miesięcznik polonia kultura
pakamera.chicago
pismo pakamera.polonia, od numeru 14 pod adresem internetowym: www.pakamerapolonia.com
podróże
Milan Kundera - kłamca, kobieciarz, donosiciel
Skromna, przyjazna i miła... (Tina Turner)
Wielka i trudna miłość Osieckiej i Giedroycia
Umberto Eco - zawsze w cieniu swoich książek
Albert Einstein twórca ogólnej teorii względności i... zwykły człowiek
spotkania / portrety (1)
lipiec 2023 / 7 (11)
Milan Kundera
kłamca, kobieciarz, donosiciel
MARIUSZ SZCZYGIEŁ
11 lipca 2023 roku zmarł w Paryżu 94-letni Milan Kundera. Przypominamy obszerne fragmenty tekstu Mariusza Szczygła z 2020 roku (wyborcza.pl), w którym opisał kontrowersje wokół postaci pisarza ujawnione w poświęconej mu książce.
Wiemy wreszcie, jak Milanowi Kunderze udało się 45 lat temu uciec z komunistycznej Czechosłowacji do Francji.
Spisków próbowano kilku.
Jeden z nich dotyczył nieistniejącej nagrody literackiej:
Do kawalerki pisarza w Pradze wiosną 1974 r. zadzwoniła redaktorka paryskiego wydawnictwa Gallimard i oznajmiła, że skoro wydał u nich po „Żarcie" drugą, tak dobrze przyjętą, powieść („Życie jest gdzie indziej"), a w Paryżu będą za chwilę wystawiać jego sztukę, to mianowano go członkiem jury międzynarodowej nagrody literackiej. Możliwe, że o niej nie słyszał, będzie to bowiem zupełnie nowa nagroda. Wręczy ją najpiękniejsza kobieta Paryża, niejaka Françoise, która jest także jej fundatorką. Kundera ma zaproponować do nagrody kandydaturę dwóch młodych pisarzy. Redaktorka (właśnie po trzech latach związku rozstała się z Julio Cortázarem) oznajmiła też, że za kilka dni przyjedzie do Pragi, aby omówić szczegóły.
Wkrótce zadzwoniła rzekoma Françoise z pytaniem, czy pan Kundera wybrał już młodych kandydatów. Akurat owa redaktorka z Paryża już była u pisarza w domu.
Kundera odparł, że dużo myślał o młodych pisarzach i chce zaproponować Czecha – Bohumila Hrabala (był 15 lat starszy od 45-letniego wtedy Kundery, czyli wchodził w wiek emerytalny) oraz Polaka – Sławomira Mrożka (młodszego od Kundery o rok), i oddał słuchawkę redaktorce. Ta ucieszyła się, że słyszy najpiękniejszą kobietę Paryża, i zaczęła jej dyktować, „jakie akapity na życzenie Kundery ma wyrzucić".
Dlaczego akurat najpiękniejsza kobieta miała mieć dostęp do akapitów Kundery, nie wiadomo. Jednak podsłuchująca rozmowę tajna policja miała odnieść wrażenie, że Kundera wydaje we Francji jakąś nową książkę i trzeba nanieść poprawki.
Chodziło o to, aby było jak najwięcej powodów do jego wyjazdu. Po zdławieniu Praskiej Wiosny, której był aktywnym uczestnikiem, popadł w niełaskę. Został pisarzem zakazanym, niewydawanym, a nawet niewymienianym publicznie z nazwiska. O takich Hrabal mówił: „pisarze w likwidacji".
A nie dało się łatwo likwidować autora, któremu we Francji wydają drugą książkę,
a do tego został członkiem jury międzynarodowej nagrody.
Ponieważ podsłuchujący słuchali nie tylko rozmów telefonicznych, ale też dźwięków z całego mieszkania, odnotowali, że po Cortázarze redaktorka z Gallimarda weszła w kontakt seksualny z Kunderą.
Podsłuchujący mieli też na oku inną Francuzkę, która zaczęła do czeskiego autora pisać. Odnotowano ją jako (cytuję za oryginałem): „LAROUSE Libraire, zamieszkałą 17 rue du mantparnasse, 75280 Paryż, bliżej nieznana". Że jest to nazwa i adres wydawnictwa, które od 1852 r. wydaje encyklopedię Larousse – to porucznikowi tajnej policji, który tworzył listę wszystkich zagranicznych kontaktów Kundery, nie przyszło do głowy. Zanotował, że pani Libraire „na razie Czechosłowackiej Republiki Socjalistycznej nie odwiedziła". Ale w listopadzie 1973 r. przejęto jej list, w którym napisała do Kundery z prośbą o odesłanie wypełnionej ankiety, która będzie użyta w „Wielkiej encyklopedii Larousse’a".
Wiemy wreszcie, jak Milan Kundera tłumaczył matce, dlaczego do kraju nie wróci i zostawi ją, schorowaną, już na zawsze samą. Otóż życie w Czechosłowacji oznacza dla niego śmierć, mentalną i artystyczną, tak jej mówił. Na ulicy przyjaciele nie mają odwagi zamienić z nim słowa. Odwiedził wydawnictwo, gdzie wychodziły jego książki. Na korytarzu zobaczył go redaktor naczelny, poeta Ivan Skála, i zaraz przysłał portiera, żeby Kunderę wyrzucił: „Ma pan natychmiast opuścić budynek. Ludzie pana gatunku nie mają w tym wydawnictwie czego szukać!". We Francji, tłumaczył matce, wiele rzeczy go wkurza, ale tutaj życie byłoby rezygnacją ze wszystkiego. Francja zwróci jemu i żonie młodość.
Wiemy wreszcie, co mówił w tamtych dniach tajnej policji o Havlu i innych opozycjonistach. Z takimi ludźmi jak Pavel Kohout, Ludvik Vaculik czy Václav Havel nie kontaktuje się. Nie chce mieć z nimi nic wspólnego. Emigranta Miloša Formana uważa za oszusta. Sam nie jest wrogiem socjalizmu i nie wie, za co wyrzucono go z Komunistycznej Partii Czechosłowacji. „Obawiam się, panie poruczniku, że kiedy moja książka »Życie jest gdzie indziej« będzie wydawana w innych kapitalistycznych krajach, może zostać użyta jako narzędzie propagandy antysocjalistycznej".
Wiemy wreszcie, że wcale nie musiał tego mówić, bo władza już postanowiła: wyśle go do Paryża na premierę jego sztuki. Tyle że on jeszcze o tym nie wiedział, więc mówił… Władza chciała pokazać Europie, że pisarz Kundera nie jest represjonowany, ale nakazała mu oczywiście powrót. Wrócił, żeby pokazać swoją lojalność, a dzięki temu dostać zgodę na następny wyjazd, do pracy na francuskiej uczelni, czemu władza była przychylna: zobaczcie, jak jesteśmy życzliwi dla zakazanego pisarza.
Z tego wyjazdu oczywiście już wracać nie zamierzał.
Wiemy wreszcie, że po pierwszym powrocie Kundery z Francji nadszedł do jego kawalerki w Pradze pewien telegram.
Na miejscu była akurat jego żona Vera. Od lat żyli właściwie tak, że od poniedziałku do piątku Kundera mieszkał w Pradze, a na weekend wracał do Brna, do rodzinnej willi żony, gdzie mieszkała i dawała lekcje angielskiego. Wyrzucono ją na zawsze z pracy w radiu i telewizji, bo po radzieckiej inwazji na Czechosłowację w sierpniu 1968 r. czytała wiadomości z nielegalnego podziemnego studia.
Telegram do pisarza był pisany po francusku i wiemy, że pani Kunderová nalegała, aby mąż przetłumaczył jej treść. Kundera go podarł i wrzucił do toalety. Kunderová domagała się treści telegramu, płakała i krzyczała, że podpisana w telegramie Clo’ jest niebezpieczną babą. Pogodziła się, że Kundera łazi do kochanek w Czechosłowacji, ale w Paryżu tego nie zniesie. Ma obawy, że ją tam porzuci. Ma obawy, że mogłaby stać się we Francji ofiarą aranżowanego wypadku samochodowego. Mówi, że poinformuje męża Clo’ o romansie. Odmawia wyjazdu i żadnej przeprowadzki do Francji nie zorganizuje!
Wiemy wreszcie, jak mąż na ten wybuch pani Kunderovej zareagował. Otóż przełączył radio na Głos Ameryki.
Wiemy wreszcie – wszystko dzięki tym podsłuchom – że kiedy kawalerkę pisarza wizytowała żona, nadchodziły tam nie tylko telegramy, ale i dzwoniły telefony. Pewnego razu odebrała telefon od mężczyzny, który poinformował, że jej mąż ma romans z jego żoną – bibliotekarką. Na wściekłość pani Kunderovej pisarz odparł, że te esbeckie kurwy zrobią wszystko, aby ich pokłócić i poniżyć. A że wiedzą o każdym ich ruchu, dzwonią właśnie wtedy, kiedy ona może odebrać telefon.
Wiemy wreszcie, że porucznik Służby Bezpieczeństwa Pluhácek zanotował: Kundera utrzymuje z bibliotekarką regularne stosunki.
Pisarz zachowywał się więc jak jego bohater Tomasz z „Nieznośnej lekkości bytu" – przestrzegał „zasady numer trzy": można spotykać się z kobietą na seks kilka razy w krótkim czasie, ale nie więcej niż trzy. Ewentualnie można spotykać się z nią przez lata, pod warunkiem że między poszczególnymi spotkaniami miną przynajmniej trzy dni".
Wiemy wreszcie, że pani Vera Kunderová „Nieznośnej lekkości bytu" nienawidzi.
Wiemy wreszcie – nie z zapisków tajnej policji, ale od wieloletniego przyjaciela pisarza – że przecież Milan bardzo lubił być obserwowany podczas seksu… A skoro kilka lat nie dzwoni już do niego z Paryża, to przyjaciel może powiedzieć, jak to naprawdę wyglądało. Otóż w drzwiach wywiercił taką dziurę, żeby koledzy… Dalej państwu daruję.
Wiemy wreszcie, jak bardzo jego eseje są załgane, np. ten z „Zasłony", w którym Kundera wyjaśnia francuskiemu intelektualiście: „Śledzenie nas i instalowanie w naszych mieszkaniach policyjnych mikrofonów uczyło rozkosznej sztuki mistyfikacji. Z jednym z moich przyjaciół wymieniliśmy się kluczami i nazwiskami; on wielki podrywacz, wzniośle obojętny na mikrofony, w mojej kawalerce dokonywał swych największych wyczynów. A że najtrudniejszą chwilą każdej miłosnej historii jest rozstanie, mój wyjazd na emigrację był mu bardzo na rękę. Pewnego dnia panny i panie zastały zamknięte drzwi, moja wizytówka zniknęła, a ja tymczasem wysyłałem pożegnalne widokówki z Paryża do siedmiu kobiet, których nigdy nie poznałem".
A przecież to Kundera ukrył się za tym przyjacielem! Tak naprawdę to były jego, Kundery, erotyczne schadzki, a nie tego drugiego! „To mógł pisarz wmawiać komuś, kto do esbeckich zapisów z podsłuchów nigdy nie zajrzał" – pisze Jan Novák, autor książki „Kundera. Ceský život a doba", co po polsku najlepiej by brzmiało: „Kundera. Czeskie czasy".
Wyszła w czerwcu 2020 r. i stała się hitem sprzedażowym, salonowym i medialnym. Nie podzieliła krytyków jak u nas dziesięć lat temu „Kapuściński non-fiction" Artura Domosławskiego. Ona ich zespoliła.
„Dlaczego spory o Kunderę są bardziej emocjonalne niż inne? Bo to jedyny czeski olbrzym w świecie" – tłumaczy Erik Tabery, redaktor naczelny tygodnika „Respekt".
„To iluzja prawdy o Kunderze – podkreśla filozof Petr Fischer. – Kundera jest człowiekiem i to staje się w tej książce, niestety, narzędziem do osądzania i udowadniania jego moralnego upadku".
„Wartość pisarza nie ma związku z jego seksualną etyką – przypomina Erik Tabery. – Ale dla Nováka Kundera jest permanentnie podejrzany".
„Ta książka jest nie o Kunderze, tylko o Nováku. Każda jej strona cuchnie wygórowanym ego i niekończącym się sadyzmem" – oceniła uważana za najwybitniejszą żyjącą czeską pisarkę Radka Denemarková.
„Psychologizowania jest w tej książce co niemiara – narzekała w tygodniku „Reflex" recenzentka Katerina Kadlecová – jednak musimy przyznać, że ten tabloid dla intelektualistów czyta się rewelacyjnie".
No dobrze, wiemy wreszcie to wszystko o najpopularniejszym w świecie czeskim pisarzu, lecz po co nam ta wiedza?
Kiedy czytamy o sile, jaka wyniosła młodego poetę stalinistę na lidera pokolenia; o mechanizmach niszczenia go w czasach, kiedy już od stalinizmu odszedł i wziął czynny udział w reformie systemu zwanej Praską Wiosną – jest to wiedza historyczna, dokumentująca totalitaryzm, choć nic nowego nie wnosi, bo sam system został już dokładnie opisany. Ale dobrze, im więcej szczegółów, tym więcej w nas zrozumienia – jak do tego wszystkiego mogło dojść. Mamy przecież obowiązek tropić Historię.
Jednak autor tej gigantycznej, niemal 900-stronicowej biografii twierdzi, że skoro w powieściach Kundery jest tyle seksu, to MUSIAŁ ustalić, na ile te wątki są autobiograficzne.
A skoro sam Milan Kundera na ten temat mówić nie chce, to Novák wykorzystał podsłuchy Służby Bezpieczeństwa („robiłem to z niechęcią") i wspomnienia jego przyjaciela seksuologa („właściwie co mi pozostało?").
Seksuolog wykorzystał raz postać Kundery (anonimowo) w swojej specjalistycznej książce jako przykład człowieka, który musi dominować nad kobietami. 90-letni doktor, szczęśliwy, że ktoś go wreszcie odwiedził, bo Milan od kilku lat do niego – chyba za karę – nie telefonuje, ze spotkania na spotkanie dostarcza biografowi nowych pikantności.
Z tym że przecież oboje aktorzy tych erotycznych scen – Milan i Vera Kunderovie – żyją, a podawanie czytelnikom szczegółów w rodzaju: w której części pokoju zaczęli stosunek i w jakim skończyli, jest jednak pogwałceniem ich prawa do intymności.
Ale dla biografa są 90-letnimi, niezdolnymi nie tylko do obrony, ale też do wykonania choć jednego maleńkiego ruchu manekinami. Może je ustawiać, jak chce.
Pytają Nováka czeskie media, czy nie lepiej byłoby poczekać i wydać tę książkę po śmierci Kundery, aby nie obnażać bezbronnego starego człowieka. Ja bym dodał: dwoje bezbronnych ludzi, bo jeszcze żona.
– Oj, gdyby go to jakoś zraniło, nie byłbym zadowolony – odparł tygodnikowi „Respekt". – Ale te wszystkie rzeczy ma na koncie i jako autor książki o jego życiu nie mogę ich przemilczeć. Kiedy pisałem z Milošem Formanem jego autobiografię i odkryłem, że jego prawdziwym ojcem nie był mężczyzna, który go wychowywał, tylko mama miała tajnego kochanka, powiedziałem mu to. Zaraz spytałem, czy możemy to dać do książki. Forman na to: „Co mam zrobić, jeśli jest to prawda?". Tak więc co możemy zrobić, jeśli Kundera wiódł bogate życie erotyczne? To byłoby upiorne, gdybym czekał z wydaniem do jego śmierci.
W jednym przypadku zdzieranie slipów z Kundery za jego życia miałoby sens. Gdyby czesko-francuski pisarz miał na koncie czyny, jakie ma hollywoodzki producent Harvey Weinstein i inni sprawcy przemocy wobec kobiet, ujawnieni w ramach akcji #MeToo. Tyle że pedantyczny Novák nie znajduje żadnej kochanki, która by żywiła do pisarza jakieś pretensje.
Wszyscy dawni znajomi podkreślają, że Kundera jako wykładowca praskiej szkoły filmowej trzymał się zasady: nigdy nie spać ze swoimi studentkami. Wszystkie dawne kochanki opowiadają dziś, że albo były w nim zakochane, albo zachwycone obcowaniem z fascynującą osobowością. Nawet gdy spotykały się z Kunderą po latach przerwy, potrafią wyznać: a z kawiarni poszliśmy na chwilkę seksu do mieszkania Milana. Tak na pamiątkę dawnych czasów!
Chyba że damy są zakłamane, nie mają odwagi wyznać prawdy o krzywdzie – albo nie mają świadomości krzywdy.
W Czechach temat #MeToo w przestrzeni publicznej praktycznie nie zaistniał. A przynajmniej nie tak jak w Stanach, Francji czy nawet u nas. W Wikipedii hasło to występuje w 48 językach, łącznie z arabskim, ale nie w czeskim. Do tego kochanki pisarza mają dziś około 70-80 lat i nie są z pokolenia, które lubi epatować świat intymnymi szczegółami.
Zakładam jednak, że nadużywanie władzy i pozycji to nie przypadek Milana Kundery i nie w tę stronę szedł Jan Novák. Czeskie media orzekły, że autorowi biografii po prostu chodziło o sprzedaż i skandal.
Ja zaś uważam, że chodziło mu po prostu o napisanie zdania: „Kundera w swoich powieściach wypatroszył własne seksualne doświadczenia do cna".
Kundera powtarza za Proustem, że pisarskie „ja" ma się objawiać tylko w książkach. Novák cytuje tę opinię kilka razy na dowód, że książki Kundery są NAPRAWDĘ jego biografią. Na tym banalnym odkryciu się zafiksował. Te wszystkie podłości ze stron jego powieści i opowiadań to, proszę państwa, sam Kundera.
Dla Nováka ważne jest rozróżnienie, jakie Kundera zawarł w „Śmiesznych miłościach" – zbiorze opowiadań, które po stalinowskich wierszach przyniosły mu prawdziwy sukces czytelniczy. Otóż jego bohater – manipulator – uważa się za „autora życia". Jest reżyserem sytuacji, podczas gdy jego przyjaciele, znajomi, kochanki i esbecy to „figury życia". On jest autorem „historii żytych", a pozostali są jego narzędziami. On żyje, a oni „są życi".
I do tego rozróżnienia Jan Novák zaraz dostawia cytaty z protokołów tajnej policji, a więc przykłady, jak Kundera mistyfikował własne życie.
„Swoim przyjaciołom kłamie na poczekaniu. Bez powodu, tak po prostu, dla sportu, dla treningu" – pisze Novák.
(...) Novák opowiada, że książka o Kunderze nie powstałaby, gdyby nie to, że czekał w Pradze na tramwaj. Żeby zabić nudę, wszedł do antykwariatu, a tam leżała książeczka z nazwiskiem Kundery i tytułem „Posledni máj" (Ostatni maj) – poemat na cześć komunistycznego bohatera Juliusza Fucika, który młody Kundera napisał w 1955 r. Tyle że to było trzecie wydanie, z 1963! W Pradze już wysadzano wtedy w powietrze największego Stalina na kuli ziemskiej, a poeta Kundera dał do druku poprawione wydanie socrealistycznego poematu.
Novák wiedział, że pisarz młodo wstąpił do Komunistycznej Partii Czechosłowacji, wiedział, że go z niej wyrzucili i że bardzo z tego powodu cierpiał. Wiedział, że przyjęli go z powrotem, co było dla Kundery zaproszeniem do nieba. Wiedział, że był „stalinistycznym wierszokletą", ale żeby dziesięć lat po śmierci Stalina dawać do druku coś takiego? Wyznaje, że zaczęła w nim wrzeć krew.
Wiemy wreszcie, jak Milanowi Kunderze udało się 45 lat temu uciec z komunistycznej Czechosłowacji do Francji.
Spisków próbowano kilku.
Jeden z nich dotyczył nieistniejącej nagrody literackiej:
Do kawalerki pisarza w Pradze wiosną 1974 r. zadzwoniła redaktorka paryskiego wydawnictwa Gallimard i oznajmiła, że skoro wydał u nich po „Żarcie" drugą, tak dobrze przyjętą, powieść („Życie jest gdzie indziej"), a w Paryżu będą za chwilę wystawiać jego sztukę, to mianowano go członkiem jury międzynarodowej nagrody literackiej. Możliwe, że o niej nie słyszał, będzie to bowiem zupełnie nowa nagroda. Wręczy ją najpiękniejsza kobieta Paryża, niejaka Françoise, która jest także jej fundatorką. Kundera ma zaproponować do nagrody kandydaturę dwóch młodych pisarzy. Redaktorka (właśnie po trzech latach związku rozstała się z Julio Cortázarem) oznajmiła też, że za kilka dni przyjedzie do Pragi, aby omówić szczegóły.
Wkrótce zadzwoniła rzekoma Françoise z pytaniem, czy pan Kundera wybrał już młodych kandydatów. Akurat owa redaktorka z Paryża już była u pisarza w domu.
Kundera odparł, że dużo myślał o młodych pisarzach i chce zaproponować Czecha – Bohumila Hrabala (był 15 lat starszy od 45-letniego wtedy Kundery, czyli wchodził w wiek emerytalny) oraz Polaka – Sławomira Mrożka (młodszego od Kundery o rok), i oddał słuchawkę redaktorce. Ta ucieszyła się, że słyszy najpiękniejszą kobietę Paryża, i zaczęła jej dyktować, „jakie akapity na życzenie Kundery ma wyrzucić".
Dlaczego akurat najpiękniejsza kobieta miała mieć dostęp do akapitów Kundery, nie wiadomo. Jednak podsłuchująca rozmowę tajna policja miała odnieść wrażenie, że Kundera wydaje we Francji jakąś nową książkę i trzeba nanieść poprawki.
Chodziło o to, aby było jak najwięcej powodów do jego wyjazdu. Po zdławieniu Praskiej Wiosny, której był aktywnym uczestnikiem, popadł w niełaskę. Został pisarzem zakazanym, niewydawanym, a nawet niewymienianym publicznie z nazwiska. O takich Hrabal mówił: „pisarze w likwidacji".
A nie dało się łatwo likwidować autora, któremu we Francji wydają drugą książkę,
a do tego został członkiem jury międzynarodowej nagrody.
Ponieważ podsłuchujący słuchali nie tylko rozmów telefonicznych, ale też dźwięków z całego mieszkania, odnotowali, że po Cortázarze redaktorka z Gallimarda weszła w kontakt seksualny z Kunderą.
Podsłuchujący mieli też na oku inną Francuzkę, która zaczęła do czeskiego autora pisać. Odnotowano ją jako (cytuję za oryginałem): „LAROUSE Libraire, zamieszkałą 17 rue du mantparnasse, 75280 Paryż, bliżej nieznana". Że jest to nazwa i adres wydawnictwa, które od 1852 r. wydaje encyklopedię Larousse – to porucznikowi tajnej policji, który tworzył listę wszystkich zagranicznych kontaktów Kundery, nie przyszło do głowy. Zanotował, że pani Libraire „na razie Czechosłowackiej Republiki Socjalistycznej nie odwiedziła". Ale w listopadzie 1973 r. przejęto jej list, w którym napisała do Kundery z prośbą o odesłanie wypełnionej ankiety, która będzie użyta w „Wielkiej encyklopedii Larousse’a".
Wiemy wreszcie, jak Milan Kundera tłumaczył matce, dlaczego do kraju nie wróci i zostawi ją, schorowaną, już na zawsze samą. Otóż życie w Czechosłowacji oznacza dla niego śmierć, mentalną i artystyczną, tak jej mówił. Na ulicy przyjaciele nie mają odwagi zamienić z nim słowa. Odwiedził wydawnictwo, gdzie wychodziły jego książki. Na korytarzu zobaczył go redaktor naczelny, poeta Ivan Skála, i zaraz przysłał portiera, żeby Kunderę wyrzucił: „Ma pan natychmiast opuścić budynek. Ludzie pana gatunku nie mają w tym wydawnictwie czego szukać!". We Francji, tłumaczył matce, wiele rzeczy go wkurza, ale tutaj życie byłoby rezygnacją ze wszystkiego. Francja zwróci jemu i żonie młodość.
Wiemy wreszcie, co mówił w tamtych dniach tajnej policji o Havlu i innych opozycjonistach. Z takimi ludźmi jak Pavel Kohout, Ludvik Vaculik czy Václav Havel nie kontaktuje się. Nie chce mieć z nimi nic wspólnego. Emigranta Miloša Formana uważa za oszusta. Sam nie jest wrogiem socjalizmu i nie wie, za co wyrzucono go z Komunistycznej Partii Czechosłowacji. „Obawiam się, panie poruczniku, że kiedy moja książka »Życie jest gdzie indziej« będzie wydawana w innych kapitalistycznych krajach, może zostać użyta jako narzędzie propagandy antysocjalistycznej".
Wiemy wreszcie, że wcale nie musiał tego mówić, bo władza już postanowiła: wyśle go do Paryża na premierę jego sztuki. Tyle że on jeszcze o tym nie wiedział, więc mówił… Władza chciała pokazać Europie, że pisarz Kundera nie jest represjonowany, ale nakazała mu oczywiście powrót. Wrócił, żeby pokazać swoją lojalność, a dzięki temu dostać zgodę na następny wyjazd, do pracy na francuskiej uczelni, czemu władza była przychylna: zobaczcie, jak jesteśmy życzliwi dla zakazanego pisarza.
Z tego wyjazdu oczywiście już wracać nie zamierzał.
Wiemy wreszcie, że po pierwszym powrocie Kundery z Francji nadszedł do jego kawalerki w Pradze pewien telegram.
Na miejscu była akurat jego żona Vera. Od lat żyli właściwie tak, że od poniedziałku do piątku Kundera mieszkał w Pradze, a na weekend wracał do Brna, do rodzinnej willi żony, gdzie mieszkała i dawała lekcje angielskiego. Wyrzucono ją na zawsze z pracy w radiu i telewizji, bo po radzieckiej inwazji na Czechosłowację w sierpniu 1968 r. czytała wiadomości z nielegalnego podziemnego studia.
Telegram do pisarza był pisany po francusku i wiemy, że pani Kunderová nalegała, aby mąż przetłumaczył jej treść. Kundera go podarł i wrzucił do toalety. Kunderová domagała się treści telegramu, płakała i krzyczała, że podpisana w telegramie Clo’ jest niebezpieczną babą. Pogodziła się, że Kundera łazi do kochanek w Czechosłowacji, ale w Paryżu tego nie zniesie. Ma obawy, że ją tam porzuci. Ma obawy, że mogłaby stać się we Francji ofiarą aranżowanego wypadku samochodowego. Mówi, że poinformuje męża Clo’ o romansie. Odmawia wyjazdu i żadnej przeprowadzki do Francji nie zorganizuje!
Wiemy wreszcie, jak mąż na ten wybuch pani Kunderovej zareagował. Otóż przełączył radio na Głos Ameryki.
Wiemy wreszcie – wszystko dzięki tym podsłuchom – że kiedy kawalerkę pisarza wizytowała żona, nadchodziły tam nie tylko telegramy, ale i dzwoniły telefony. Pewnego razu odebrała telefon od mężczyzny, który poinformował, że jej mąż ma romans z jego żoną – bibliotekarką. Na wściekłość pani Kunderovej pisarz odparł, że te esbeckie kurwy zrobią wszystko, aby ich pokłócić i poniżyć. A że wiedzą o każdym ich ruchu, dzwonią właśnie wtedy, kiedy ona może odebrać telefon.
Wiemy wreszcie, że porucznik Służby Bezpieczeństwa Pluhácek zanotował: Kundera utrzymuje z bibliotekarką regularne stosunki.
Pisarz zachowywał się więc jak jego bohater Tomasz z „Nieznośnej lekkości bytu" – przestrzegał „zasady numer trzy": można spotykać się z kobietą na seks kilka razy w krótkim czasie, ale nie więcej niż trzy. Ewentualnie można spotykać się z nią przez lata, pod warunkiem że między poszczególnymi spotkaniami miną przynajmniej trzy dni".
Wiemy wreszcie, że pani Vera Kunderová „Nieznośnej lekkości bytu" nienawidzi.
Wiemy wreszcie – nie z zapisków tajnej policji, ale od wieloletniego przyjaciela pisarza – że przecież Milan bardzo lubił być obserwowany podczas seksu… A skoro kilka lat nie dzwoni już do niego z Paryża, to przyjaciel może powiedzieć, jak to naprawdę wyglądało. Otóż w drzwiach wywiercił taką dziurę, żeby koledzy… Dalej państwu daruję.
Wiemy wreszcie, jak bardzo jego eseje są załgane, np. ten z „Zasłony", w którym Kundera wyjaśnia francuskiemu intelektualiście: „Śledzenie nas i instalowanie w naszych mieszkaniach policyjnych mikrofonów uczyło rozkosznej sztuki mistyfikacji. Z jednym z moich przyjaciół wymieniliśmy się kluczami i nazwiskami; on wielki podrywacz, wzniośle obojętny na mikrofony, w mojej kawalerce dokonywał swych największych wyczynów. A że najtrudniejszą chwilą każdej miłosnej historii jest rozstanie, mój wyjazd na emigrację był mu bardzo na rękę. Pewnego dnia panny i panie zastały zamknięte drzwi, moja wizytówka zniknęła, a ja tymczasem wysyłałem pożegnalne widokówki z Paryża do siedmiu kobiet, których nigdy nie poznałem".
A przecież to Kundera ukrył się za tym przyjacielem! Tak naprawdę to były jego, Kundery, erotyczne schadzki, a nie tego drugiego! „To mógł pisarz wmawiać komuś, kto do esbeckich zapisów z podsłuchów nigdy nie zajrzał" – pisze Jan Novák, autor książki „Kundera. Ceský život a doba", co po polsku najlepiej by brzmiało: „Kundera. Czeskie czasy".
Wyszła w czerwcu 2020 r. i stała się hitem sprzedażowym, salonowym i medialnym. Nie podzieliła krytyków jak u nas dziesięć lat temu „Kapuściński non-fiction" Artura Domosławskiego. Ona ich zespoliła.
„Dlaczego spory o Kunderę są bardziej emocjonalne niż inne? Bo to jedyny czeski olbrzym w świecie" – tłumaczy Erik Tabery, redaktor naczelny tygodnika „Respekt".
„To iluzja prawdy o Kunderze – podkreśla filozof Petr Fischer. – Kundera jest człowiekiem i to staje się w tej książce, niestety, narzędziem do osądzania i udowadniania jego moralnego upadku".
„Wartość pisarza nie ma związku z jego seksualną etyką – przypomina Erik Tabery. – Ale dla Nováka Kundera jest permanentnie podejrzany".
„Ta książka jest nie o Kunderze, tylko o Nováku. Każda jej strona cuchnie wygórowanym ego i niekończącym się sadyzmem" – oceniła uważana za najwybitniejszą żyjącą czeską pisarkę Radka Denemarková.
„Psychologizowania jest w tej książce co niemiara – narzekała w tygodniku „Reflex" recenzentka Katerina Kadlecová – jednak musimy przyznać, że ten tabloid dla intelektualistów czyta się rewelacyjnie".
No dobrze, wiemy wreszcie to wszystko o najpopularniejszym w świecie czeskim pisarzu, lecz po co nam ta wiedza?
Kiedy czytamy o sile, jaka wyniosła młodego poetę stalinistę na lidera pokolenia; o mechanizmach niszczenia go w czasach, kiedy już od stalinizmu odszedł i wziął czynny udział w reformie systemu zwanej Praską Wiosną – jest to wiedza historyczna, dokumentująca totalitaryzm, choć nic nowego nie wnosi, bo sam system został już dokładnie opisany. Ale dobrze, im więcej szczegółów, tym więcej w nas zrozumienia – jak do tego wszystkiego mogło dojść. Mamy przecież obowiązek tropić Historię.
Jednak autor tej gigantycznej, niemal 900-stronicowej biografii twierdzi, że skoro w powieściach Kundery jest tyle seksu, to MUSIAŁ ustalić, na ile te wątki są autobiograficzne.
A skoro sam Milan Kundera na ten temat mówić nie chce, to Novák wykorzystał podsłuchy Służby Bezpieczeństwa („robiłem to z niechęcią") i wspomnienia jego przyjaciela seksuologa („właściwie co mi pozostało?").
Seksuolog wykorzystał raz postać Kundery (anonimowo) w swojej specjalistycznej książce jako przykład człowieka, który musi dominować nad kobietami. 90-letni doktor, szczęśliwy, że ktoś go wreszcie odwiedził, bo Milan od kilku lat do niego – chyba za karę – nie telefonuje, ze spotkania na spotkanie dostarcza biografowi nowych pikantności.
Z tym że przecież oboje aktorzy tych erotycznych scen – Milan i Vera Kunderovie – żyją, a podawanie czytelnikom szczegółów w rodzaju: w której części pokoju zaczęli stosunek i w jakim skończyli, jest jednak pogwałceniem ich prawa do intymności.
Ale dla biografa są 90-letnimi, niezdolnymi nie tylko do obrony, ale też do wykonania choć jednego maleńkiego ruchu manekinami. Może je ustawiać, jak chce.
Pytają Nováka czeskie media, czy nie lepiej byłoby poczekać i wydać tę książkę po śmierci Kundery, aby nie obnażać bezbronnego starego człowieka. Ja bym dodał: dwoje bezbronnych ludzi, bo jeszcze żona.
– Oj, gdyby go to jakoś zraniło, nie byłbym zadowolony – odparł tygodnikowi „Respekt". – Ale te wszystkie rzeczy ma na koncie i jako autor książki o jego życiu nie mogę ich przemilczeć. Kiedy pisałem z Milošem Formanem jego autobiografię i odkryłem, że jego prawdziwym ojcem nie był mężczyzna, który go wychowywał, tylko mama miała tajnego kochanka, powiedziałem mu to. Zaraz spytałem, czy możemy to dać do książki. Forman na to: „Co mam zrobić, jeśli jest to prawda?". Tak więc co możemy zrobić, jeśli Kundera wiódł bogate życie erotyczne? To byłoby upiorne, gdybym czekał z wydaniem do jego śmierci.
W jednym przypadku zdzieranie slipów z Kundery za jego życia miałoby sens. Gdyby czesko-francuski pisarz miał na koncie czyny, jakie ma hollywoodzki producent Harvey Weinstein i inni sprawcy przemocy wobec kobiet, ujawnieni w ramach akcji #MeToo. Tyle że pedantyczny Novák nie znajduje żadnej kochanki, która by żywiła do pisarza jakieś pretensje.
Wszyscy dawni znajomi podkreślają, że Kundera jako wykładowca praskiej szkoły filmowej trzymał się zasady: nigdy nie spać ze swoimi studentkami. Wszystkie dawne kochanki opowiadają dziś, że albo były w nim zakochane, albo zachwycone obcowaniem z fascynującą osobowością. Nawet gdy spotykały się z Kunderą po latach przerwy, potrafią wyznać: a z kawiarni poszliśmy na chwilkę seksu do mieszkania Milana. Tak na pamiątkę dawnych czasów!
Chyba że damy są zakłamane, nie mają odwagi wyznać prawdy o krzywdzie – albo nie mają świadomości krzywdy.
W Czechach temat #MeToo w przestrzeni publicznej praktycznie nie zaistniał. A przynajmniej nie tak jak w Stanach, Francji czy nawet u nas. W Wikipedii hasło to występuje w 48 językach, łącznie z arabskim, ale nie w czeskim. Do tego kochanki pisarza mają dziś około 70-80 lat i nie są z pokolenia, które lubi epatować świat intymnymi szczegółami.
Zakładam jednak, że nadużywanie władzy i pozycji to nie przypadek Milana Kundery i nie w tę stronę szedł Jan Novák. Czeskie media orzekły, że autorowi biografii po prostu chodziło o sprzedaż i skandal.
Ja zaś uważam, że chodziło mu po prostu o napisanie zdania: „Kundera w swoich powieściach wypatroszył własne seksualne doświadczenia do cna".
Kundera powtarza za Proustem, że pisarskie „ja" ma się objawiać tylko w książkach. Novák cytuje tę opinię kilka razy na dowód, że książki Kundery są NAPRAWDĘ jego biografią. Na tym banalnym odkryciu się zafiksował. Te wszystkie podłości ze stron jego powieści i opowiadań to, proszę państwa, sam Kundera.
Dla Nováka ważne jest rozróżnienie, jakie Kundera zawarł w „Śmiesznych miłościach" – zbiorze opowiadań, które po stalinowskich wierszach przyniosły mu prawdziwy sukces czytelniczy. Otóż jego bohater – manipulator – uważa się za „autora życia". Jest reżyserem sytuacji, podczas gdy jego przyjaciele, znajomi, kochanki i esbecy to „figury życia". On jest autorem „historii żytych", a pozostali są jego narzędziami. On żyje, a oni „są życi".
I do tego rozróżnienia Jan Novák zaraz dostawia cytaty z protokołów tajnej policji, a więc przykłady, jak Kundera mistyfikował własne życie.
„Swoim przyjaciołom kłamie na poczekaniu. Bez powodu, tak po prostu, dla sportu, dla treningu" – pisze Novák.
(...) Novák opowiada, że książka o Kunderze nie powstałaby, gdyby nie to, że czekał w Pradze na tramwaj. Żeby zabić nudę, wszedł do antykwariatu, a tam leżała książeczka z nazwiskiem Kundery i tytułem „Posledni máj" (Ostatni maj) – poemat na cześć komunistycznego bohatera Juliusza Fucika, który młody Kundera napisał w 1955 r. Tyle że to było trzecie wydanie, z 1963! W Pradze już wysadzano wtedy w powietrze największego Stalina na kuli ziemskiej, a poeta Kundera dał do druku poprawione wydanie socrealistycznego poematu.
Novák wiedział, że pisarz młodo wstąpił do Komunistycznej Partii Czechosłowacji, wiedział, że go z niej wyrzucili i że bardzo z tego powodu cierpiał. Wiedział, że przyjęli go z powrotem, co było dla Kundery zaproszeniem do nieba. Wiedział, że był „stalinistycznym wierszokletą", ale żeby dziesięć lat po śmierci Stalina dawać do druku coś takiego? Wyznaje, że zaczęła w nim wrzeć krew.
W 2008 r. Czechami wstrząsnęła informacja tygodnika „Respekt", że jeden z badaczy odnalazł w archiwach bezpieki dokument, z którego wynika, że student Milan Kundera doniósł odpowiednim organom, co następuje:
Zgłosił się do niego kolega z akademika, któremu ich wspólna koleżanka pochwaliła się, że spotkała na ulicy innego długo niewidzianego kolegę. Nie widzieli się, bo z socjalistycznej ojczyzny wyemigrował. Nagle jednak przyjechał do Pragi i nie miał gdzie zostawić walizki. Zaproponowała, że może zostawić u niej w pokoju, a nawet wieczorem przyjść się przespać.
Walizka emigranta – a więc wroga ustroju – w socjalistycznym akademiku. Dla Kundery miało być jasne: to równa się BRAĆ WSPÓŁUDZIAŁ.
Bingo! Długo niewidziany kolega okazał się agentem-kurierem pracującym dla amerykańskiej Counter Intelligence Corps. Aresztowano go, kiedy wrócił po walizkę. Został skazany na 22 lata ciężkiego więzienia, wyszedł po 14. Dziesięć lat pracował w kopalni uranu.
W 1952 r. wiceminister spraw wewnętrznych opisał ten przykład w broszurze o wrogach ustroju i chwalił „studenta M.K." za jego postawę. Chwalił go w 20 tysiącach egzemplarzy.
Tym odkryciem sprzed prawie 60 lat czeskie media żyły rok. Światowe trochę krócej. Był to szok, bo na Zachodzie Kundera jest przecież odbierany jako ofiara komunistycznych represji (był nią po zdławieniu Praskiej Wiosny). (...)
Najpopularniejszy w świecie czeski pisarz od dziesiątek lat nie rozmawia z dziennikarzami, nie daje się fotografować, nie ma spotkań autorskich, nie podpisuje czytelnikom książek. Nie pisze po czesku. Uchodzi za pisarza francuskiego. Nie tylko porzucił język, ale też całe lata nie pozwalał na
wydawanie w Czechach swoich książek. Napisana w 1984 r. „Nieznośna lekkość bytu" wyszła u nas nielegalnie rok później, legalnie
w 1996 r., a w Czechach dopiero 22 lata po napisaniu. „Księga śmiechu i zapomnienia" wyszła we Francji w 1979, a w Czechach dopiero
w 2017 r. Czescy czytelnicy nie mieli możliwości obcowania z wieloma dziełami rodaka w swoim języku. Powieści te wychodziły
w wydawnictwach emigracyjnych, ale do upadku komuny czytali je głównie dysydenci i tajna policja.
Od wyjazdu do Francji Kundera nie odwiedza kraju. To znaczy, jak pisze Novák, odwiedzał Brno w latach 90., ale tylko
w przebraniu. Z doklejonym wąsem.
(...)
Nie wiem, na ile Jan Novák reprezentuje tych Czechów, którzy chcą ukarać Kunderę za jego wyniosłość i niedostępność. Ale tacy na pewno istnieją. („My, Czesi, cudzego sukcesu nie wybaczamy" – to autocharakterystyka, którą słyszę raz po raz).
Chciał mieć władzę nad swoją przeszłością? To jej nie ma! Chciał mieć władzę nad sobą? Nie ma! Chciał mieć władzę nad czytelnikami. Nie ma! Nikt z nas nie jest panem swojego życia, więc dlaczego mamy jemu na to pozwolić?
Jedno jest dla mnie, a także dla wielu czeskich komentatorów biografii niepodważalne: Jan Novák nie lubi swojego bohatera, a jego książkę ta niechęć napędza.
Jeśli w poważnej biografii – a zaznaczam, że „Kundery" wydało nie wydawnictwo specjalizujące się w literaturze konfekcyjnej, lecz dwie poważne oficyny Argo i Paseka – pojawiają się epitety (stalinista, mitoman, kunktator, flegmatyk, kłamca, manipulator, narcyz, kobieciarz, mizogin, autoplagiator, ekshibicjonista i ukryty homoseksualista), to autor tej biografii nie może swojego bohatera lubić.
Oczywiście, nie ma takiego obowiązku. Tyle że jego bohater to nie Pol Pot ani Franco.
Novák – urodzony w 1953 r. – jest cenionym autorem. Jego największe dzieło przed „Kunderą" to książka non-fiction o brawurowej ucieczce braci Mašinów ze stalinowskiej Czechosłowacji. Świetnie udokumentowana, napisana metodą niemal filmową, wyszła
w Polsce pod tytułem „Nie jest źle". W Czechach otrzymał za nią najważniejszą nagrodę literacką Magnesia Litera oraz Nagrodę Josefa Škvoreckiego. Z Formanem współtworzył scenariusz filmu „Valmont". W Stanach wydawał swoje prozy po angielsku. Nakręcił
z synem dwa świetne dokumenty o Havlu.
Zadziwiające, że autor, który dotąd stawiał na inteligencję czytelnika, nagle posługuje się kliszami. Pisze, że Kundera dlatego wywiercił dziurę w drzwiach swojego mieszkania, aby koledzy mogli podglądać go, jak zabawia się z kobietami, bo jest mizoginem. I że chciał kobiety w ten sposób poniżyć. A seks z kobietą i jeszcze jednym mężczyzną lubił dlatego, że jest ukrytym homoseksualistą.
Może i jest, tylko że utalentowany pisarz nie dobija puenty deską!
Niektórzy krytycy uważają, że Novák zazdrości Kunderze i talentu, i kariery. (Wyemigrował z rodzicami do Ameryki, kiedy miał 16 lat, kilka miesięcy po inwazji sowieckiej na Czechosłowację, a więc sześć lat przed Kunderami). Czy można zazdrościć kariery koledze po piórze starszemu o 24 lata?
Uważam, że jeśli jeden ma 67 lat, a drugi 91 – można. (...)
Jeśli cudze życie ma być dla nas lekcją, to z życia 91-letniego pisarza Milana Kundery mam aż trzy.
Po pierwsze, jeśli cokolwiek dobrego dasz światu – w postaci myśli i dzieł – będziesz musiał mu dać też we władanie swoje życie, łącznie z najbardziej intymnymi sekretami. To transakcja wiązana.
Po drugie, jeśli tego nie zrobisz, poniesiesz karę za ukrywanie się.
Po trzecie, jeśli coś zamierzasz ukryć, lepiej naucz się o tym mówić. Bo… patrz po drugie.
/ portrety z "myszką"
czerwiec 2023 / 6 (10)
Skromna, przyjazna i miła...
W środę 24 maja 2023 roku cały świat obiegła smutna
i niespodziewana wiadomość. Zmarła legendarna piosenkarka Tina Turner, która dożyła wieku 83 lat. Niepodważalna królowa rocka odeszła po długiej walce
z chorobą. Światowej sławy artystka ostatnie dni spędziła
w swoim szwajcarskim domu, w miejscowości Küsnacht niedaleko Zurychu, gdzie mieszkała z mężem od 1995 roku.
Mieszkańcy miasteczka wspominają "babcię rocka" z żalem, ale
i z uśmiechem - lubiła przechadzać się uliczkami, widywano ją także często w miejscowym parku, skąd podziwiała jezioro Zuryskie
i krajobraz gór. Kochała uprawiać jogę i brała udział w zajęciach, które odbywały się właśnie w tym parku. Kiedy odpoczywała nad wodą, chętnie wymieniała uprzejmości z mijającymi ją spacerowiczami.
"Mówiła 'gruezi', to znaczy 'cześć', ludziom spacerującym z psami. Była bardzo przyjazna" - cytuje jednego z mieszkańców Küsnacht brytyjski "Daily Mail".
"Tina Turner czasami przyjeżdżała do miasta na zakupy. Miała lokaja, ale lubiła chodzić sama, z mężem Erwinem. Wydawali się razem bardzo zrelaksowani i szczęśliwi" - dodawali kolejni rozmówcy.
Innym ulubionym zajęciem Tiny były przejażdżki jej Porsche Cayenne.
I choć miała wokół siebie sztab ludzi do pomocy, na przejażdżki wybierała się sama - "widać było, że to dla niej duża przyjemność" - wspomina lokaj.
Odwiedzali z mężem też lokalny butik z luksusową odzieżą, bowiem Tina uwielbiała buty, a miała ich sporą kolekcję. "Nie była zrozumiała, wyniosła... To była bardzo skromna osoba. Kupowała buty dobrych projektantów, czasem dobierała do tego wcale nie tanią sukienkę czy kaszmirowe swetry dla męża. Lubiliśmy ją, za tę jej uprzejmość i normalność" - opowiada o "królowej rocka" właściciel butiku. (az; Daily Mail)
David Bowie ocalił moją karierę
opowiadała Tina... Przez lata plotkowano o ich romansie
BARTŁOMIEJ MARCINKOWSKI
Chociaż Tina Turner początkowo nie miała szczęścia w miłości, to później w jej życiu niejednokrotnie pojawiali się mężczyźni, którzy tracili dla niej głowę. Swoim talentem
i charyzmą onieśmielała największych artystów. Jedną
z takich osób był David Bowie, który w pewnym czasie stracił dla niej głowę i próbował ją uwieść. Zrobił to w - typowy dla siebie - ekstrawagancki sposób.
Tina Turner po odejściu od przemocowego męża długo nie mogła ponownie odnaleźć się na rynku muzycznym. Dopiero jej album
z 1984 roku "Private Dancer" pozwolił jej wrócić na szczyt, a sam krążek sprzedał się w blisko 20 milionach egzemplarzy. Ludzie byli oczarowani jej mocnym głosem i energią sceniczną, a wielu artystów patrzyło na nią z podziwem. Jedną z takich osób był David Bowie, z którym nagrała wspólną piosenkę "Tonight" (piosenka ta w tym samym roku znalazła się na płycie artysty). Tina w wywiadzie
z 2004 roku dla brytyjskiego serwisu Female First wyznała, że Bowie przyczynił się do ponownego rozkwitu jej kariery. "W 1983 roku David Bowie zrobił dla mnie coś bardzo wyjątkowego i znaczącego" - wspominała piosenkarka.
Tina Turner wróciła do gry, dzięki Bowiemu
David Bowie od dawna uwielbiał Tinę Turner i bardzo chciał ją poznać osobiście. Do ich pierwszego spotkania doszło w 1983 roku. Była to impreza w Nowym Jorku, gdzie spędzili wieczór, pijąc z Keithem Richardsem i innymi celebrytami. Artysta zanim poprosił ją
o współpracę, postanowił zrobić dla niej coś dobrego. Po rozwodzie z Ikem Turnerem jej wytwórnia płytowa Capital Records zerwała
z nią kontakt. Tak się złożyło, że Bowie akurat w tym czasie odnowił umowę z tą samą wytwórnią. Po zakończeniu formalności, wytwórnia chciała zaprosić go na kolację, aby wspólnie uczcić sukces. On postanowił zagrać im na nosie i odpowiedział: "Przykro mi, ale idę na koncert mojej ulubionej piosenkarki". Chodziło mu oczywiście o Tinę Turner.
To sprawiło, że wszyscy najważniejsi ludzie z Capital Records udali się na ten koncert razem z nim i mogli bezpośrednio doświadczyć emocji, jakie wśród widowni potrafi wzbudzić piosenkarka. Nie przeszli wobec tego obojętnie i ponownie postanowili nawiązać współpracę z artystką. "To dzięki Davidowi dostałam kolejną umowę, a potem wszystko się potoczyło. Będę mu dozgonnie wdzięczna" – wspominała Turner po latach. Jednak okazuje się, że to nie była jedyna sytuacja, kiedy Bowie postanowił walczyć o dobro Tiny. Od lat plotkowano o ich domniemanym romansie, ale dopiero po latach asystent artystki Eddy Hampton Armani w rozmowie z "The Sun" potwierdził, że awangardowy gwiazdor zadurzył się w niej i przez cztery lata starał się o jej względy.
David Bowie wziął sobie słowa piosenki "Private Dancer" do serca
Piosenkarka miała zwierzać się swojemu przyjacielowi, że Bowie cały czas powtarzał, że jej pragnie. Wspomniał, że w 1985 roku Tina zaprosiła Davida do udziału w swojej trasie koncertowej "Private Dancer" i wystąpił z nią razem w Birmingham. Po koncercie wrócili do hotelu, a asystent artystki kupił dla nich sushi w jednej z ulubionych restauracji Davida. Następnego dnia zajrzał do pokoju Turner, która zachowywała się dziwnie. Miała mu powiedzieć: "Mój Boże, David jest taki niegrzeczny". Zaniepokojony tym stwierdzeniem, zaczął wypytać, co ma na myśli. Tina wyznała całą prawdę: "Poszedł pod prysznic i wyszedł z łazienki kompletnie nagi, ubrany tylko
w jedną z moich peruk! Zaczął śpiewać »Rolling On The River« i tańczyć zupełnie jak ja".
Jednak Tina Turner nie odwzajemniała zalotów Bowie i przez resztę życia pozostali jedynie przyjaciółmi. Tina dopiero po latach znalazła prawdziwą miłość. Związała się z producentem muzycznym, Erwinem Bachem, który był od niej młodszy o 17 lat. Chociaż poznali się w 1986 roku i od razu złapali wspólny język, to na ślub zdecydowali się dopiero w 2013 roku. Przez ostatnie lata życia legendarnej Tiny wiedli spokojne życie w Szwajcarii. Jednak pomimo tego, że przyjaźń z Bowie zakończyła się przed wieloma laty, fani Davida Bowie pamiętają o ich współpracy. Teraz, gdy Tina Turner odeszła, wiele "fanowskich" stron Davida Bowie, jak i jego oficjalny fanpage postanowiło złożyć hołd zmarłej artystce, nawiązując do duetu muzyków. (gazeta.pl)
/ portrety z "myszką"
„Kiedy się na niego patrzę żałuję, że nie mam 20 lat więcej”.
maj 2023 / 5 (9)
Jerzy Giedroyć / fot. Biblioteka Narodowa
Wielka i trudna miłość Osieckiej
i Giedroycia
Agnieszka Osiecka / fot. Lucjan Fogiel
"On ją uwodzi. A ją uwodzi to, że ona uwiodła jego. Cecha narcyzów - uwodzi ich to, że oni uwodzą. Kochają się
w tym, że potrafią kogoś wyjątkowego zdobyć". Rozmowa DOROTY WODECKIEJ z Manuelą Gretkowską, pisarką, autorką książki "Poetka i książę" o miłości Osieckiej i Giedroycia.
Wizjoner, Drogowskaz, Patriota, Myśliciel, Mąż Stanu, Autorytet Moralny, Wielki Polak, Europejczyk. Tymi słowami żegnano
w nekrologach redaktora i wydawcę paryskiej „Kultury” Jerzego Giedroycia we wrześniu 2000 roku, co odnotowuje w jego biografii Magdalena Grochowska. Jest też w niej jego odpowiedź na pytanie, które na internetowym czacie zadali mu internauci miesiąc przed jego śmiercią:
– Czy był pan kiedyś zakochany? Czy był pan gotów dla miłości poświęcić wszystko?
– Jestem zwierzęciem politycznym i nie wyobrażam sobie, bym mógł z tego zrezygnować ze względów uczuciowych – odparł.
W 1957 roku do Laffitu przyjechała o 30 lat młodsza od Giedroycia Agnieszka Osiecka. Autostopem z południa Francji, gdzie z grupą studentów pracowała przy winobraniu. Od tego pierwszego spotkania przez kilkadziesiąt lat pisali do siebie listy. Niedługo przed śmiercią Poetki zwrócą je sobie. Nie wszystkie. Do części z nich dociera w archiwach obojga Manuela Gretkowska. Wiedzie ją fascynacja miłością, która zdarzyła się między „księciem bez ziemi, ale za to z gazetą i piękną świętą na pomnikach, poetessą
z warkoczem. Matką Boską bolesną, której można zanieść każdy swój ból albo wyrazić go wierszem w sztambuchu”.
W jej powieści „Poetka i książę” realne miesza się z wymyślonym, fakty historyczne – z przeczuciami. Trudno nie czytać tej powieści biograficznie, bo i postaci, które pojawiają się na jej stronach, są prawdziwe.
Jest to jednak głównie historia miłości, która się zdarzyła. Czy tak właśnie? Czy naprawdę przynajmniej jednej nocy Jerzy Giedroyc był gotów rzucić Paryż dla Agnieszki i Neapolu?
Dorota Wodecka: Rozmawiała pani kiedyś z Jerzym Giedroyciem?
Manuela Gretkowska: Widywałam go, gdy w 1992 przez rok pracowałam u Józefa Czapskiego – czytałam mu książki.
Do głowy by mi nie przyszedł ten romans Giedroycia. Ani nikomu. Mówiono, że ma jakąś żonę w Londynie. Wydawało się to wymysłem, bo facet siedzi dzień i noc z apaszką pod szyją i świata nie widzi poza redakcją.
Jedyne oznaki życia, patrząc z boku, to dym papierosów. Jakieś UFO kompletne. Chodzący, dymiący pomnik. Swoją drogą Giedroyc nie ma w Polsce żadnego pomnika, co zadziwia, bo uratował polską inteligencję, zapewniając jej po wojnie ciągłość.
Nie twierdzę, że pomnik jest skamieniałym szacunkiem, Lech Kaczyński ma ich więcej niż Kim Ir Sen. Nie doceniamy tego, co Giedroyc zrobił dla polskiej kultury, albo nawet o tym nie wiemy. Był skromnym człowiekiem, nie miał dublera – brata bliźniaka, który by stworzył zakłamany kult ich obu.
Onieśmielał panią?
Tak. Dopiero napisałam pierwszą książkę, studentka emigrantka z Polski. Wcześniej byłam u niego z redakcją „brulionu” w 1987 roku. Ciekawiliśmy go. Miał hyzia na punkcie młodych, uważał, że dla nich, dla pokolenia, które będzie żyło w niepodległej Polsce, drukuje „Kulturę” i wydaje książki. Wierzył, że ono przechowa myślącą twarz, a nie wstrętną endecką mordę przedwojnia i wielkościowe fochy. Paryska „Kultura” była dla mnie, wtedy dwudziestoparoletniej, szacownym muzeum.
Biorąc się do pisania „Poetki i księcia”, obawiałam się przekopywania przez zetlałe dokumenty i utknięcia w nich na wieki. Nie jestem przecież archiwistką ani biografką. Interesuje mnie współczesność i ją zobaczyłam. Przeraziła mnie aktualność jego poglądów. Rozmawiając z Miłoszem, powiedział, że Polska będzie niepodległa za jego życia, ale on tam nigdy nie wróci.
Miłosz go spytał dlaczego?
Bo ta Polska będzie endecka. Innej nie ma. Przewidział, że sarmacja, endecja wyjdzie wszystkimi porami z kanałów. I że po upadku Rosji Kościół nie odbuduje Polski, tylko wciągnie ją w lochy Watykanu. To, co się dzieje u nas teraz, ma swoje korzenie w świecie,
w którym oni żyli. Polskie złudzenia, realizm Giedroycia. Jego doświadczenie, analiza i umiejętność wyciągania wniosków bez narkozy myślenia życzeniowego.
Jak zaczął się ten romans?
Maisons-Laffitte, gdzie mieściła się paryska „Kultura”, oczarował Agnieszkę. Przyjechała do Paryża w 1957 roku ze Studenckim Teatrem Satyryków. W walizce z podwójnym dnem przemyciła rękopis „Cmentarzy” Hłaski, który dostarczyła do redakcji. W tę bombonierkę manier, intelektualnej klasy i mądrości życiowej trafiła ze świata, gdzie infantylizm mieszał się z hucpą, chamstwo
z talentem. Bezdzietni Hertzowie oszaleli na jej punkcie, traktowali jak córkę.
A on udawał oziębłość?
Giedroyc się bał. Na progu jego domu zjawił się nie uroczy Hajduczek, ale równy mu przeciwnik, przy którym stawał się bezbronny. Obdarzona nieprzeciętnym talentem, wyjątkową inteligencją i powalającym wdziękiem młodość. I w tym problem, że ta kobieta była jeszcze dziewczyną. Nad wiek dojrzałą, ale szukającą swojego miejsca w sztuce, w życiu, nie mężczyzny na zawsze.
Giedroyc zakochał się w Osieckiej od pierwszego wejrzenia?
Urok jest przynętą, ale dla takiego człowieka potrzeba było czegoś więcej. I Osiecka to miała. Oboje czuli, że są podobni mimo różnicy wieku i doświadczeń. Rafinada gustów, poczucia humoru, wyczucie słowa.
Agnieszkę wychowywał ojciec z pokolenia Giedroycia, ceniący wykształcenie, elitarną kulturę i przedwojenną klasę. Giedroyc był dla niej, uwodzicielki, wyzwaniem. Kimś niby ojciec i książę emigracji.
Nieporównywalny z nikim w Polsce, z żadnym znanym jej mężczyzną. Człowiek instytucja, który roił sobie, że wszystko dla niej zostawi.
Znalazła pani ważny moment ich związku?
Wyłapałam chwilę, kiedy Giedroyc zawahał się w tej miłości, zwątpił. W paryskiej kawiarni Roma, a więc o nazwie przeciwnej do słowa „amor”, kiedy zobaczył ją pierwszy raz wśród znajomych z STS-u. Objawiła się mu prawdziwa Agnieszka. Musiało go to przerazić.
Dlaczego?
W „Kulturze” widział ją dla siebie, dla Hertzów, gdy z pełnym wdziękiem potrafiła się do nich dostosować. A w kawiarni, wśród jej kumpli, zobaczył przemianę. Błyszczała nieznanym mu światłem cudzych spojrzeń. Mieniła się w towarzystwie rówieśników jak rzeczny kamień wrzucony z powrotem do wody. To był jej świat, naturalność, a „Kultura” to metrykalnie i intelektualnie „klatka na emigracyjne małpy”. Biuro i ambasada w jednym, miejsce dla urzędniczki, nie poetki.
Ta miłość w ogóle miała szanse na grobową deskę?
Prawdopodobnie w dwa, trzy miesiące Osiecka wywróciłaby do góry nogami jego uporządkowany tryb życia. Na pewno by wzięli ślub, to nie było środowisko, w którym się żyło na kocią łapę. No i potem ona nie dałaby rady, bo kim by tam była? Z kabaretu do sekretariatu? Kto by potrzebował wierszy Osieckiej w „Kulturze”? Jeden co jakiś czas, może, ale o czym? O tęsknocie za Warszawą
i STS-em?
Zdarza się, że z miłości jeden człowiek poświęca się drugiemu.
Człowiek tak, i to z reguły kobieta. Jednak artystka żyjąca natchnieniem, a nie praniem pieluch i gotowaniem obiadków? Wyspiański wiedział, że artyście zamiast rodziny potrzebna jest służba, a i tak się ożenił.
Wydaje się banalne – starszy o 30 lat facet i dziewczyna.
Dla Jerzego Giedroycia ten związek byłby życiem alternatywnym. Tym, czego nie przeżył, bo nie miał czasu, bo historia, służba Polsce. Poza tym miał głęboką depresję od czasów rewolucji. Nam się w głowie nie mieści, że 12-letni dzieciak jeździ sam przez rewolucyjną Rosję z całym jej okrucieństwem. To go zmieniło, on już nie wrócił do domu jako dziecko. I żył w cieniu tego smutku, wampira wyżerającego radość życia. Aż nagle zjawił się wampir silniejszy – Agnieszka, zwana przez niego czule Kikimorą, czyli piękną wampirzycą, strzygą wodną z jego rodzinnych stron. Przedtem była praca, niemal wstąpił do zakonu, i brak życia uczuciowego.
Przecież był żonaty.
Zakochał się w swojej żonie, ale bez szaleństwa, i rozwiódł w zgodzie. Jeszcze przed wojną. Dla Agnieszki zwariował. Nie był bawidamkiem ani facetem, który musi z kimś być czy zdobyć kobietę. Jego uczucie było wyrwaniem z pustelni. Coś niby kuszenie ojców pustyni, kuszenie św. Antoniego według Salvadora Dalego – wielbłądy maszerujące na dziwnych owadzich nogach. Osiecka była takim stworem, zaprzeczającym realności – młoda, piękna, rozumiejąca jego smutek i cholernie zdolna. Skusiłaby i św. Antoniego. Wbrew rozumowi i wierze. Ale dla życia.
Pisze pani, że był trupem mimo marynarki, fularu i wody kolońskiej. Bo „przeszłość była zbiorowym grobem”.
Sam siebie trochę tak traktował: jak maszynę wytresowaną do życia, a naprawdę tylko do pracy. Nie przewidział, że zdarzy się miłość.
Scena erotyczna między Osiecką i szefem „Kultury” może być czytana – podobnie jak cała powieść – jak non-fiction.
Często intuicja pisarska bywa dokładna jak prawda. Wyobraźnia tworzy mapę sytuacji i poprawnie sztukuje brakujące elementy. Nieraz się mi zdarzyło „nadwidzenie” rzeczywistości, do której nie miałam dostępu. Działamy na pewnych schematach i przy życiowym doświadczeniu, pewnej empatii można je odkryć.
Sądzi pani, że Osiecka żałowała swojego powrotu z Paryża? Mogła wybrać emigrację.
Znalazłam tekst, w którym napisała, że to była najtrudniejsza decyzja. Spotkała mężczyznę, naprawdę go pokochała, pierwszy raz,
i musiała podjąć decyzję o emigracji.
Ale wróciła, bo język, zmienianie Polski, ludzie. Giedroyc nie mylił się, patrząc na nią w paryskiej kawiarni w otoczeniu kolegów, kochanków z STS-u. Ona nie umiałaby istnieć bez tej pokoleniowej, w jego mniemaniu, zgrai. Trudno nam to zrozumieć w świecie, gdzie raczej każdy sobie. Osiecka i jej towarzystwo mieli misję. Byli elitą, innej nie było, i wokół nich kręcił się cały świat polskiej młodej kultury – środowisko filmowe, teatralne, pisarskie.
Równościowe czy mizoginiczne?
Dziewczyna to były długie rzęsy, długie nogi, długie włosy, jak śpiewa Taco Hemingway. I ona była tak traktowana do momentu, aż się okazało, że potrafi napisać świetny tekst, pomóc chłopakom, zastąpić ich i być lepsza. Przestała być dekoracją, stała się jedną z nich.
Tworzy pani legendę, że Osiecka była miłością życia Giedroycia. To ryzykowne, prawda? Ale nie znamy treści listów, nie wiemy, czy wyznali sobie miłość.
Miłosz się ze mnie nabijał, że wszystko ze wszystkim łączę. Kiedy intensywnie wyobrażamy sobie cudzy świat, zaczyna się „mówić głosami”. Oczywiście, że mogę się mylić.
Naukowcy pracują wyobraźnią, a potwierdzają ją eksperyment czy powtarzalne dane. Sztukę weryfikuje wiarygodność – albo coś pasuje, albo zgrzyta. Intuicja językowa podpowiada mi, że Giedroyc musiał nazwać swoje uczucie. Czy je wyznał? Może wtedy, kiedy Agnieszka zakradła się do jego pokoju ostatniej nocy. Trzeba było poznać Osiecką jeszcze przed depresją i alkoholizmem, żeby zobaczyć, jaką siłę przyciągania tworzyła jej inteligencja.
Nie przez przypadek nazwał ją Kikimorą. Błędnym ognikiem czyhającym na wędrowca. Uwodzicielką bezlitosną.
On polip, jak pisał o nim Bobkowski.
A ona bogini. Uroczy demon. Giedroyc był strategiem nie tylko politycznym, w życiu osobistym też miał bezpiecznik rozumu. Zdawał sobie sprawę, że to uczucie do Kikimory – czegoś pięknego, uwodzącego, ale wampirycznie ściągającego w bagno, na dno.
Chciał tam utonąć. Przynajmniej w powieści.
Narkoman chce narkotyku. On uciekł w pracoholizm, żeby się nie rozpaść w depresji. Ta młoda dziewczyna dała mu haj życia. Poczuł euforię, ale nie stracił rozumu.
Boli go bycie i z nią, i bez niej. Dlaczego?
Świata poza nią pewnie nie widział. Wyjechać z Paryża do Londynu, by ją spotkać, to dla niego wyprawa na Księżyc. Ale Osiecka przy całym swoim szaleństwie, niekonsekwencji i młodości była cwana. Jeszcze nie rozsądna jak Giedroyc, ale właśnie instynktownie przezorna.
Gdyby odpowiedziała natychmiast na jego uczucie, dla zabawy, eksperymentu czy wierząc, że go naprawdę kocha, zrobiłby się dramat.
Ona nie chciała żadnych scen. Wyrosła w domu, gdzie królował wieczny dramat damsko-męski. Młodzi artyści, wśród których brylowała, wznosili się na szczyty tragedii, udając jednocześnie modny cynizm, czyli bycie cool. Taki styl, pozę miał Hłasko, inni go naśladowali.
Ona marzyła jedynie, „żeby było ładnie”. Czyli nie po bandzie, trochę wszystkiego, ale nie za dużo i bez pretensji. Straumatyzowana małżeństwem swoich rodziców pragnęła każdego uszczęśliwić i mieć spokój. Cudze emocje pod kontrolą, a swoich do końca nie rozumiała. W efekcie nie mogło być dobrze, cierpiała. W młodości. Dojrzalsza, po latach, polała to alkoholem i podpaliła. Jej życie, przy całym talencie, to rodzinne i emocjonalne zgliszcza. Kikimora, która topiła siebie samą w wódce.
Ona go podziwia.
On ją uwodzi. A ją uwodzi to, że ona uwiodła jego. Cecha narcyzów – uwodzi ich to, że oni uwodzą. Kochają się w tym, że potrafią kogoś wyjątkowego zdobyć.
Zauważa pani, że Giedroyc nie był tak szalony jak Miłosz.
Dopiero pisząc książkę, dowiedziałam się o romansie Miłosza z Jeanne Hersch. Nie wiedziałam, że to było aż takie szaleństwo. Facet kochający żonę, wariujący w „Kulturze” po nocach z niepokoju o nią i dzieci, za granicą wchodzi w związek, który okazuje się niezłą toksyną. Kochanka nie chce go puścić, on pije i wyje. Dom „Kultury” w Maisons-Laffitte połączony z psychuszką, niezły tam mieli bajzel z Miłoszem. A później Hłaską.
Co jest dla pani siłą historii „poetki i księcia”?
To, że ta historia zdarzyła się naprawdę. Dwoje stworzonych dla siebie ludzi, dwoje zafascynowanych sobą gigantów kultury. Różnica wieku, a pod nią zawsze kryje się kolejna warstwa psychicznych zawirowań, niezaspokojonych pragnień. Okrutne czasy rozdzielające ludzkie losy jak granice. I pęknięcia charakterów. On, który nigdy nie chciał mieć dzieci, próbował być zakonnikiem, zastanawia się, czy ona dzieci będzie chciała. To jest któreś piętro fantazji oderwanej od realu. Podobnej do tortów weselnych. Pięter lukru ułudy, że będzie słodko, a na szczycie figurka państwa młodych, a tak naprawdę zawleczka granatu.
Zakochany mężczyzna widzi nierealną przyszłość totalnie, nawet odległą, z konduktem pogrzebowym na mecie pożycia i zapłakaną wdową za swoją trumną. Męskie ego się rozciąga nawet na życie pozagrobowe.
W ostatnim numerze „Kultury”, który ukazał się po śmierci Giedroycia, zgodnie z jego wolą wydrukowano wiersz Osieckiej.
A napisała go 23-letnia dziewczyna, nie podlotek. Była dojrzała. Nosiła ze sobą garb rodziców. Agnieszka sobie obiecała, że nigdy nie zamieni się we własną matkę porzuconą i uzależnioną od faceta. Wiemy, że jednak stała się swoją matką, a chciała być ojcem pozującym na Übermenscha.
Z jej powodu tak kompulsywnie wchodziła w miłość?
Kiedy ojciec od nich odszedł, Agnieszka obwiniała za to siebie. Typowa jazda: nie byłam tak fascynująca jak kochanka tatusia. Stąd jej chęć podbojów, by udowodnić sobie, że zasługuje na miłość? Może podświadoma zemsta za uczuciową ranę nie do zagojenia.
I wynikająca z tego strategia, żeby być z kilkoma kochankami naraz, co dawało jej poczucie bezpieczeństwa. W razie porzucenia przez któregoś z nich nie byłaby wtedy sama jak wiecznie rozpaczająca matka. Jeden może odejść, mam drugiego, a trzeci mnie podziwia. Przykład z bardzo krótkiego wycinka czasu, parę miesięcy jej pobytu w Paryżu i Londynie: przyjeżdża do Francji z żonatym kochankiem, będąc jednocześnie zaręczona z Hłaską, zakochuje się w Giedroyciu, rozkochując w sobie innego emigranckiego księcia – Sapiehę w Londynie.
Jednocześnie cudem nie została zgwałcona przez słynnego pisarza Koestlera, chyba tylko dlatego, że nie udało mu się za nią pojechać z Londynu do Paryża.
Osiecka odnajdywała się w spojrzeniach mężczyzn. Mówiła, że ludzie cierpią z braku miłości, a ona ma jej nadmiar i też cierpi. Być może było jeszcze coś, o czym napisałam w książce, mój domysł, dlaczego była oziębła. Pozornie oziębła?
Ona? Poetka miłości?
Dużo pisała o miłości. Ale przepis na pieczeń nie jest pieczenią. Osiecka może się wydawać patronką miłości, ale czy jej zaznała? Czy była zdolna do dojrzałej, obopólnej miłości, a nie wyłącznie dręczącego niespełnienia albo zakochania?
Co to znaczy, że nie umiała kochać?
Odpowiedź na pytanie, czym jest miłość, jest trudna. Często za najszczęśliwsze uważa się współuzależnienie. Gdy się kończy, nazywa się to końcem miłości, chociaż dopiero wtedy można kochać i dawać wolność, a nie brać zakładnika. Sądzę, że nie ma miłości
w ogóle. Spotykasz kogoś i to, co się między wami dzieje, można nazwać miłością. Z zastrzeżeniem, że miłość to wzajemne dobro wymiany, otwartości. Miłość bywa nieszczęśliwa, ale prawdziwa musi, powinna być szczęśliwym spełnieniem.
Ich była?
W momencie, kiedy się rozstawali – koniec wizy Osieckiej to wymuszał – nie wiedzieli, jak się skończy ich historia. Giedroyc dał Agnieszce czas do zastanowienia. Nie dociskał jej kwiatami do muru: „Pani za mnie wyjdzie”.
Ci ludzie byli dla siebie stworzeni, bo się uzupełniali. Gdyby byli bardziej pokiereszowani i bardziej zdesperowani, zostaliby ze sobą i to by się skończyło jak każda despera. Przeżyli niezwykłe spotkanie. O tyle szczęśliwe, że na szczęście nieszczęśliwe.
Ona nie dostaje paszportu przez kolejnych siedem lat. Zostają listy. Sądzi pani, że on miał złudzenia, że ona kiedykolwiek do niego wróci?
Dla niej rok to była epoka, nowi kochankowie, nowe miłości. Mogłaby swoim życiem obdarzyć dziesięć szalonych kobiet. Miała czekać siedem lat? Taka kobieta? Angażując się w Paryżu w Giedroycia, mentalnie była z kilkoma facetami. Ale z żadnym nie znajdowała pełni satysfakcji. Z niej emanowała seksowna oziębłość. Nie jestem seksuologiem, ale sądząc na podstawie listów obojga i życiorysów, oboje mieli kłopot z seksualnością. On chronił się w ascezę, ona – w narcystyczno-uwodzicielski seksoholizm niedający jej spełnienia.
Po powrocie Osieckiej do Polski przysłał jej przez posłańca kwiaty.
Zimą, azalie, w krainie goździków. I suszkę kwiatka, znalazłam go w listach Osieckiej. Po 50 latach ten kwiatek przypominał archeologiczne wykopalisko, ale Łukasz Łuczaj, specjalista od roślin, sklasyfikował go i nazwał. Pochodził z ogrodu w Maisons-Laffitte, nie z kwiaciarni. Nie wiemy, czego był pamiątką: spaceru, pocałunku?
Magdalena Grochowska pisze w biografii Giedroycia, że oddali sobie z Osiecką swoje listy.
Osiecka nie oddała mu wszystkich. Pewnie nie wiedziała, gdzie są, albo zapomniała. To bardzo w jej stylu. Od niego zażądała, by swoje spalił, co oczywiście honorowo zrobił. Duża część ich korespondencji leży w archiwach Laffitu i jeszcze kilka lat nie będzie dostępna.
W tym, co czytałam, nie ma żadnych pretensji, jest czysty romantyzm. Walc wiedeński po prostu. Z szacunkiem dla drugiej osoby, ze świadomością, w co grają. Oni pędzili do siebie, ale się nie zderzyli.
Nasze pokolenie będzie czytało pani książkę jak element biografii Giedroycia i Osieckiej.
Wystarczy świadomość, że to o prawdziwych ludziach. Postać Osieckiej uwodzi przez życie, które realizowała jak facet, na własnych zasadach. Nie była matką Polką, zostawiła dziecko mężowi, dla niej najważniejsze były gnanie za miłością i twórczość. Miała niby wszystko, ale nie czuła się szczęśliwa. Cierpienie to nie torebka dobierana do stroju, nastroju. Nie da się go odłożyć na później
i wybrać coś bardziej pasującego do kreacji. Osiecka przy całej swojej mieniącej się osobowości miała rdzeń cierpienia.
Czytałam pani książkę w napięciu, mimo że koniec tej historii jest znany.
Ostatnie słowa Osieckiej na koniec życia brzmiały: „Do dupy”. Może dlatego, że ludzie przypominają wystrzelone w czarną dupę kosmosu plemniki dążące do spełnienia. Udaje się jednemu, dwóm na 500 milionów, niedużo, ale zawsze jest nadzieja
i zainteresowanie. ("Zwierciadło")
/ portrety z "myszką"
maj 2023 / 5 (9)
Umberto Eco
– zawsze w cieniu swoich książek
Pasowało do niego wiele określeń: geniusz, bibliofil, erudyta, mistrz, człowiek… Postawa Umberto Eco to przykład na to, jak godnie
i bezszelestnie przejść przez życie, zostawiając po sobie uśmiech i wielką literaturę.
UMBERTO ECO / Italiaanse schrijver Umberto Eco , kop; schrijvers (domena publiczna)
ROBERT RIENT
Był prawdziwym człowiekiem renesansu. Pisał, podróżował, rysował mapy i plany budynków, kolekcjonował dokumenty i listy, a czasami szkicował plany okrętów. Gdy pracował nad „Imieniem róży”, wykonał portrety wszystkich mnichów, którzy pojawili się w jego książce. Z kolei aby w „Wahadle Foucaulta” opisać nocny spacer przez Paryż, kilka nocy z rzędu między drugą a trzecią nad ranem chodził tą trasą po mieście, zapisując na kieszonkowym dyktafonie wszystko, co widział, „tak, by później każda nazwa ulicy i każde skrzyżowanie zgadzały się z rzeczywistością” – jak wyjawił w „Wyznaniach młodego pisarza”. Co ciekawe „Wyznania” pojawiły się 28 lat po opublikowaniu jego pierwszej powieści i tuż przed 77 urodzinami. „Dlatego – napisał Umberto Eco we wstępie do książki – uważam siebie za bardzo młodego i wielce obiecującego pisarza, który jak dotąd wydał tylko pięć powieści i który w następnych pięćdziesięciu latach z pewnością wyda wiele następnych”.
Dar niebios
Dziadek pisarza był podrzutkiem, stąd „rodowe” nazwisko Eco, będące akronimem łacińskiego zwrotu ex caelis oblatus, który oznacza „dar niebios”. Umberto urodził się 5 stycznia 1932 roku w prowincjonalnej Alessandrii we Włoszech. Jego ojciec Giulio miał dwanaścioro rodzeństwa i pracował jako księgowy, dopóki nie został powołany do armii. W czasie II wojny światowej Umberto wraz ze swoją mamą Giovanną przeprowadził się do małej miejscowości położonej u zbocza góry Piemont.
Rodzice, głównie ojciec, marzyli o tym, by syn został prawnikiem. Eco jednak fascynował się średniowieczem, filozofią i literaturą. Swoją pracę doktorską poświęcił Tomaszowi z Akwinu. Został wychowany na katolika, ale stracił wiarę. Sam nie określał siebie jako ateisty, chociaż w wywiadach twierdził, że lepiej żyć tak, jakby Boga nie było. Uważał, że takie podejście jest niezbędnym warunkiem moralności, i dodawał: „Gdybyśmy wiedzieli, że Bóg istnieje albo nie istnieje, nie byłoby ani filozofii, ani teologii”.
Bycie agnostykiem z pewnością pomagało mu utrzymywać relację z kardynałem Carlem Marią Martinim. Efektem ich spotkań była książka „W co wierzy ten, kto nie wierzy?”, która jest jednym z przykładów na niezamierzone lekcje szacunku wobec drugiego człowieka, jakich Eco udzielał nam przez całe swoje życie. Zresztą wszystkie jego książki, łącznie z „Imieniem róży”, precyzyjnie skonstruowane, stworzone były od samego początku z respektem dla słów i czytelników.
Młodzi adepci psychologii, którzy dopiero co zdobyli umiejętności asertywnej odmowy, wyrażania się „komunikatem ja” czy aktywnego słuchania, czasami sprawiają wrażenie obdarowywania swojego rozmówcy pełnym szacunkiem. Patrzą w oczy, pozwalają kończyć zdania, parafrazują i potakują głową, nie potrafiąc jednak przestać oceniać, interpretować i szukać w słyszanych wypowiedziach dowodów na ukrytą patologię rozmówcy.
To przywara nie tylko wielu psychoterapeutów, ale również trenerów i coachów, którzy pod wypowiedzianym żartem, ironią czy sarkazmem widzą ukrytą złość czy deficyty w relacji z matką. Pozorna zgoda na słyszane słowa ukrywa protekcjonalność, a pozorna otwartość na drugiego człowieka i chęć niesienia pomocy zmieniają się czasami w litość. W takim spotkaniu nie ma miejsca na szacunek, na zrozumienie, że pomiędzy dwójką osób może być sporo różnic, które nie stoją w opozycji do głębokiej więzi. Tak postrzegane różnice nie wykluczą rozmowy pełnej emocji i porozumienia. „Jeśli mamy wieść dialog, to musi on obejmować także obszary, na które nie ma zgody” – napisał Eco w książce „W co wierzy ten, kto nie wierzy?”.
Książka została opublikowana w 1980 roku i przetłumaczona na 44 języki, a jej nakład przekroczył 30 milionów egzemplarzy. Pisarz miał wtedy 48 lat. Żartował, że w tym wieku zazwyczaj mężczyzna ucieka ze striptizerką – podczas gdy on napisał powieść.
Po pierwsze, dyskrecja
Dowcipny, towarzyski, rodzinny. Życie spędził u boku żony Renate Ramge, pochodzącej z Niemiec nauczycielki sztuki. Pobrali się w 1962 roku, mieli syna i córkę. Z szacunku do siebie i swoich bliskich Eco dbał, by chronić swoją prywatność. Jak powtarzał, na szczęście jego życie nie było spektakularne, a nawet interesujące. „Bardzo trudno byłoby sfotografować mój udział w orgii, trudno też byłoby mnie nakręcić w przebraniu baletnicy w chwili, gdy poddaję się nieumiarkowanym praktykom seksualnym jakiegoś generała karabinierów” – tłumaczył Jarosławowi Mikołajewskiemu z „Gazety Wyborczej”. Inną strategią zniechęcającą media do grzebania w prywatności było zdaniem Eco publiczne nagłaśnianie: „Gdybym na przykład miał jakąś wstydliwą chorobę, prawdopodobnie natychmiast nadałbym temu rozgłos: Słuchajcie, złapałem chorobę weneryczną! Od razu wszyscy przestaliby się tym interesować. Taką zasadę można stosować oczywiście tylko w przypadku rzeczy błahych – wystarczy je ogłosić publicznie. Jeśli chodzi o rzeczy ważne, to po prostu należy dyskretnie milczeć. Jestem dżentelmenem i jeśli miałem stosunek z jakąś panią, to nie powiem o tym nawet po trzydziestu latach, nawet najbliższemu przyjacielowi. A więc nikt nie będzie miał okazji do plotek, ponieważ nikt nie będzie się nawet domyślał, że ja coś takiego robię”.
Średniowieczny kryminał
Eco był nie tylko dżentelmenem, ale i idealistą. Chciał zostać dziennikarzem i zajmować się sztuką, ale podobno kilka dni w więziennym szpitalu zabiło jego marzenia. Ostatecznie wybrał karierę naukową, chociaż to mu nie wystarczało i już pod koniec studiów zaczął pracować w telewizji, a później w wydawnictwie. Został profesorem zwyczajnym, autorem wielu książek naukowych, otrzymał również kilkadziesiąt tytułów doktora honoris causa, między innymi od Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie.
Nie marzył o życiu pisarza, a pomysł na napisanie „Imienia róży”, które przyniosło mu międzynarodowy rozgłos, pojawił się przypadkowo. Znajoma dziennikarka zgłosiła się do niego z propozycją napisania opowiadania kryminalnego. Eco odmówił, twierdząc, że nie ma talentu do dialogów. „Dla żartu powiedziałem jej, że gdybym miał napisać opowiadanie kryminalne, jego akcja rozgrywałaby się na pewno w średniowiecznym klasztorze, a sama książka miałaby co najmniej 500 stron. Ale kiedy tylko wróciłem do domu, proszę mi wierzyć, natychmiast zacząłem sporządzać listę imion zakonników. A więc mogę powiedzieć pod słowem honoru, że nawet nie poprzedniego dnia, lecz trzy godziny wcześniej, zanim zacząłem pisać »Imię róży«, nie myślałem, że kiedykolwiek napiszę powieść” – zdradził w rozmowie z Jarosławem Mikołajewskim.
A co pan chce, żebym powiedział?
Im dłużej żył, tym bardziej zmęczony był prośbami o opinię, komentarz, wypowiedź – przywoływał Sokratesa, jednego z największych intelektualistów, który powtarzał, że wie tylko to, że nic nie wie. Gdy w 1994 roku jego rodzinną Alessandrię dotknęła powódź, dziennikarze pytali go, co o tym myśli. „Wrzeszczałem do słuchawki: »A co ja, do jasnej cholery, mam myśleć o powodzi?! Chce pan usłyszeć ode mnie, że jestem zadowolony? Że jest mi przykro?«. Kiedy umarła Greta Garbo, pytali mnie, co ja o tym myślę. Więc znowu wrzeszczałem: »A co pan chce, żebym powiedział?! Że jestem szczęśliwy, że ta stara baba wreszcie umarła?! Mogę powiedzieć: O tak, umarła wielka aktorka, ale proszę zwrócić uwagę, że to samo może powiedzieć pański dozorca. Niech pan zapyta dozorcy, o takie rzeczy nie trzeba pytać intelektualistów!«. Zawsze trzeba się strasznie namęczyć, żeby się zwolnić z funkcji wyroczni delfickiej” – mówił w wywiadzie. Z tego powodu, zmęczony nagabywaniem o opinię, przestał chodzić na wystawy, koncerty.
Postawa Eco była zaprzeczeniem tego, czego wymaga współczesny, medialny świat – zaprzeczeniem postawy wielu osób, które odniosły sukces albo o sukcesie marzą. Pisarz, wybitny intelektualista, był świadomy, że to, co stworzy, może mieć większą wartość od niego samego. Inwestował w swój umysł, w rzemiosło, którym się posługiwał. Nie bał się zabierać głosu w sprawach publicznych i krytykować polityków swojego kraju, by z podobną lekkością wyznać, że najciekawsze książki czyta w toalecie. Jednak nigdy nie epatował swoją prywatnością, życiem osobistym, nie wyprzedał się.
W rozmowie z Mikołajewskim Eco opowiedział o mężczyźnie, który założył w Internecie stronę, po to by pokazać własne jelita –sfotografowane podczas kolonoskopii. „O ile interesuje mnie to, co znajduje się w moich własnych jelitach, ponieważ od tego zależy moje życie, to wygląd jelita tego człowieka nie obchodzi mnie w najmniejszym stopniu. A jednak ten mężczyzna, tylko po to, żeby się pokazać publicznie, zamieścił w Internecie fotografię swojego wnętrza. Prawdopodobnie nie znalazł innego sposobu na to, by wymknąć się anonimowości, uciec od szarości życia” – spuentował.
Epitafium dla bibliofila
Kiedy zmarł, 19 lutego 2016 roku w wieku 84 lat, po trzech latach zmagania się z rakiem trzustki, Justyna Sobolewska, krytyczka literacka, na łamach „Polityki” napisała: „Bliski mi był szczególnie ten Eco – bibliofil, posiadacz księgozbioru złożonego z około 50 tysięcy tomów. Kiedy ktoś zadawał mu pytanie, czy wszystko przeczytał, miał dwie odpowiedzi: Pierwsza: »Nie. Są tu tylko książki, które muszę przeczytać w przyszłym tygodniu. Te, które już przeczytałem, znajdują się na uniwersytecie«. I druga: »Nie przeczytałem żadnej z nich. W przeciwnym razie po co miałbym je tutaj trzymać?«”. ("Zwierciadło")
/portret z "myszką"
kwiecień 2023 / 4 (8)
ALBERT EINSTEIN
twórca ogólnej teorii względności
i... zwykły człowiek
ŁUKASZ ZAŁUSKI
Był niewątpliwie genialnym fizykiem, osobą powszechnie znaną, ale o jego życiu prywatnym niewiele było wiadomo. Wszyscy wiedzieli o tym, że uwielbiał grać na skrzypcach (i robił to podobno nieźle), lubił palić fajkę i żeglować. Jeszcze mieszkając
w Niemczech, kupił małą żaglówkę, która została skonfiskowana przez władze po jego wyjeździe do USA w roku 1933. W Princeton kupił sobie niewielki jacht. Co ciekawe – praktycznie nie umiał pływać. Notorycznie odmawiał też zakładania kamizelki ratunkowej, co powodowało, że rodzina zawsze się martwiła, gdy Albert samotnie wybierał się na jezioro. Wiadomo też, że niespecjalnie dbał o swój strój, istotna była tylko wygoda. Więc jaki był Einstein prywatnie...
Nieodpowiedzialny i niedojrzały?
Gdybym go spotkał, z przyjemnością postawiłbym mu piwo, ale raczej niechętnie przedstawiłbym go mojej siostrze – tak niekonwencjonalnie wypowiedział się o słynnym naukowcu Dennis Overbye, autor książki „Einstein in Love”.
Z biografii, będącej zwieńczeniem dziesięcioletnich poszukiwań, wyłania się postać człowieka, który w życiu prywatnym był przede wszystkim: niewierny, nieodpowiedzialny, niedojrzały. Jako odkrywca Einstein nie miał sobie równych.
Z dystansem do świata
Nauka była dla niego wszystkim. Ucieczką od chaosu codzienności, ostoją, oazą imperatywem. Sam geniusz miał do siebie duży dystans. Swoje największe odkrycie komentował: „Dlaczego właśnie ja sformułowałem zasadę względności? Ile razy zadaję sobie to pytanie wydaje mi się, że przyczyna jest następująca: Normalny dorosły człowiek w ogóle nie rozmyśla nad problemami czasu i przestrzeni.
W jego mniemaniu przemyślał to już w dzieciństwie. Ja jednak rozwijałem się intelektualnie tak wolno, że czas i przestrzeń zajmowały moje myśli nawet wtedy, gdy stałem się już dorosły”.
Zakochany Albert
Jego pierwszą żoną była Mileva Marić. Poznali się na prestiżowej politechnice, znanej dziś jako Szwajcarski Instytut Technologiczny (ETH). Od wiosny 1899 roku byli nierozłączni. Całe noce dyskutowali o fizyce. „To nie jest kobieta, to mól książkowy!” – krzyczała matka Einsteina.
Szkolny przeciętniak
Einstein miał najniższą średnią w grupie na studiach. Prześlizgiwał się z roku na rok i był jednym z nielicznych, którym nie zaoferowano posady.
Tajemniczy ojciec
W styczniu 1902 roku w rodzinnym domu Milevy w Nowym Sadzie urodziła się dziewczynka o imieniu Lieserl. Einstein nigdy nie zobaczył córki. Jego ojcostwo wyszło na jaw przeszło 30 lat po jego śmierci, kiedy wydawca Robert Schulmann – zasłyszawszy
o miłosnej korespondencji, przechowywanej przez mieszkającą w Kalifornii rodzinę uczonego – po nitce do kłębka trafił na sejf bankowy z czterystoma listami, wśród których znajdowały się listy Alberta do Milevy. Do tej pory nie wiadomo, co stało się
z dzieckiem. Prawdopodobnie dziewczynka zmarła na szkarlatynę albo została oddana do adopcji.
Synowie geniusza
Rok po ślubie Einstein i Milevy urodził się syn Hans Albert. Wiele lat później zdobył światową sławę
w dziedzinie inżynierii hydraulicznej. Drugi syn naukowca cierpiał na schizofrenię. Na świat przyszedł w 1910 roku. Einstein i Mileva rozwiedli się w 1919 roku. Przed sądem słynny naukowiec przyznał się do cudzołóstwa. Kilka miesięcy później poślubił Elsę Löwenthal. Wcześniej jednak wyznał swojej drugiej żonie, że… właściwie wolałby ożenić się z jej dwudziestoletnią córką.
Żona z socjety
Druga żona Einsteina była elegantką, która lubiła brylować w towarzystwie. Nie zawsze jej to wychodziło. Anegdota głosi, że raz na przyjęciu Elsa zjadła dekorację kwiatową, ponieważ pomyliła ją
z sałatką.
Wyrozumiała żona
Druga żona Einsteina tolerowała liczne romanse męża. Jedną z kochanek Einsteina zatrudniła nawet jako sekretarkę.
Przełom w karierze
Rok 1905 jest uznawany za Annus Mirabilis, najlepszy
w karierze naukowej Einsteina. To właśnie wtedy powstały przełomowe prace naukowe: o kwantowej teorii efektu fotoelektrycznego, o ruchach Browna,
o elektrodynamice ciał w ruchu, czyli szczególna teorii względności, oraz słynna praca „Czy bezwładność ciała zależy od zawartej w nim energii?”.
Czyżby plagiat?
Nadal nie wiadomo, czy to właśnie Einstein był jednym autorem swoich słynnych prac. Kontrowersje rozgorzały po opublikowaniu listów Alberta do pierwszej żony. Naukowcy zgadzają się co do tego, że Einstein podziwiał inteligencję Milevy. Wiadomo także, że
w liście do niej z 1901 roku zawarł dość znaczące zdanie: „Ależ będę szczęśliwy i dumny, kiedy będziemy razem i będziemy mogli uwieńczyć sukcesem nasze prace nad względnością ruchu”. Podobnych cytatów jest wiele. Część badaczy widzi w nich dowód na naukową współpracę małżonków.
Tajemnice naukowych prac
Kontrowersji w sprawie autorstwa prac naukowych z 1905 roku jest więcej. Autor eseju biograficznego pod tytułem „Ms. Einstein” Evan Harris Walker dotarł do prasowej informacji, opublikowanej w 1956 roku (czyli zaledwie rok po śmierci Einsteina). Wynika
z niej, że fizyk Abram Joffe – będąc młodym asystentem Wilhelma Roentgena, członka rady wydawniczej prestiżowego czasopisma „Annalen der Physik” – miał okazję widzieć złożony do druku rękopis szczególnej teorii względności. Pamięta, że był on podpisany Einstein-Marity. Marity jest zaś węgierską formą nazwiska Marić! Mileva używała go jedynie w oficjalnych dokumentach.
Zasłużony Nobel
Mimo wielokrotnych nominacji to nie szczególna teoria względności przyniosła Einsteinowi nagrodę Nobla. To najwyższe naukowe wyróżnienie naukowiec otrzymał dopiero kilka lat później za wyjaśnienie efektu fotoelektrycznego. Uczony nigdy nie odebrał nagrody osobiście i się nią nie chwalił.
Najsłynniejszy wzór świata
Zdaniem profesora Umberto Bartocciego z Uniwersytetu w Perugii najsłynniejszy wzór fizyczny świata E=mc2 nie jest autorskim odkryciem Einsteina. Noblista opublikował go w roku 1905 w pracy „Czy bezwładność ciała zależy od zawartej w nim energii?”. Jednak już 2 lata wcześniej formułę tę podał Olinto De Pretto, przemysłowiec i samouk z Wenecji Euganejskiej.
Włoskie inspiracje
Nie ma dowodów, które potwierdzają, że Einstein znał pracę Olinto De Pretto. Wiadomo jednak, że Einstein doskonale znał język włoski i zamieszczał w magazynie „Annalen der Physik” recenzje ukazujących się po włosku artykułów naukowych z zakresu fizyki. Zdaniem prof. Bartocciego artykuł włoskiego samouka nie mógł więc ujść jego uwadze. ("National Geographic")
/ portrety z "myszką"
pakamera październik 2022 / 2 (2)
Być Schaefferem...
Jolanta Maria Berent
Wybitny kompozytor
i dramaturg do tworzenia używa dwóch stołów
– jeden jest od muzyki, drugi – od teatru. W dwóch mieszkaniach, bo miesiąc dzieli na część krakowską
i salzburską. Doba też ma dwie części przedzielone 20-minutową drzemką.
O godzinie 20 Bogusław Schaeffer mówi światu dobranoc. Astrologiczny Bliźniak. – Jest nas dwóch – twierdzi – ja i opinia o mnie.
Bogusław Schaeffer / fot.: Marek Suchecki, kolekcja prywatna
Kraków – ten, co to nie pcha się na pocztówki. 80-letni mężczyzna, lekko przygarbiony. Jasna marynarka w kratkę, słomkowy kapelusz. Granatowa koszula, żółty krawat, żółta reklamówka. Głaszcze psa na przystanku. Przyklęka w kościele. W tramwaju uderza finezyjnie palcami o krawędź okna. Przytula twarz do szyby. Drzemie, podczas gdy miasto w szaleńczym pędzie krzyżuje ulice, szyny, razi światłami, wyświetla kolejne numery tramwajów... Film Macieja Pisarka „Solo” przypomina zwariowany teledysk, zły sen. Ludzie kłócą się, rozmawiają przez komórki, mają uszy zatkane słuchawkami i tępy wzrok, martwią się, męczą, jakieś stare zmęczenie
i zmartwienie w sobie niosą. Schaeffer pozostaje za szybą, nawet kiedy ociera się o innych pasażerów. Mówi: – Z mojego mieszkania do centrum Krakowa jest 13 przystanków tramwajowych. Piszę w tramwaju. 13 przystanków, 13 pomysłów.
– Urodziłem się jako kompozytor, moim zadaniem było odnowienie muzyki. Kiedy we Lwowie tramwaj jechał koło naszego domu, koła skrzypiały przez 11 i pół sekundy. Komponuję dla samego siebie. Nikt nie potrzebuje mojej muzyki. Tak, tramwaje są mi bliskie.
Wrocław, Centrum Sztuki „Impart”. W programie „Multimedialne coś” Schaeffera. Po 16.00 przychodzi mężczyzna z reklamówką. Pan profesor. Boguś. Siada za fortepianem – w końcu robi w tym spektaklu oprawę muzyczną. Do niczego się nie wtrąca. Tę sztukę napisał specjalnie dla Marka Frąckowiaka, występują też Waldemar Obłoza i Agnieszka Wielgosz. Zaczyna się od wykładu na temat kultury. Wykład przekształca się w sprzeczkę między aktorami, wreszcie w potężną awanturę, do której wciągnięta zostaje publiczność...
Jak to u Schaeffera dużo jest kontrapunktów. Z rozważaniami o muzyce i teatrze sąsiadują ironiczne i autoironiczne gagi: przywoływanie pianisty do porządku („pan gra za głośno i po co panu tyle nut!”), próba przechwycenia czyjejś roli („tę rolę autor sztuki – takie trudne nazwisko – napisał dla mnie”), ubolewanie nad koniecznością kompromisu („tak chciałem coś innego zagrać, nie tylko seriale i seriale”), wreszcie rozpaczliwe wołanie, że tu się gra, splurwa kłać!
Potem wszystko zwalnia: kończą się obmacywanki i prężenie muskułów, a wywijająca jeszcze przed chwilą nogami Wielgosz wygłasza monolog – o tym, że substancja duchowa człowieka narażona jest na zaginięcie. „Tarzajcie się w swojej subkulturze!”– grzmi Schaeffer. „Zjeżdżajcie ze sceny proletariusze cywilizacji, sodomici przyszłości, wyznawcy plugastwa wszelkiego!”.
Muzyka – Religia
11 procent ludzi go nie rozumie – ocenia. W sensie wymowy (niewyraźnej), bo jeśli chodzi o twórczość, lepiej nie podawać liczb. Ma świadomość swojej hermetyczności i skłonność do monologowania. No, ale pytanie to trampolina, od której człowiek myślący odbija się choć trochę w górę. Przerywa, wsłuchuje się w dźwięki napływające z głośników, sprawdza
w powietrzu akordy. Najchętniej mówi o muzyce.
Napisał 560 utworów – powód do nienawiści ze strony tych, którzy nie mają takiej łatwości pisania. Po co tyle komponuje, pytają. – A przecież możliwości muzyki są tak wielkie i tak niewykorzystane – to dla nas kompromitujące! – ocenia. – Trzeba komponować na miarę możliwości muzyki, nie na miarę kompozytorów! Tworzyć nowe rzeczy, odkrywać nowe powiązania. Jak w gastronomii – nagle okazuje się, że jakieś zioło świetnie do czegoś pasuje. Muzyka jest religią, uosobieniem wolności, oceanem bez brzegów. Cudem samym w sobie, jak stworzenie świata. Filozof przeczyta parę książek i oponuje, literat o naszej rozmowie może impresję napisać, malarz pochodzi po świecie i namaluje landszaft. A muzyka? Skąd czerpać? Gdzie zbierać nuty?
Lwów – Zranienie
Sześć lat – w tym wieku grał już na skrzypcach i fortepianie. Gdy miał dziewięć, postanowił, że będzie muzykiem. A od grania na skrzypcach ma prawą rękę dłuższą. To wyzwanie dla krawca – dlatego w sztuce „Aktor” ważną rolę powierzył krawcowi właśnie.
W dzieciństwie pisał też opowiadania. Zniszczył, bo ojcu nie podobały się te próby. Ojciec znał parę języków i atlas geograficzny na pamięć. Geograf,
kartograf, kaligraf. Nauczył go, że pismo powinno być wyraźne (również w muzyce). I że mówić warto tylko o rzeczach wzniosłych
i ważnych. Ale w czasie wojny ich zostawił. Cztery lata tułaczki, samotności, zranienia...
Nauczył się zapominać. Zmieniać temat, bagatelizować. Zresztą nie oczekuje od świata, by go rozpieszczał. Lwów odwiedził po 62 latach, był w miejscu, w którym kiedyś mieszkał. Miał spotkanie z publicznością. A potem nagle ta kobieta... Spytała, tak po prostu: „jak się pan czuje we Lwowie?”. Podszedł do okna. Płakał.
Ale czy to ważne? Wspomnienia, życie – to się nie nadaje do przetwarzania w sztuce. – Zwłaszcza w muzyce, bo muzyka jest abstrakcyjna, z życiem artysty niewiele ma wspólnego. Nie zależy jej na niczym i nikim. Podobać się innym – jakie to głupie... Komu?
Teatr – Klejnoty
20 minut przedstawienia – tyle mógł zobaczyć, kiedy w wieku 17 lat zachwycił się teatrem. Taką miał umowę z portierami, wpuszczali go bez biletu. Notował szczegółowe uwagi techniczne.
O tym, że tworzy dla teatru, długo nie wiedział nikt, nawet żona i pies. Sztuki pisał w kawiarniach. Zastanawiał się, po co ludzie tyle dobrej kawy piją, jak nic nie wymyślają.
Po dwóch–trzech dniach z tego, co napisał, pamięta niewiele. Więc wraca, wystawia sobie oceny (od 1 do 10).
– Zamykam oczy, widzę wszystko na scenie. Źle się czuję, jak potem podczas spektaklu aktor wychodzi
z innej strony niż w mojej wizualizacji.
Ale na tym to polega: szczegóły sprawdza na instrumentach, jakimi są aktorzy. Zostawia im duże pole do popisu. Pod warunkiem że go zrozumieją. „Scenariusz dla nieistniejącego, lecz możliwego aktora instrumentalnego” Jan Peszek uznał za tekst nienadający się do wystawienia, ateatralny. Gra go do dziś – to już 34 lata. „Scenariusz dla trzech aktorów” leżał 17 lat, zanim doczekał się premiery, nagród, kompletów na widowni i entuzjazmu.
Najpierw obojętność, potem moda, przekłady... A przecież jego dramaty nigdy nie ukazały się drukiem. A przecież nie mają fabuły. Marek Frąckowiak mówi, że sztuki Schaeffera przypominają pudełko z klejnotami. – Sceny są ponumerowane, ale można nimi żonglować, zmieniać kolejność. Jakkolwiek je ułożyć, te klejnoty pozostaną piękne.
Tworzenie – Tajemnica
Osiem minut dla teatru może napisać w półtorej godziny. Osiem minut symfonii to tygodnie pracy. Tworzy, nie myśląc, jakby
w transie. Instynktownie, biologicznie. Nie wie, co to męki twórcze, niczego nie wysiaduje. Wystarczy mała kropelka, zachwyt... Dla Marka Frąckowiaka to nie łatwość tworzenia – to łatwość oddychania, życia. – On nie musi szukać natchnienia, natchnienie jest cały czas w nim.
Raz, w 1973, coś się zacięło. Przestał komponować, myślał, że już na zawsze. Po 26 miesiącach wrócił do muzyki. Powstała „Msza elektroniczna”. Jego utwory nawet dla niego są tajemnicą.
– Czasem dziwię się, że takie rzeczy potrafię stworzyć, jakby nie moją ręką... Jest coś takiego – wewnętrzny głos – który dyktuje mi muzykę, teksty. Do tego od razu przestrzennie, więc flety słyszę z lewej, a kontrabasy z prawej.
Pracuje bez celu, liczy się przyjemność. Radość dźwięku, radość słowa. Wciąż ponosi ryzyko – nie planuje, eksperymentuje. Pisze po kilka wersji. – Chociaż zdarzało się, że po ukończeniu utworu sprawdzałem go i zachodziłem w głowę: dobre, tylko czemu tak brzydko brzmi? Ale pisząc, rozwijamy się, dążymy do doskonałości.
I w Krakowie, i w Salzburgu ma dwa stoły – do muzyki i do teatru. Rano patrzy na nie – który go bardziej przyciąga. Po popołudniowej drzemce zaczyna nowy dzień – obliczył, że żyje w 2038 roku. Ważne, żeby nie tracić czasu na bzdury, nie odbierać ciągle telefonów. Twórca nie jest recepcjonistą hotelowym! Więc dyscyplina czy natchnienie?
– Charakter. Zawsze wiedziałem, że jestem dobry. Dobra rzecz znajdzie swoje miejsce. Nigdy nie zabiegałem
o rozgłos. Zawsze chciałem być Schaefferem.
Talenty – Zakała
40 dni mieszkał kiedyś w Belgradzie w towarzystwie ohydnej makatki. To wtedy namalował pierwszy „poważniejszy” obraz. Rysuje dla odprężenia, to terapia. W grafiki wkomponowuje nuty.
Napisał 500-stronicowe kompendium kompozycji i trzy historie muzyki – „niemal z pamięci”. Czy to prawda, że niektóre jego książki powstały w kilkanaście dni? – Miałem mało czasu – uśmiecha się. Zdążył też zrobić doktorat z filozofii – bo go to interesowało. Tak, urodził się chyba, żeby wpędzać innych w kompleksy. Zakała! Używa się jeszcze takiego słowa „zakała”? Poza tym poświęcić życie jednej rzeczy to głupota. Bo co, jeśli się źle wybierze?
Z tego, czego nauczył się w szkole, przydaje mu się co najwyżej 1/35. Jako że był źle uczony, postanowił uczyć dobrze. Stąd częste wyjazdy do Salzburga – do słynnego Mozarteum. Najzdolniejszych uczy komponować za darmo. Właściwie to pokazuje, jak sam to robi, jakie to przyjemne. Ale nie pozwala, by jego uczniowie pokazywali swoje prace kolegom – bo kolega może skrytykować. Przy ocenie kompozycji używa dwóch liczb: jedna oznacza rok, w jakim dany utwór mógłby powstać, druga sugeruje, ilu twórców napisałoby bez trudu podobny kawałek.
„Ten człowiek budzi we mnie metafizyczny lęk – skarżył się Stefan Kisielewski – wie wszystko, umie wszystko”.
Styl – Inność
15 tysięcy słów – tyle zna po angielsku i niemiecku. W sztuce „Multi” wprowadził też dialogi po francusku, włosku i rosyjsku. Tak, to sztuka dla
hipotetycznej publiczności. Ale pisanie takiego niepotrzebnego dzieła jest mu potrzebne. Chce się odróżniać. Podziwaczyć w swoim dziwactwie. Zmieniać. Własny styl? W sztuce nie można być nawet sobą, trzeba się od siebie uwalniać!
Czasem ma wrażenie, że go nie ma, wszystko jest małe, oddalone. Typ akustyczny – patrzy na świat i nie pamięta obrazów, gdzieś się wszystko rozłazi... Zapomina nazw przedmiotów: lodówka, komórka... Marek Frąckowiak mówi, że po śmierci żony jest jeszcze bardziej zagubiony, klaustrofobiczny. Wciąż bardziej obcy. I że trzeba by w końcu zająć się tymi stosami partytur, maszynopisów zalegających w krakowskim mieszkaniu – skatalogować to, stworzyć Instytut Schaeffera.
... pewien zespół chciał wykonać jeden z jego utworów,
a Boguś: „to może ja napiszę nowy, bo tamtego nie znajdę”.
Niepraktyczny – „warunek konieczny, żeby być artystą”. Nie prowadzi samochodu, nie dba o gaże, posady. Był kiedyś szefem działu muzycznego w radiu, podczas imprezy organizowanej przez stację (jakiś Dzień Chłopa) jego podwładny puścił hymn amerykański.
A jego zwolnili. Przyzwyczaił się, że na konto niewiele wpływa za muzykę. Ale raz z konta bankowego spłynęło na niego natchnienie – wystarczyło odczytać porządek liczb interwałami.
Dzieła – Ekstrawagancja
Tworzy 23 gatunki muzyki – od opery i symfonii poprzez jazz, muzykę religijną, po utwory elektroakustyczne. Interesuje go komponowanie wszechstronne. Eksperymenty. Ekstrawagancje. Ponieważ w „Variazioni senza tema” na skrzypce wykonawca musi
37 razy przewrócić stronę, wymyślił 37 sposobów pozostawienia w strategicznym momencie wolnej ręki. Pierwszy na świecie stworzył utwór muzyczny na maszynie do pisania (podczas wakacji w Krynicy nie dostał papieru nutowego, wymyślił więc system znaków, które zastąpiły nuty). Autor pierwszego w Polsce happeningu: w 1964 wykonano w Krakowie jego kompozycję „Non-stop”, trwającą 7 godzin i 38 minut. Sam wymyślił scenografię – z fortepianem na ringu bokserskim. Grało dwóch pianistów, na zmianę, ludzie wychodzili (ale wracali), całość kończył wystrzał z pistoletu.
Mówią o nim: „autor zbyt skomplikowanej muzyki”, „kompozytor osobny”, „awangarda awangardy”, „samobójca muzyczny”, „tak się nie komponuje”. Uważa, że muzyka musi być elitarna. Choćby „tentative music” – na 159 instrumentów. Albo napisane w wieku 28 lat „Ekstrema” – do wykonania potrzeba było pięciu par instrumentów, w tym dwóch czelest i ksylorimb.
Życie – Zero Logiki
Tak, cyfry są ważne. Swego czasu interesował się matematyką (zwłaszcza kombinatoryką), skończył liceum matematyczno-fizyczne. Bestsellery czyta do setnej strony. Jego ulubiona cyfra to 5, wielu sztukom dał pięcioliterowy tytuł: „Mroki”, „Zorza”, „Ranek”, „Próby”, „Tutam”, „Kaczo”, „Seans”, „Awans”, „Anons”, „Toast”, „Skala”, „Denni”... Sztuk jest ponad 40. – To cały czas wywód na temat współczesnego świata, ogarniającej nas miernoty – twierdzi Marek Frąckowiak. Ciągła dyskusja, niekończący się wywiad
z Schaefferem.
Kończymy rozmowę o 0.40. Wrocław, hotel Wrocław – Schaeffer myśli, że Warszawa. Rzeczywistość nigdy go nie interesowała – artysta ma prawo ją ignorować. Pisze dla marzycieli, nie dla kontrolerów. Niemcy na przykład domagają się logiki (chociaż przeczenie w zdaniu stawiają na końcu). A życie nie jest logiczne.
– Dziś opowiadam o sobie, jutro mogę umrzeć. Nie myślę
o tym, ale tak może być. Czy to jest logiczne? Oczywiście jest też przeznaczenie. Są przypadki, które pozwalają nam wierzyć w przeznaczenie. Tak, przypadki to próba wiary.
Spotkanie autorki z Bogusławem Schaefferem dla "Zwierciadła" odbyło się w 2011 roku. Przypominamy je obecnie nie bez powodu. Niebawem rozpoczyna się Chopin in the City Festival. W ramach festiwalowych wystąpi Teatr Nasz Chicago ze spektaklem "Kwartet dla czterech aktorów" / "Quartet for four actors" Bogusława Schaeffera. Tylko jedno przedstawienie
(w języku angielskim) będzie miało miejsce 14 października 2022, o godzinie 8 pm, w Society of Arts, 1112 North Milwaukee Avenue, Chicago, Illinois 60642. Informacje i bilety: www.soundsandnotes.org