top of page

spotkania / rozmowy

kwiecień  2023 / 4 (8)

MUZYKA, JAK MY, DOJRZEWA...

Grazyna Auguscik

PATRYCJA STĘPNIAK 

W ROZMOWIE Z GRAŻYNĄ AUGUCIK

Zdjęcia: Kasia Jarosz

              kolekcja prywatna

Nawet określenie "człowiek orkiestra" nie oddałoby sprawiedliwości licznym talentom mojej rozmówczyni. Jest autorką tekstów, muzyki, aranżacji, założycielką własnej wytwórni  GMA records, ale przede wszystkim wokalistką, której łagodny, aksamitny głos zachwyca zarówno krytyków jak i entuzjastów jazzu. 

I choć  Grażyna Auguścik (bo to z nią będziemy rozmawiać) jest na jazzowej scenie prawdziwą gwiazdą, prywatnie jest osobą skromną i ciepłą.

Grazyna Auguscik.jpg

Patrycja Stępniak: Witaj, bardzo cieszę się, że zechciałaś przyjąć moje zaproszenie!
Grażyna Auguścik: Witam, dziękuję bardzo!


P.S.: Grażynko, od lat zachwycasz głosem, po obu stronach oceanu piszą o Twojej niekończącej się inwencji, unikalnym stylu, brzmieniu, precyzji, swobodzie, z jaką poruszasz się po świecie muzyki. Masz na swoim koncie niewyobrażalny wręcz dorobek artystyczny – „2 the Light” to Twoja dwudziesta trzecia płyta, czy tak?
G.A. (śmiech) Tak! Załóżmy, że tak! To dwudziesta trzecia płyta…


P.S.: To w moim odczuciu wyjątkowa, specyficzna i wyraźnie różna płyta. Na wprowadzeniu sama napisałaś: "Ta płyta wypełniona jest piosenkami, które były w ukryciu przez długi".  Myślę, że jest to bardzo bliski Tobie projekt…
G.A.: Po pierwsze - to moja całkowicie autorska płyta. Faktycznie bardzo długo, z różnych przyczyn, czekałam by pokazać ją światu… Myślę, że jest mi również bliska dlatego, że dojrzewała, ewoluowała na przestrzeni czasu. We wszystkie autorskie projekty zawsze wkładamy duży ładunek emocjonalny, to również jeden z czynników dodających tej płycie znaczenia. Przez lata wydarzyło się bardzo dużo rzeczy, nazbierało się tego sporo - zawodowo oraz prywatnie. W moich kolejnych projektach pojawiały się nowe brzmienia. To poniekąd naturalne, że muzyka się zmienia.  To naturalna część naszego życia artystycznego, procesu. Muzyka, jak my, dojrzewa.

Grazyna Auguscik 7.jpg
Grazyna Auguscik 6.jpg

P.S.: Wszystkie utwory na płycie to Twoje kompozycje, słychać jest jednak wyraźny wpływ różnych stylów, artystów. Słyszalne jest

charakterystyczne dla Ciebie brzmienie jazzowe, są elementy muzyki brazylijskiej, folklorystycznej czy nawet muzyki klezmerskiej, kościelnej. Z wdziękiem żonglujesz tym wszystkim co najpiękniejsze w muzyce w swoich kompozycjach. Powiedz proszę coś więcej o artystach, którzy wywarli na Ciebie wpływ na tyle mocny, że właśnie inspirowane ich muzyka, pracą melodie, znalazły się na Twojej płycie. Wiem, że w tym temacie nie ma u Ciebie przypadkowych wyborów... 
G.A.: Producentem płyty jest Stefan Pettersson, z którym współpracuję od ponad dwudziestu lat. To basista, ale nade wszystko wspaniały aranżer, producent, również multiinstrumentalista. Według mnie to wizjoner, osoba o niezwykłej wyobraźni oraz talencie. Jeśli chodzi o dobór muzyków to właściwie nie ma niespodzianek, zaprosiłam muzyków, z którymi pracuję w ostatnich latach w wielu innych projektach. I na tej płycie znalazł się właśnie Paulinho Garcia, jest krótkie solo Jarka Bestera, zagrał również John Kregor - gitarzysta, z którym współpracuje od lat. Jest słyszalny również fenomenalny skrzypek - Mateusz Smoczyński, jest też Rob Clearfield, są to muzycy z którymi znam się i przyjaźnię od lat. Pracujemy razem i na pewno wszystkie te osobowości mają bardzo duże znaczenie dla mojego brzmienia. Dlatego zaprosiłam ich do współpracy. Wiem, czego mogę oczekiwać od danego instrumentalisty, wiem, że właśnie ich brzmienie jest ważne w pisaniu aranży. Mózgiem całego przedsięwzięcia jest zdecydowanie Stefan
Pettersson, z którym pracę nad tym projektem rozpoczęliśmy kilka lat temu. W międzyczasie Stefan bardzo się pochorował, więc musieliśmy odłożyć pracę na bok. Po kilku latach pokonał chorobę i mogliśmy projekt dokończyć. 


P.S.: Odbieram płytę "2 The Light" jako  przekrojową, bardzo osobistą. Czy któryś z utworów jest Ci szczególnie bliski, ma
większy ładunek emocjonalny?

G.A.: Pierwszy. To zdecydowanie bardzo ważny dla mnie utwór (Thankful). Natomiast miałam kilka rozmów, wywiadów do mediów i spotykam się z bardzo

fajną reakcją. Niektórzy słuchali płytę kilkakrotnie, typują swoje utwory, wybierając za każdym razem inne. Każdy ma swoje typy. Bardzo mnie to cieszy, bo utwory są bardzo różne. Myślę, że słucha się ciekawie, bo nie daje się łatwo przewidzieć co wydarzy się dalej, jaki będzie następny utwór. To cała ciekawość tej płyty. Cieszę się, że każdy wybiera inaczej, że każdy utwór będąc w innej nieco estetyce dociera do kogoś innego. To sprawia dużo radości. 


P.S.: Zgadzam się z Tobą, dla mnie ta płyta jest jak magiczne pudełko, które ma plaster na każdy nastrój - jest w tym samym czasie czuła, nostalgiczna, radosna, głęboka. Dodatkowo rozbraja różnorodnością stylów…
G.A. Prawda? Są elementy muzyki pop, jak Around and Around czy Happy Sunday to utwory bardzo bliskie muzyce popularnej. Nie da się jej ominąć, ale nie można też stricte zakwalifikować do jakiegoś gatunku jazzu, bo to nie jest typowa muzyka jazzowa. To są piosenki i myślę, że każda znajdzie swojego słuchacza. To krótka płyta, ma długość taką jak dawne płyty długogrające, modne dziś winyle, o to też mi chodziło.
Nasza dzisiejsza uwaga jest bardzo krótka, potrafimy skupić się na pewien, niedługi czas i szukamy dalszych bodźców, nie potrafimy
wytrwać na dłużej nawet na czymś co początkowo nam się podoba…


P.S.: Mam wrażenie, że jest jeszcze inny, ważny powód, dlaczego płyta jest nietypowa - chodzi mi o warunki, okoliczności w jakich powstała. Pamiętam dobrze ten czas i Ciebie pracującą nad tym projektem. Jak to wyglądało, zdradź coś więcej na temat samego
procesu tworzenia, proszę.

G.A.: Płyta powstała w czasie pandemii, nie lubię tego słowa… w czasie zamknięcia, izolacji, czyli nie mieliśmy możliwości podróżować, spotkać się. Każdy z nas nagrywał w swoim domowym studio. Jedni mieli lepsze inni słabsze, mniej może przystosowane do nagrywania dużych projektów. Wygląda to tak, że prawie każdy z nas wydziela sobie w domu kawałek pokoju, ustawiamy tam kilka niezbędnych do nagrywania sprzętów i działamy. Szczęśliwie dzisiejsza technologia jest lepiej rozwinięta niż kiedyś i tych urządzeń nie potrzeba aż tak dużo.
Każdy z nas zatem nagrywał w domu a strategiczna baza była w Szwecji, 
w domu u Stefana. Wszystkie nagrania, files, wysyłaliśmy do niego a on jakby zlepiał je w całość. Składał razem. Taki typ produkcji jest charakterystyczny bardziej dla muzyki popularnej, pop, nie jazzowej.

Dotychczasowe projekty jazzowe, do tej pory, nagrywałam całościowo w ciągu 2-3dni. Miałam do dyspozycji studio, spotykaliśmy się razem i wspólnie nagrywaliśmy wszystkie utwory, ewentualnie poprawialiśmy później jakieś drobiazgi. To zawsze była interakcja podczas nagrania, współuczestniczyliśmy w nagraniu. Myślę, że mimo tego projekt się udał i nie słychać w muzyce tej izolacji. Każdy znalazł swój komfort w domowych warunkach. Nikt nas nie gonił, nie musieliśmy się spieszyć, czas był względny i praktycznie nieograniczony, czyli mieliśmy spokojną głowę, mogliśmy powtarzać nasze sekwencje do uzyskania satysfakcjonującego efektu. Dyskomfort przyniósł swoisty komfort, polegający na tym, że mogliśmy poświęcić pracy więcej uwagi. A całość, ostatnie słyszalne brzmienie na płycie to praca aranżera i producenta - Stefana Petterssona.


P.S.: Dużo koncertujesz, a Twojej płyty można słuchać już na wszystkich niemal platformach streamingowych. Gdzie można spotkać śpiewającą Grażynę Auguścik, kupić Twoja płytę? Jakie masz plany koncertowe na najbliższe miesiące, zarówno w Polsce jak i Stanach Zjednoczonych?
G.A.: Teraz jestem w Polsce do połowy września. Mam w tym czasie kilka koncertów z bardzo różnymi projektami. Z muzyką z "2 The Light" mam w planie jeden koncert na festiwalu w Białej Podlaskiej - Podlasie Jazz Festival, 3 września.  A wcześniej koncertuję z Jarkiem Besterem - jeden koncert mam 11 sierpnia w Słupsku, tutaj gdzie mieszkam, kolejny 31 sierpnia w Krakowie, w ramach Krakowskiego Festiwalu Letniego, później w Żorach, w duecie z Jarkiem.
Następnie kompletnie inny projekt, gdzie jestem gościem wspólnie z innymi wokalistami, zaśpiewa: Jorgos Skolias,Wojciech Nerczak. To bardzo ciekawy projekt młodego człowieka - Roberta Świstelnickiego, który nagrywaliśmy w grudniu ubiegłego roku. A później, 15 września, w ramach Fiesta Festival śpiewam z orkiestra symfoniczną oraz zespołem Marka Napiórkowskiego, bossa novy w Filharmonii Gdańskiej. Oprócz mnie wystąpią: Mietek Szcześniak, Kuba Badach i Julka Pietrucha, tak że będzie to bardzo ciekawy koncert, ale to wyłącznie bossa novy.
Tyle we wrześniu w Polsce, wracam do Chicago i tutaj na pewno spotkamy się tradycyjnie w Art Gallery Cafe, to moje stałe miejsce,
gdzie raz na 2-3 miesiące mam autorski koncert i  pewnie w jednym z klubów jazzowych. Zapraszam na wszystkie koncerty i koniecznie odwiedzajcie moja stronę internetową, tam wszystkie aktualności. Na stronie też można zakupić płytę. Fizycznie płyta będzie dostępna na wszystkich koncertach. Mam też niespodziankę - jesienią "2 The Light" pojawi się na winylu!
W listopadzie wracam do kraju i właściwie cały miesiąc wędruje po kraju. Mam wówczas kilka koncertów z "Andrzej Jagodziński Trio",
Kwartetem Jarka Bestera oraz moje autorskie, właśnie z płytą "2 The Light", w kilku polskich miastach. Mam nadzieję, do zobaczenia na koncertach.
Dziękuję za dzisiejsze spotkanie.

P.S.: Winyl brzmi wspaniale! Mam mój egzemplarz

"2 The Light", ale winyl na pewno znajdzie się również w mojej kolekcji! Jestem przekonana,  że najnowsza Twoja płyta oczaruje wszystkich, podobnie jak mnie, pięknymi melodiami, niebanalnymi tekstami, siłą

i piękną barwą głosu. Po raz kolejny rzuciłaś wyzwanie tradycyjnym definicjom i zaprosiłaś nas do swojego niekonwencjonalnego, pełnego ciekawości

i eksperymentów muzycznego świata. Grażynko, życzę Ci pięknych podróży i cieszę się bardzo na nasze spotkanie w Chicago! Dziękuję za Twój czas oraz rozmowę.

Wojciech Mlynarski

/rozmowy nie polityczne

kwiecień  2023 / 4 (8)

WOJTEK MŁYNARSKI

WE WSPOMNIENIACH SYNA

Wojciech Młynarski 2.webp

Wojciech Młynarski rozpoczynał swoją karierę w latach 60.

„To, o czym pisał ojciec, było w opozycji do tego, jaki był na co dzień”

W marcu minęła szósta rocznica śmierci Wojciecha Młynarskiego. To dobra okazja na przypomnienie wywiadu

z jego synem, Janem Młynarskim, muzykiem, kompozytorem, multiinstrumentalistą. 

Rozmowa Remigiusza Grzeli z synem legendy piosenki pochodzi z archiwalnego wydania miesięcznika „Zwierciadło” (numer 4/2017). Wówczas to Jan Młynarski wraz z siostrami Agatą i Pauliną przygotował zbiór utworów ojca „Od oddechu do oddechu”. Książka była pierwszym wspólnym przedsięwzięciem rodzeństwa i ukazała się zaledwie dwa miesiące przed odejściem ich ojca. 

Wstawki fotograficzno-dźwiękowe - redakcja pakamery.chicago.

Remigiusz Grzela: Co odkrywałeś, czytając teksty ojca?
Jan Młynarski: To była retrospekcja. Znałem sporo z nich. Wchodziły do mojej głowy mimochodem. W dzieciństwie byłem świadkiem, jak niektóre powstawały. Pracując nad płytą „Młynarski plays Młynarski” [w 2010 roku – przyp. red.], stanąłem twarzą w twarz z piosenkami mi najbliższymi.

Stąd tytuł?
Nie. Wybraliśmy go wspólnie z siostrami. Odnosi się do choroby ojca, jego stanu i okoliczności, w jakich po latach z trzech zupełnie różnych światów stanęliśmy przy nim, żeby coś wspólnie zrobić. To właśnie odbywało się od jednego oddechu do drugiego.

Otwieram na roku 1979, kiedy się urodziłeś. Ojciec napisał wtedy piosenkę „Odwiedziłem starego muzyka”, który: „z wolna, w milczeniu odmykał rząd czarno-białych klawiszy. I powiedział: Popatrz pan, panie, tu jest piekło, niebo i czyściec. Wszystko razem w tym fortepianie splątało się wiekuiście. Chciałem leczyć muzyką serca, wiem – niezgrabnie, wiem – nieudolnie, do dziś moje młodzieńcze scherza gram ludziom – tyle że wolniej”. Credo, przestroga?
Poznałem w dzieciństwie takiego pianistę. Pan Edward był już po osiemdziesiątce. Przychodził do nas stroić pianino. To było wydarzenie. Najpierw stroił, a potem przez kilka godzin na nim grał. Od niego po raz pierwszy usłyszałem przedwojenne piosenki i charakterystyczny styl gry z tak zwanym wiosełkiem w lewej ręce. Jego ojciec miał przed wojną rewię na Hożej. Ojciec lubił z nim rozmawiać, wszyscy uwielbialiśmy go słuchać. Wtedy usłyszałem pierwsze historie o dawnej dumnej Warszawie. Ojciec miał do niego, do innych muzyków tego pokolenia wielki szacunek.

Więc to od starego stroiciela, a nie od dziadka słyszałeś stare piosenki?
Dziadek śpiewał różne piosenki, bo lubił śpiewać. Słuchałem, jak za drzwiami łazienki, goląc się, śpiewa: „W Saskim Ogrodzie koło fontanny jakiś się frajer przysiadł do panny, była niewinna jak wonna lilia…”. Pan Edward grał piosenki m.in. Henryka Warsa, tematy filmowe, tanga… Przedwojenni polscy twórcy muzyki rozrywkowej są dla mnie bardzo ważni. Wykonuję z zespołem sporo starych piosenek, w tym roku planuję wydanie płyty, razem z wybitnym pianistą Marcinem Maseckim, w hołdzie Adamowi Astonowi.

Zawsze wiedziałeś, że będziesz muzykiem?
Pierwszymi zespołami, których namiętnie słuchałem, byli Stonesi i Doorsi. Kasety spadały z regału mojej siostry, przynosili je jej znajomi. Jako dziesięciolatek na pamięć znałem „Riders on the Storm” i „Ruby Tuesday”. Z kolegami z podstawówki mieliśmy zespół. We wtorki wieczorem graliśmy w sali prób, czekaliśmy na nie cały tydzień. Któregoś dnia poszedłem z mamą do Sali Kongresowej na koncert holenderskiej saksofonistki Candy Dulfer. Patrzyłem tylko na perkusistę. Chociaż to nie była muzyka, jaką bym się podniecał, coś się we mnie stało. Chciałem grać jak on. Miałem 12, 13 lat. I miałem coś, bez czego trudno zostać dobrym instrumentalistą – cierpliwość powtarzania jednej czynności przez wiele godzin. W tym samym okresie usłyszałem też Grzesiuka…

Ojciec zachęcał?
Zniechęcał. Przez wiele lat wydawało mi się, że muzyk to ktoś bardzo ważny, jak frontman. Ojciec widział, że syn rośnie mu raczej na rzemieślnika, który nie będzie miał nic do powiedzenia. Bał się tego. Mówił, że perkusja to barabany. Ale nie proponował nic w zamian. Może nie miał pomysłu, jak mi pomóc? Kiedy zacząłem być nie tylko muzykiem, lecz także producentem i liderem, sporo rzeczy zrozumiałem, zobaczyłem więcej. Kolejni reżyserzy proponowali, by zamienić skrzypce na kontrabas, a chórek wywalić, bo źle wygląda na obrazku… Muzycy to nie są nazwiska, ale elementy do zrobienia show. Później wchodzi np. wokalistka, z którą producent się wita. Z muzykami nikt 

się nie wita. Klasę artysty można poznać po tym, czy wita się z orkiestrą. Ojciec to widział, jeżdżąc z muzykami. PRL to było straszne pijaństwo. Krążą o tym legendy. Kiedy w dorosłym życiu, po latach przerwy w naszych kontaktach, zapytał, co ja w ogóle robię, odpowiedziałem, że zarabiam na życie, grając koncerty i nagrywając płyty. Od razu zapytał: „Czy już jesteś alkoholikiem?”.

Co takiego stało się między wami?
To konsekwencja całego naszego życia. Ojciec się wprowadzał, wyprowadzał, jako dziecko trochę się go bałem. Nie mieliśmy więzi. Nie było wzorców rodziców w gazetach i  podręcznikach, zajęć pozaszkolnych, placów zabaw. Mój ojciec nie wiedział, jak być rodzicem. Nasz dom nie był poukładany. Wszystko było kompulsywne. Zazdrościłem kolegom, że mają zaplanowane życie, zaplanowane wakacje. U nas nie było żadnego planu. Do dzisiaj nie umiem planować, walczę z tym. Zaplanowanie miesiąca jest wielkim wyczynem.

Dzieci nie mają wpływu na otoczenie, w jakim mieszkają, adaptują się do każdych warunków. Na przykład słynny perkusista Buddy Rich wychował się w wodewilu, nad którym był burdel. W moim domu ojciec szykował koncerty. Mama, aktorka, z powodu bojkotu aktorskiego w stanie wojennym przeniosła się, jak inni jej koledzy z teatru, do kościoła, gdzie recytowali wiersze, wolne słowo. Też musiała przygotować program. Do teatru już nigdy nie wróciła. Na to nakładały się relacje rodziców. Był czas, że ojca długo nie było w domu, później rodzice się rozwiedli, mieszkaliśmy z mamą w różnych miejscach. Ojciec jakoś na co dzień specjalnie się mną nie interesował. A jak się zainteresował, to przyjeżdżał pod dom i zabierał mnie na obiad.

Jan Młynarski

Jan Młynarski / fot.: Michał Kosc-Forum

Wojciech Młynarski.jpg

Wojciech Młynarski (2012) / fot.: Jarosław Roland Kruk / Wikipedia, licencja: CC-BY-SA-3.0

Nie buntowałeś się?
Buntowałem, chciałem być postrzegany jak każdy, bez pytań o ojca.

Kiedy nagrałeś płytę z jego piosenkami, dziennikarze pytali o odcinanie kuponów od nazwiska. Reagowałeś ostro.
Teraz bym nie reagował. Każdy ma prawo do oceny. Jestem za duży, aby mieć z tym problem.

Studiowałeś w Akademii Muzycznej w Katowicach i jesteś absolwentem Drummers Collective w Nowym Jorku. Takiej szkoły, jaką znamy z filmu „Whiplash”. Mówiłeś w jednym z wywiadów, że miałeś podobnego profesora jak w filmie. Grasz, a on Cię cały czas szturcha, doprowadza do szału. Jednak nie przerywasz. Wierzyłeś mu?
Ani przez chwilę nie zwątpiłem. Gdyby niszczył ludzi bez wyników, nie pracowałby tam. Jest system weryfikacji nauczycieli. Co trzy miesiące uczniowie wystawiają ocenę. Nigdy nie dostał złej, chociaż doprowadzał do płaczu i zgrzytania zębami. To była pewna konwencja. Opierając się na intuicji i inteligencji, uznałem, że przyjmę te zasady. Nigdy nie czułem, że jest przeciwko mnie. Dobry nauczyciel nie musi być miły, ale między nim a uczniem muszą być szacunek i zaufanie. Bez tego nic się nie zrobi.

Nawet kiedy mówił: „Polaczku, co ty umiesz?”.
Mówił też, że wszyscy jesteśmy ograniczeni umysłowo. (śmiech) Tak naprawdę właśnie dlatego, że byłem z Polski, był mnie ciekawy. Powiedział, że jego dziadkowie byli Żydami z Warszawy i przed wojną wyjechali do Kanady. Ponieważ interesuję się Warszawą, znalazłem ich nazwiska w książce telefonicznej z 1939 roku, zrobiłem ksero i mu podarowałem. W tej szkole zacząłem ćwiczyć jeszcze więcej. Wychodziłem już do domu, słyszałem, że kolega w innej sali gra, wracałem. Im więcej narzędzi, tym lepszy warsztat do wyrażania siebie. Kiedy ktoś przychodzi do mnie na lekcje i prosi, abym pokazał, jak robię coś, czego on nie umie, zadaję dużo pytań, chcę mu uświadomić, jak wiele spraw ma wpływ na granie.

Zawsze wiesz, co wybrać?

Nie umiem ani wybrać, ani wskazać najlepszej drogi. Muszę zmierzyć się ze sprawami, żeby je poczuć, stwierdzić, czy coś jest dobre. Gdybym nie nagrał płyty z piosenkami ojca, cały czas bym o niej myślał. Połowę tej płyty lubię, połowy nie, ale to już decyzje czysto artystyczne. Dość wcześnie musiałem o sobie decydować, jeśli działasz na własny rachunek i nie masz możliwości pogadania wieczorem z kimś starszym przy stole, musisz nauczyć się podejmować decyzje i mierzyć się z ich konsekwencjami.

Kiedy pracowałeś nad płytą, mieliście już z ojcem poukładane sprawy?
Nie. Znów się długo nie widzieliśmy. Zadzwoniłem do niego, by zapytać, czy się zgadza. Bałem się, że może tę płytę zablokować albo udzieli wywiadu, w którym powie, że nic o niej nie wiedział, a mnie będzie głupio. Angażowałem w to swoje pieniądze, czas swój i innych oraz energię, która jest nieprzeliczalna, a bez niej nie wyobrażam sobie pracy. Zawsze kończę projekty, które zaczynam. Ojciec ucieszył się, że zaśpiewa Gaba Kulka, bo ją znał. Kiedy miałem gotowe premiksy, zaprosiłem go, wysłuchał, był zaskoczony niektórymi aranżami, zwłaszcza „Ogrzej mnie”. Kiedy nagraliśmy „Szarą kolędę”, zostawiłem miejsce na jedną zwrotkę, wziąłem ojca do studia i ją nagrał. Nic więcej. Nie ma dalszej części tej historii. Nasz kontakt był sporadyczny, bo mnie się urodziły dzieci, trochę się tym interesował.

A gdybym Cię zapytał o najjaśniejsze momenty waszego życia?
Skrawki. Święta. Kiedyś przebrał się za Świętego Mikołaja. W 1987, może 1988 roku ojciec zabrał mnie do Stanów, gdzie grał recitale z Jerzym Derflem. Jeździliśmy po Kalifornii, bazą był duży dom w Los Angeles, udostępniony przez hrabinę Tyszkiewicz. Całkiem fajne wakacje dla chłopaka z PRL. Słońce, basen, koledzy mówiący w obcym języku. Pamiętam, jak przez mgłę recital ojca, w czyimś domu, w półoficjalnej atmosferze, pamiętam jego konferansjerkę, piosenki, niewiele… Idąc z nim po ulicy, pierwszy raz usłyszałem Orkiestrę z Chmielnej. Bardzo ważny dla mnie moment.

A opowiadał o swoim dzieciństwie?
O Komorowie, o szukaniu niewypałów w lasach, a był koniec lat 40. i pełno niewypałów. Że z kolegami znaleźli w sadzawce niemiecki samochód pancerny. Dla mnie to było pasjonujące. Mówił, że wrzucali naboje do ogniska, one strzeliły i zabiły jakichś kolegów. Widział to, wspominał ich imiona. Otwierałem szeroko oczy, kiedy opowiadał o prawdziwych łobuzach z Pruszkowa. Między Komorowem a Pruszkowem jest długi zakręt, na którym stare pruszkowskie zbiry położyły kogoś w ramach porachunków, aby go pociąg przejechał. Wspominał też ciepło kolegów z liceum im. Tomasza Zana.

Co mówił o domu w Komorowie?To był nieszczęśliwy dom, ale dla niego ważny, bo tam spędził dzieciństwo. Zbudowali go tuż przed wojną moi pradziadkowie Zdziechowscy, aby tam jeździć z Warszawy na odpoczynek. Ale wybuchła wojna i  w  nim zamieszkali. Ich córka, czyli matka mojego ojca, uciekła z domu przed wojną. Zakochała się w starszym i żonatym mężczyźnie, moim dziadku Milku Młynarskim. To była miłość na przekór całemu światu. Prababcia Zdziechowska wyklęła córkę. Dziadek Milek bardzo opiekował się moją babcią. Babcia urodziła dwoje dzieci – Wojtka i Basię. Dziadek zachorował na gruźlicę i bardzo szybko umarł. Był 1943 rok. Mój tato miał dwa lata, ciocia Basia – rok. Babcia nie miała gdzie się podziać. Najpierw przez pół roku mieszkała w Warszawie u Orłowów, rodziny dziadka Młynarskiego. Ale zbliżało się powstanie, sytuacja była coraz trudniejsza. Nie miała wyjścia. Przyszła do Komorowa, do

rodziców, z dwójką dzieci na ręku. Była tam traktowana jak obywatel gorszej kategorii. Nigdy nie pozbierała się po przedwczesnej stracie ukochanego mężczyzny. Prababcia Cesia Zdziechowska bardzo źle traktowała wnuki i córkę. Panowały tam XIX-wieczny dryl i obyczaje. Ojciec miał bardzo smutne, przepojone bólem dzieciństwo, a ponieważ widział i czuł o wiele więcej niż rówieśnicy, musiało być mu podwójnie ciężko znosić niesprawiedliwości i upokorzenia oraz żyć u boku smutnej, zapadniętej w sobie matki, swojego ojca znając jedynie z fotografii.

 

Żałujesz, że tak późno nawiązałeś kontakt z ojcem?
I tak, i nie. Żałuję, że nie był inny. I że nie miałem kontaktu z ojcem, który był inny. Pewnie przekazałby mi dużo więcej, mielibyśmy wspólne wspomnienia. Może dałby mi poczucie bezpieczeństwa, bo nigdy go nie miałem. To wpłynęło na moje życie, na moje relacje z ludźmi. A ponieważ był, jaki był, trudny, a nasza relacja dużo mnie kosztowała, nie żałuję, że nie mieliśmy ze sobą więcej wspólnych chwil.

Zaprzyjaźniasz się z nim poprzez teksty? Planujecie z siostrami kolejne zbiory tekstów Wojciecha Młynarskiego.
Tak, chciałbym, abyśmy wydawali jego twórczość, dając jej drugie życie. Pytasz, czy się zaprzyjaźniam… Bardziej z twórcą niż z ojcem. Czytam jego teksty i… to jest taki literacki ojciec, który w życiu taki nie był. To, o czym pisał, było w opozycji do tego, jaki był na co dzień. Ale podziwiam różne jego cechy, np. przekorę, odwagę mówienia, co myśli, myślenia inaczej niż wszyscy, oczywiście pisarski talent i inteligencję.

Wybaczyłeś czy nie musiałeś?
Musiałem. To oczywiste, że robimy rachunek. Ale to trwa. Łapię się czasem, że mam żal. Ale żyje mi się już wygodniej. Ojciec ucieszył się, że ta książka jest, że ją razem przygotowaliśmy. Patrzę ze smutkiem, że teraz, kiedy jest chory, został właściwie sam. Kiedyś jego telefon się urywał, wielu artystów marzyło, aby być blisko, by dla nich pisał. On też funkcjonował dzięki artystom. Ale nie był dobrym wujkiem. Trzeba było sobie zasłużyć na jego przyjaźń. Od razu wiedział, czy z kimś mu po drodze. Przed chorobą był już daleko od aktualności. Chyba był na bakier z rzeczywistością już w latach 90. Jego świat się skurczył. Wiele ważnych osób odeszło.

Zrezygnował, jak wcześniej Adam Hanuszkiewicz, Marian Kociniak?
Tak, może to rezygnacja.

Powiedziałeś ojcu, co czujesz?
Zawsze unikał takich rozmów. Wolał o tym pisać. Jest taka piosenka „Chrońmy dzieci”: „Kim byś nie był – prawdzie tej wyjdź naprzeciw, siebie możesz kochać mniej, kochaj dzieci! […] Dobry tato, w szarych dni gęstej sieci nie pij, nie krzycz, nie bij ich, kochaj dzieci!”. Nas specjalnie nie chronił. Literatura a życie… Kiedy mam fajną próbę i odpowiednie warunki, zabieram swoją córkę, chcę, aby w tym pobyła ze mną.

Czego chcesz dla swoich dzieci?
Żeby były zdrowe, czuły się ze sobą dobrze, zawsze bezwarunkowo się kochały i  mogły na siebie liczyć. Żeby nie musiały wyważać otwartych drzwi. Aby miały poczucie bezpieczeństwa. To moje marzenia. Chciałbym, aby ojciec wrócił do formy. Jestem pewny, że gdyby wrócił, pisałby. To było treścią jego życia. Moglibyśmy coś zrobić razem, a gdyby nie chciał ze mną, poznałbym go z ciekawymi artystami mojego pokolenia. Byłaby przed nami niejedna ciekawa płyta. 

marzec 2023 / 3 (7)

/ rozmowy nie polityczne

Adwokatura z poezją

Adwokatura z poezją w tle

MAŁGORZATA BŁASZCZUK

w rozmowie z MIKOŁAJEM KOZAKIEM, adwokatem,
publicystą, tłumaczem, doktorantem, a jego wujem był  Edward Stachura

327100178_5953916298003468_3461625214318377413_n.jpg

Mikołaj Kozak

Małgorzata Błaszczuk: Według testu talentów Instytutu Gallupa ma Pan ich trzydzieści cztery. Który z nich jest największy lub lubi go pan najbardziej?

Mikołaj Kozak: Niezręcznie mówić mi o sobie w kontekście talentów. Mogę powiedzieć, czemu poświęcam najwięcej czasu…

W pierwszej kolejności jestem adwokatem. To moja praca i ona pochłania najwięcej czasu. Ale nie oznacza to, że to moja największa pasja; tak wyszło, że dużo jeżdżę służbowo po Warszawie i po Polsce. Przede wszystkim bronię w sprawach karnych i tam, gdzie jest popełnione przestępstwo, tam jadę.

M.B.: Jakie to wyzwanie dla adwokata, obrona w procesie apelacyjnym gangstera Marka Cz. pseudonim „Rympałka”?

M.K.: Każdy ma prawo do obrony i nie jest sprawą adwokata pytać klienta, jak było, co było i czy jest winny. Najważniejsze jest to, co jest w aktach sprawy. Nie oceniamy, nie osądzamy, od tego jest sąd. Czasem dochodzą różne informacje i dowiadujemy się dodatkowo o czymś mimo woli, ale to nie ma specjalnie znaczenia. Często zdarza się, że pochopne decyzje są wynikiem działania organów ścigania – policji, prokuratury. Naszą rolą jest pokazanie tych słabych punktów. I tu nie chodzi o uniewinnienie, jak niektórym się wydaje. Każdy proces powinien być uczciwy, bezstronny, rzetelny, a oskarżony powinien mieć prawo do opowiedzenia własnej historii. Na podstawie tych wszystkich czynników może zapaść wyrok, a one zapadają różnie. Stąd apelacja, jeśli nadal nie jesteśmy zadowoleni – kasacja. Nie zawsze można wygrać, ale zawsze można walczyć do końca.

M.B.: Odreagowuje pan stres zawodowy biegając?

M.K.: Jakiś czas temu liczyliśmy z całą rodziną medale. Uzbierało się ich około 70, ale część z nich została jeszcze w poprzednim mieszkaniu. Z pokorą jednak muszę powiedzieć, że nie wszystkie były z maratonów. Tych ukończyłem jedynie cztery.
Są lepsi i szybsi.

M.B.: A co z tłumaczeniami? Rozumiem, że jak pan już się wybiega, naczyta akt większych i mniejszych gangsterów, to wtedy siada pan do Wysockiego i mówi: teraz wam pokażę, jak się naprawdę tłumaczy poezję rosyjską.

M.K.: To jest coś, czym zaszczepił mnie mój ojciec. Moi rodzice z wykształcenia są rusycystami, zresztą na tych studiach się poznali. Mój ojciec w czasach studenckich i trochę później znakomicie tłumaczył Wysockiego. Potem przez jakiś czas pracował w Moskwie, więc – siłą rzeczy – tam mieszkałem i chodziłem do szkoły. Rzucono mnie na głęboką wodę – nie znałem cyrylicy, nie znałem języka.
Jednak ta kultura tak mnie urzekła, że chciałem jak najszybciej nauczyć się tego języka. Czytałem na przykład Czechowa – zdanie po zdanie, najpierw po polsku, potem po rosyjsku. Słuchałem audiobooków, żeby pracować nad akcentem. 
Chodziłem po wszelkich miejscach związanych z historią literatury, a takich miejsc w samej Moskwie kojarzonych z Gogolem, Czechowem, Puszkinem nie brakuje. Jest co robić…

Potem trafiłem na Wysockiego, który był jednym z bogów młodości mojego ojca. Poznał go osobiście niedługo przed śmiercią, kiedy przyjechał do Polski z „Hamletem”. Tak to zaskoczyło, że przetłumaczyłem chyba 70-80 jego wierszy/piosenek… Nie mniejszą przyjemność sprawiało mi też tłumaczenie utworów Josipa Brodskiego. 

M.B.: Czy znajomość języka rosyjskiego przydaje się w pracy zawodowej? Jest pan jednym z nielicznych prawników w Polsce, który włada biegle językiem rosyjskim.

M.K.: Przydało się wiele razy, ponieważ prowadziłem klientów obcojęzycznych, w tym z bloku wschodniego. Na przestrzeni ostatnich lat broniłem Rosjan, Ukraińców, Białorusinów. Klientowi łatwiej jest „wyspowiadać” się we własnym języku – obowiązuje nas tajemnica adwokacka. Adwokaci pracują pod takim prawem, jakie obowiązuje tam, gdzie wykonuje się zawód. Pracuję więc po
polsku, ale w tej relacji z klientem staram się pomóc językowo. Do dziś mam klientów, z którymi rozmawiam po rosyjsku.

Stachura_edited.jpg

Edward Stachura, Lise Brodin i Janina Januszewska-Skreiberg na werandzie; Maridalen, kwiecień, 1972 rok / kolekcja prywatna

wysocki 1_edited.jpg

Włodzimierz Wysocki / kolekcja prywatna

M.B.: A jaki jest los pana doktoratu z twórczości Dostojewskiego na Uniwersytecie Warszawskim?

M.K.: Mam mniej więcej jedną trzecią tego, co chciałbym w nim zawrzeć. Obowiązki rodzinne i zawodowe nie do końca predestynują mnie do tego, by poświęcać na to tyle czasu, ile chciałbym.
Tym niemniej doktorat robi drobne postępy. Dotyczy „Idioty” Dostojewskiego, w moim przekonaniu najlepszej powieści pisarza. Ta pozycja jest niedoceniana, ginie wśród „Zbrodni i kary”, „Biesów”, „Braci Karamazow”. O tych powieściach w literaturze polskiej powiedziano już chyba wszystko. Nie ma jednak całościowego polskiego opracowania „Idioty”. To wielka powieść, a mimo to są duże braki, szczególnie jeśli chodzi o analizę głównego bohatera, Lwa Myszkina, idioty, który idiotą tak naprawdę nie jest.

M.B.: Panie mecenasie, odłóżmy na półkę rzeczy o pracy, o pasjach… Teraz słowo o rodzinie. Ta, z której pan pochodzi, zostawiła wielkie dziedzictwo. Pana babcia, Eliana Skórzyńska, jest rodzoną siostrą Edwarda Stachury. 

M.K.: To prawda. Była czwórka rodzeństwa. Najstarszy – Ryszard Stachura – już nie żyje. Nie żyje też jego córka, Elżbieta. Pozostali mają się dobrze. Jerzy Stachura, o którym wszyscy w rodzinie mówią „Jeżyk” jest genialnym poetą, a jego wiersze wcale nie są gorsze, a momentami nawet lepsze od utworów Steda (pseudonim Edwarda Stachury – przyp. red.). Cały czas publikuje, mieszka w Gdyni, wspaniale maluje. Jest moja babcia i najmłodszy brat Edwarda – Jan, określany w rodzinie jako Żano. Nie miałem okazji poznać Steda, ponieważ zmarł w 1979 roku, a ja urodziłem się w 1988. Natomiast niewątpliwie jego duch gdzieś żyje. We wszystkich rodzinnych miejscach są białe kruki, pierwsze wydania jego poezji. Nawet przez pewien czas mieszkałem z rodzicami w jego mieszkaniu przy ulicy Ząbkowskiej w Warszawie.

Był taki moment, kiedy zachłysnąłem się jego twórczością. Początek studiów, „Piękni dwudziestoletni” Marka Hłaski, Tyrmand, Bukowski… Trafił mnie też Edward Stachura. Jednak z uwagi na bliskość rodzinną nie mogłem odseparować tych wszystkich kwestii rodzinnych i czytać go zupełnie z boku. Portrety w różnych mieszkaniach członków rodziny, te wszystkie książki, jakieś opowieści – tragiczne zresztą często – nie pozwoliły mi się od tego odciąć i zawsze widziałem gdzieś to wszystko w tle. Przede wszystkim całą jaskrawość, a zwłaszcza jego wiersze ostatniego etapu życia, czy poemat „Po ogrodzie niech hula szarańcza”… To są wiersze o bardzo emocjonalnych dla mnie klimatach.

M.B.: Czyli to wszystko, co w nas rezonuje jako czytelnikach, u pana rezonuje dużo głębiej, bo daje kontekst rodzinny. Proszę powiedzieć, co się dzieje z rodzinnym domem Stachurów?

M.K.: Edward Stachura mieszkał przez dłuższy czas w Aleksandrowie Kujawskim i tam ten dom jest, ma się dobrze, a czas jakby się

w nim zatrzymał… Niesamowity klimat, wielkie przeżycie, kiedy tam się pojawiłem przed rokiem.

M.B.: Pana pradziadek, ojciec Edwarda Stachury, chciał, by Edward był prawnikiem albo lekarzem. Prawnuk jest prawnikiem. Czuje się pan spadkobiercą tego rodzinnego testamentu?

M.K.: Nie. To były inne czasy. Z tych opowieści, które do mnie docierały i z fragmentów twórczości Steda można się domyślać, że wolne wybory drogi zawodowej, szczególnie artystycznej, nie mieściły się w ogólnie przyjętych kanonach dla mężczyzn, którzy mieli utrzymać w przyszłości rodziny. Powinni mieć dobry zawód czy przynajmniej fach  w rękach, a pisanie wierszy czy malowanie obrazów i granie na gitarze raczej kojarzyły się z czymś mało poważnym i nie przynosiły zamierzonego sukcesu.
Nie, nie realizuję jakiekolwiek testamentu czy woli kogokolwiek. A ta praca, którą wykonuję, może z poezją nie ma nic wspólnego, ale potrafi być piękna.

M.B.: Czy ma pan ulubioną piosenkę Stachury?

M.K.: Smutna, ale piękna „Z nim będziesz szczęśliwsza…”, bo „(…) ze mną można tylko pójść na wrzosowisko i zapomnieć wszystko”.

M.B.: Cudne manowce…

MAŁGORZATA BŁASZCZUK– dziennikarka prasowa, radiowa i telewizyjna. Jedna z autorek książki "Ofiary w sutannach". Od wielu lat mieszka

i pracuje w Chicago. Współzałożycielka chicagowskiego Wydawnictwa Evergreen, współautorka radiowego słuchowiska w Chicago "Na polskim trójkącie".

bottom of page