczaju nie ma. Powieści pisze bardzo szybko.

Eksplozji literackiej kariery szybko zaczynają więc towarzyszyć pomruki niezadowolenia. Rodziewiczówna powiela schematy fabularne, nie zna psychologii i sama wyprawia sobie literacki pogrzeb – piszą najbardziej rozczarowani krytycy. Lecz Maria pisać nie przestaje, nie traci też popularności. Jeszcze przez ponad 120 lat ludzie będą się w jej książkach zaczytywać. Do tego stopnia, że bibliotekarze z obawy, żeby nie zginęły, nierzadko trzymają je na zapleczu.

Helcia i emancypantki

W 1895 roku do Hruszowy wprowadza się Helena Weychert, starsza od Marii o sześć lat, także panna. Władcze spojrzenie, niski, określany jako prawie męski głos. Na młodzieńczym portrecie widzimy dziewczynę o subtelnych, harmonijnych rysach twarzy. Ma oczy w kształcie migdała, regularne łuki brwi i czujne spojrzenie.

Helena_Weychert.jpg

Helena Weychert fot.: Wikimedia 

Helcia, jak niemal zawsze będzie pisać o niej Maria, przejmuje w Hruszowie część obowiązków

gospodarstwie. Wspólnie z bratem dźwigała z długów rodzinny majątek leżący w guberni lubelskiej, ma więc dużo praktycznej wiedzy rolniczej. Przebudowuje gorzelnię, dba o stajnię, rzeźbi z Marią stół i krzesła do jadalni. Co ciekawe, wraz z pojawieniem się w Hruszowie Weychertówny przyspiesza literacka ewolucja Rodziewiczówny. Pisarka zaczyna tworzyć swoje najciekawsze, najsilniej dopracowane powieści, w których do głosu dochodzą kobiece bohaterki (wcześniej niemal zawsze byli to mężczyźni), jak Zośka z „Czaharów” – dziedziczka wodnego uroczyska. Ściągnięta siłą przez ojca i braci z Paryża, dokąd uciekła na studia, osiada

w otrzymanej w spadku głuszy.

To z Helcią Maria rozmawia o literaturze i to Helena wciąga Rodziewicz w wir kobiecego aktywizmu. Jednak ich życie osobiste zaczyna się zmieniać. Wycieńczona codziennym gospodarskim znojem, pożarami i chłopsko-pańskimi konfliktami, do tego coraz bardziej schorowana Weychertówna nie chce już mieszkać w Hruszowie. Na resztę życia przenosi się do Warszawy. W 1907 roku będzie współtworzyć Związek Równouprawnienia Kobiet Polskich Pauliny Kuczalskiej-Reinschmit, najbardziej bezkompromisowej z polskich feministek. Z czasem Helena przejdzie do Towarzystwa Zjednoczonych Ziemianek, wspólnie zresztą

z Rodziewiczówną, stanie się jedną z liderek tego ruchu konserwatywnych emancypantek. Co różniło je od feministek? Z pewnością nielewicowość, przywiązanie do wsi i swojej protektorskiej roli nad kobietami wiejskimi.

Maria przewodniczy Wydziałowi Ekonomicznemu, rozwija spółdzielczość i dowodzi sklepami z artykułami spożywczymi czy przemysłu ludowego. Pracując

w Warszawie, mieszka z Heleną pod tym samym adresem.

Jadwiga i napad

Tymczasem wokół Hruszowej jeszcze w 1905 roku zaczyna orbitować inna kobieta: to młodsza o 11 lat od Marii Jadwiga Skirmunttówna, wychowana w bielusieńkim pałacu w Mołodowie, także na Polesiu. Właśnie dla niej Maria Rodziewicz wystawi jeszcze przed pierwszą wojną w najdzikszej części hruszowskiego lasu chatę,

w której będą spędzać ciepłe miesiące roku. Żyć w niej same, bez pomocników, wykorzystując jak najwięcej pożywienia z lasu. Obserwując ptaki, łowiąc raki, oswajając leśną ciemność, znajdując dukty przez torfowiska i czytając las jak pierwotny świat, w którym wszystko jest potrzebne i wszystko się dopełnia,

z którym trzeba się nauczyć żyć, nie zabijając jego ducha. Z tego życia zrodzi się jedna z najbardziej cenionych przez krytyków powieści pisarki: „Lato leśnych ludzi”.

Jest wiosna 1919 roku. Rodziewicz spędza czas w Wyraju – w lesie na podwarszawskich trzęsawiskach. Ma tam razem z Heleną Weychert dom. Pewnej nocy włamują się do niego napastnicy. Pisarka zostaje postrzelona w policzek – kula szarpie jej twarz i wychodzi za uchem. Rekonwalescencja jest długa, bolesna, lecz pod troskliwą opieką Skirmunttówny chora powoli dochodzi do siebie. Twarz Rodziewicz jest poraniona, a ona sama – wciąż między dwiema uczuciowymi relacjami.

Maria Rodziewiczowna 2.jpg

Maria Rodziewiczówna / fot. Wikidata

Kolejny rok staje się jednak dla jej relacji ze Skirmunttówną kluczowy. Najpierw uciekają razem z płonącego świata przed kulminacją wojny polsko-bolszewickiej, ale potem wracają do Hruszowy, by na blisko 20 lat tworzyć razem dom, dzielić obowiązki między męskim (Maria) a kobiecym (Jadwiga) gospodarstwem, być już zawsze razem w dobrej i złej woli – jak mówią o nich bliscy, żartując także złośliwie, że Jadwiga to Marii żona. Będą malować w fantazyjne roślinne ornamenty meble i porcelanę, pielęgnować ogród, rozpieszczać jamniki, hodować ukochane pszczoły.

Co nie znaczy, że ich los jest sielski – cieniem kładą się na nim długi, w jakich tonie majątek. Każdy dzień naznacza walka o Polskę na Kresach, a więc także polonizowanie białoruskiej i ukraińskiej ludności, narodowe i katolickie radykalizowanie się pisarki. A ta, choć pozostaje ważną figurą życia publicznego, książek już prawie nie pisze. W wywiadach powtarza, że nie uważa się za literatkę.

 

Autograf

23 sierpnia 1944 roku, Warszawa. Wychudzona Maria Rodziewicz w mieszkaniu przy Boduena 3, na trzecim piętrze, siedzi przy stoliku i czyta książkę. Za oknami widać kikuty ścian, budynki pozbawione ostatnich kondygnacji, dachy leżą na ulicach – zmiecione pociskami wystrzelonymi z niemieckich moździerzy samobieżnych. Pisarkę odwiedza żołnierz z misją od Zofii Kossak-Szczuckiej, która planuje wygłoszenie przez „Błyskawicę”, radiostację Armii Krajowej, apelu polskich kobiet do papieża Piusa XII. Chciałaby mieć przy tym wsparcie kilku katolickich „osobistości”, między innymi Rodziewiczówny. Maria zgadza się z entuzjazmem. Zdziwionemu żołnierzowi tłumaczy przy tym, że nie zamierza schodzić do schronu, że Rodziewiczówna zrobiła już swoje, może odejść. Przez wszystkie powstańcze dni, w których nie odstępuje Marii troskliwa Jadwiga Skirmuntt, pisarka z trudem daje się namówić na schodzenie do piwnic – ma zaawansowaną astmę i rozedmę płuc. Powtarza, że jeśli ma zginąć, to w słońcu.

"Jeżeli umierać, to w słońcu..."

Maria Rodziewiczówna / fot. Wikidata

12 września, kiedy Maria z Jadwigą przebywają

w domu Wedla, odwiedzają je realizatorzy powstańczych kronik filmowych – można zobaczyć je dzisiaj w zmontowanym z tych materiałów filmie „Powstanie Warszawskie”. Gdy Rodziewicz pojawia się w kadrze, zwraca uwagę jej ciężki, powolny oddech. Gwałtownie łapie powietrze. Twarz pomarszczona, oczy ogromne, garderoba

z przypadku, na głowie wielka czapa, pod szyją kołnierzyk. Operatorzy filmują, jak pisarka składa autograf, a raczej finguje ten gest. Zamaszystym, mocnym ruchem przeciąga w powietrzu linię pod swoim nazwiskiem – rzecz charakterystyczna w jej korespondencji. Podobno żołnierzom i operatorom powtarza: „Musimy zwyciężyć”. A jednemu z nich wypisała na małej kartce: „Bądźmy dumni, bośmy zostali jedyni rycerze…”.

Maria Rodziewicz umiera 6 listopada 1944 roku w leśniczówce pod Skierniewicami, po ponad pięciu latach wojennej tułaczki. Dwór, którego broniła całe życie i który musiała opuścić jeszcze w październiku 1939 roku, wkrótce zostaje rozebrany. W ostatniej z leśnych chat towarzyszy jej oddana, kochająca Jadwiga Skirmuntt.   (Zwierciadło)

W Chicago

/ kultura

pakamera  październik 2022 / 2 (2)

ewa-kolaz_2-fot.-Tomasz-Sowa.jpg

W Chicago

– honor,

Obama,

Wołyń

Z Ewą Uszpolewicz-Figurski

poznałam się w listopadzie

2008 roku w Chicago.

Kolaż zdjęć z rodzinnych zbiorów Ewy Uszpolewicz-Figurski, przedstawiający małą dziewczynkę

(mama Ewy w 1945 roku), dwie dorosłe córki, fot.: Wojtek Sawa.
Historia mamy Ewy była zaprezentowana w 2017 r. na multimedialnej wystawie pt. „The Wall Speaks – The Voices of the Unheard” (Ściana mówi. Głosy niesłyszanych) autorstwa polskiego artysty mieszkającego

w Stanach – Wojtka Sawy.

Do Chicago przyleciałam wraz z reżyserką dokumentu pt. „Honor generała”, Joanną Pieciukiewicz. Film ten o przywracaniu w Holandii chwały generałowi Sosabowskiemu i jego żołnierzom miał być pokazany na 20. edycji prestiżowego Festiwalu Filmu Polskiego

w Ameryce. Ponieważ miałam pewien wkład w powstanie tego dokumentu poleciałyśmy za ocean razem. (I warto było, film otrzymał nagrodę publiczności).

Ewa odebrała nas z lotniska i udzieliła nam gościny. Obwoziła po Chicago i pokazywała ciekawe miejsca i ludzi.

O tym mieście mówił wtedy cały świat, tuż po zwycięstwie Barracka Obamy 4 listopada 2008 r. w wyborach prezydenckich. Świat dostał jakby otuchy na lepsze jutro, „yes we can” mocno rezonowało.

Trzy niestrudzone polskie dziennikarki z Polski, Holandii i USA, do późnych godzin nocnych rozmawiały, na Czerwonym Ganku domu Ewy, o świecie, o Polsce i o przedziwnych ludzkich losach.

To wtedy, obie z Joanną, usłyszałyśmy niesamowitą historię o tym, jak ponad pięćdziesiąt lat po II wojnie światowej Ewa rozpoczęła poszukiwania rodziny swojej mamy.

Jak się okazało, jej matka była dzieckiem ocalałym z rzezi wołyńskiej.

Niedokończona rozmowa z Chicago

z Ewą Uszpolewicz-Figurski

rozmawia Małgorzata Bos-Karczewska

Małgorzata Bos-Karczewska: Jak odkryłaś tę historię swojej mamy?

Ewa Uszpolewicz-Figurski: Od zawsze ciekawa byłam rodzinnych historii. Wypytywałam babcie i dziadków z obu stron o losy przodków, także o ich życie przed i w czasie wojny. Wszystko zapisywałam. Rodzinę ze strony taty miałam dość dobrze rozpracowaną, natomiast  dziadkowie ze strony mamy oszczędni byli w opowiadaniach.

Moja mama dowiedziała się od kuzynki, że jest adoptowanym dzieckiem, dzień przed swoją maturą. Szok.

Mnie powiedziała o tym fakcie, kiedy miałam 18 lat.

Przysięgłam sobie wtedy, że znajdę rodzinę mojej mamy i poznam jej rodowe nazwisko!

Jak udało ci się to zrobić? Bez Internetu, bo to były 90. lata, ty mieszkałaś wtedy w Gdańsku, a twoja mama i siostra w USA.

Mama znała tylko swoje imię – nie było pewności, że jest prawdziwe – oraz datę i miejsce urodzenia. W dowodzie osobistym, obok nazwy miejscowości, w której się urodziła, widniał zapis – powiat: ZSRR, bo po wojnie to nie były już polskie ziemie.

Rozpoczęłam poszukiwania. Udało mi się ustalić, dzięki pewnej pani, która miała nieograniczony dostęp do Archiwum Ziem Wschodnich, że wieś, w której urodziła się moja mama, jest na Wołyniu. Od dziadka (adopcyjnego ojca mojej mamy), który – kiedy byłam dzieckiem – dawał mi lekcje historii, wiedziałam o mordzie w Katyniu i rzeziach na Wołyniu.

W czasach PRL-u to była zakazana wiedza, więc przekazywana tylko ustnie.

Znalazłam dwa stowarzyszenia związane z Wołyniakami: Upamiętniania Polaków Pomordowanych na Wołyniu i Upamiętnienia Ofiar Zbrodni Ukraińskich Nacjonalistów. To drugie wydawało pismo „Na rubieży”. Napisałam odręczne listy do obu stowarzyszeń, także do Archiwum Aktów Kościelnych (stamtąd nigdy reakcji nie było).

Po jakimś czasie przyszedł list z Zamościa od szefowej pierwszego stowarzyszenia, pani Teresy Radziszewskiej. W liście zaproszenie na zjazd Wołyniaków z miejscowości, w której urodziła się moja mama!

Pani Teresa napisała, że przed wojną to była bardzo zwarta i zżyta ze sobą społeczność, a ci, którzy przeżyli rzeź i ich potomkowie, rozsiani po całej Polsce, spotykają się raz w roku.

Zabrałam ze sobą zdjęcia mamy i stos kartek z moimi danymi i informacją, kogo szukam. Niestety nikt z nich nie umiał nic powiedzieć, bo przecież nie znałam rodowego nazwiska mojej mamy.

Ewa Uszpolewicz-Figurski jest polską dziennikarką, od 2004 r. mieszka w Chicago. Pisze scenariusze teatralne. W 2019 w Teatrze przy Stoliku im. Alicji Szymankiewicz

i w Teatrze Polskiego Radia w Chicago prapremierę miała sztuka jej autorstwa

i reżyserii pt. „Wigilia” (zobacz na Youtube). Prowadzi psychoterapeutyczne warsztaty dla kobiet pt. „Kolory Kobiety”. Projektuje też i robi biżuterię.

Jest członkinią Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich w Ameryce i wolontariuszką

w Muzeum Polskim w Ameryce.

Ewa Figurski_edited.jpg

Podali jednak nazwisko księdza, który ich wszystkich znał. Po rzezi w 1943 roku, prosił o zaopiekowanie się ocalałymi katolickimi dziećmi. Znałam to nazwisko z opowiadań mamy

i adopcyjnych dziadków! Pojechałam do jego parafii, ale on wtedy już nie żył.

Czy Twoja mama wiedziała o twoich poszukiwaniach?

Przez rok prowadziłam poszukiwania w tajemnicy przed mamą. Mieszkała już wtedy, z moją młodszą siostrą, w USA.

Siostra była na mnie zła za utrzymywanie poszukiwań

w tajemnicy, ale nie wydała mnie.

Nic nie mówiłam, bo bałam się, że mogę rozbudzić nadzieję mamusi, że jej rodzina żyje, a co jeśli tylko groby znajdę? Wiedziałam – to nie była moja nadzieja czy wiara – nie umiem wytłumaczyć, skąd wiedziałam, ja po prostu wiedziałam, że ich znajdę. Żywych czy nie – znajdę i poznam nazwisko.

W końcu jednak powiedziałam mamie.

Jakim cudem, nie znając nazwiska, odnalazłaś rodzinę mamy?

W „Na rubieży” wydrukowano mój anons z informacjami

o prowadzonych przeze mnie poszukiwaniach.

I pewnego wieczora zadzwoniła starsza pani z Warszawy. Powiedziała, że jest najstarszą siostrą mojej mamy, ich najmłodszej, zaginionej siostry – jedynej, której dotychczas nie udało im się odnaleźć.

Kiedy widzieli ją ostatni raz, miała 3 latka.

Całe rodzeństwo odnalazło się do pięćdziesiątych lat XX wieku. Szukali jej w Polsce, w Niemczech, nawet w Australii,

a tymczasem ona była tuż tuż, ale pod innym nazwiskiem – rodziny, która ją w 1945 r. adoptowała.

Zapytałam ją o rodowe nazwisko. Niemal zemdlałam – jedna

z moich nauczycielek je nosiła! Część braci i sióstr mojej mamy w Warszawie, część w Gdańsku, dwa kroki od nas…

Nazajutrz spotkałam się z siostrą i bratem mojej mamy i z ich rodzinami. Mieszkaliśmy w tej samej dzielnicy Gdańska, kilka przystanków tramwajowych od siebie. Podczas mojego pierwszego spotkania u brata mamy w Gdańsku, zadzwoniliśmy do mojej mamy…

Jak doszło do spotkania rodzeństwa? Niesamowite, i to po ponad 50 latach.

Niedługo później moja mama wysiadła z samolotu na Okęciu.

Na lotnisku cała wielka rodzina – rodzeństwo mojej mamy, ich współmałżonkowie, dzieci i wnuki. Stoję z kamerą i filmuję.

Mama jedną ręką pcha wózek z bagażem, drugą macha do nas. Nagle widzę, że najstarsza siostra i najstarszy brat łapią się za ręce i… cofają!

W głowie huk: co ja zrobiłam! Zobaczyli ją i stwierdzili, że to nie ich siostra! Pomyłka! Co ja najlepszego zrobiłam mojej mamie i tym ludziom?! Co teraz? – Miałam wrażenie, że to trwa wieki.

Za moment słyszę ich szloch i widzę, jak oboje biegną do mojej mamy. Byli w szoku, bo w swojej najmłodszej siostrze zobaczyli ich mamę – tak ją zapamiętali, kiedy ostatni raz ją żywą widzieli.

Mojej mamie całe życie towarzyszyły potworne sny, niejeden raz budziła się w nocy z krzykiem. Kiedy opowiedziała je, bracia krzyknęli, że to nie sny, że to się naprawdę wydarzyło.

Tego dnia najstarsza siostra powiedziała,

że dla nich wszystkich wojna skończyła się dopiero teraz.

Jesteś dziennikarką, na twoim profilu na FB (Ewa Figurski) publikujesz odcinki powieści. Czy powstaje książka w formie audio?

Myślałam, że ta historia skończyła się dla mnie w momencie odnalezienia rodzeństwa mojej mamy, czyli dawno temu, że przeżyłam, co miałam przeżyć i że to wszystko już wybrzmiało.

W zeszłym roku mama znowu poleciała do Gdańska, zobaczyć się z siostrą i chorym bratem. Z powrotem do Chicago przyleciały obie.

Ciocia przywiozła film, który kręciłam prawie trzydzieści lat temu na lotnisku i podczas spotkań rodzeństwa po pół wieku. W trakcie jego oglądania poczułam, że ta historia jest we mnie ciągle żywa, że aż tętni moimi niedożytymi emocjami.

Uderzyło mnie, jak bardzo byłam w tych poszukiwaniach samotna.

I wtedy zdecydowałam się wypuścić z siebie tę historię, zmieniając dane występujących postaci.

Usiadłam do pisania i pojawiła się ulga, jak gdyby uchodził ze mnie nadmiar duszącego mnie powietrza.

Ciągle piszę i piszę, póki co mam 60 stron. Przyjemność sprawia mi nagrywanie tego tekstu i publikowanie audio

w odcinkach.

Zapraszam do odsłuchania odcinków na moim profilu na FB.

Odsłuchałam dwa odcinki „Poszukiwanie rodziny”.  Świetne nagrania, wciągająca narracja. To właśnie dzięki nagraniom audio zrodził się pomysł na tę rozmowę, która zaczęła się na Czerwonym Ganku domu na przedmieściach Chicago dwanaście lat temu.

Życzę weny twórczej i wiernych słuchaczy.

bottom of page