miesięcznik polonia kultura
pakamera.chicago
pismo pakamera.polonia, od numeru 14 pod adresem internetowym: www.pakamerapolonia.com
podróże
Algarve - na krawędzi kontynentu (Europa)
Muzeum Sztuki w Milwaukee - uskrzydlony i spełniony sen architekta (Stany Zjednoczone Ameryki)
Dominika - zielony skarb Karaibów (Ameryka Północna)
/ PODRÓŻE
ALGARVE
- na krawędzi kontynentu
Tekst i zdjęcia:
STANISŁAW BŁASZCZYNA
Można tu przyjechać tylko po to, by zobaczyć jedno z najpiękniejszych wybrzeży morskich (a właściwie oceanicznych) świata i zażyć kąpieli na jednej z setek malowniczych plaż otulonych urwistymi klifami w różnych odcieniach oranżu, czerwieni i żółci. Można też zawitać tu po to, by skosztować przepysznej kuchni, bogatej w owoce morza i przyprawionej jak nigdzie indziej w Europie - przygotowanej w specjalnym naczyniu cataplana (odpowiednik marokańskiej tagine). Można się skusić na to wszystko, nie będąc nawet hedonistą, czy kimś szczególnie podatnym na szukanie i odczuwanie gilty pleasures, które spotkać tu można na każdym kroku.
Ale Algarve (z j. arabskiego al-Gharb, słowa oznaczającego Zachód) - ten niezwykły rejon w południowej Portugalii - dostarcza nie tylko wrażeń tak zmysłowych, dzięki wymienionym przeze mnie atutom, zwabiającym corocznie miliony przybyszów z całego świata. Ten europejski - leżący na krawędzi kontynentu - zakątek jest nad wyraz ciekawy także przez swoją przeszłość, tradycję, kulturowy melanż... Wszystko to czyni go unikalnym wśród często banalnych i przereklamowanych destynacji turystycznych.
Oto np. jesteśmy w Tavirze (jadąc z Evory GPS skierował nas tam podstępnie przez jedną z dróg hiszpańskich, dzięki czemu "zaliczyliśmy" jeszcze w naszej podróży jakieś hiszpańskie górskie odludzie) i idąc jedną z uliczek tego miasta zauważamy, że nosi ona nazwę Rua General Jose de Chelmicki. Dzięki temu dowiedziałem się kim był Józef Karol Konrad Chełmicki - Polak, który po Powstaniu Listopadowym wyemigrował do Portugalii, gdzie zdobył uznanie dzięki swoim talentom (pisarz, kartograf, rysownik), pracowitości i odwadze (awansując aż do rangi generała brygady).
Historię Henryka Żeglarza już znałem - kiedy więc chodziliśmy jego śladami w Lagos i Sagres, przywoływałem do pamięci, jak to z tworzeniem portugalskiego imperium kolonialnego było. Bo to dzięki Księciu Henrykowi (organizatorowi i sponsorowi wielu zamorskich wypraw) Hiszpanie, Anglicy, Holendrzy, Duńczycy ruszyli w świat za Portugalczykami, niosąc ze sobą wszelkie dobrodziejstwa europejskiej kultury, z handlem niewolnikami włącznie.
Lecz w takim miejscu, jak Alagrve nie można się poddawać (do końca) melancholii wynikającej z tego, co w naszej przeszłości (wspaniałego świata cywilizacji Zachodu) było nikczemne i dla wielu ludzi tragiczne. Sam jestem zaskoczony tym, jak łatwo przychodzi tu wyparcie tego, co człowieka boli i uwiera.
Czym to jest spowodowane? A choćby pięknem, jakie roztacza się w Algarve przed naszymi oczami wszędzie - i zachwytem, który zostanie w nas na zawsze.
lipiec 2023 / 7 (11)
/ PODRÓŻE
maj 2023 / 5 (9)
MUZEUM SZTUKI W MILWAUKEE
– uskrzydlony i spełniony sen architekta
Tekst i zdjęcia:
STANISŁAW BŁASZCZYNA
Ukończona ponad 20 lat temu „przybudówka” do mającego 150-letnią tradycję Milwaukee Art Museum to bez wątpienia jeden z najciekawszych architektonicznie budynków jaki wdziałem w swoim życiu. Oficjalnie zwany Quadracci Pavilion, powszechnie jest znany jako „The Calatrava” – i ta potoczna nazwa wydaje mi się bardziej adekwatna, gdyż przypomina
o twórcy tej zdumiewającej struktury, łączącej inżynierię, sztukę i budownictwo. Hiszpański architekt Santiago Calatrava wygrał konkurs, na który zgłoszono ponad 70 projektów i był to jego pierwszy projekt sfinalizowany
w Stanach Zjednoczonych (magazyn Time uznał go w 2001 roku, czyli w roku oddania do użytku, za Number One Design).
Charakter Calatravy zdeterminowała zarówno bliskość jeziora, jak i funkcjonalność a także powiązanie z miastem: stąd skojarzenia zarówno z żaglowcem, jak i ptakiem; stąd wiszący most łączący główne wejście Muzeum z downtown Milwaukee, stąd „falistość” wnętrz…
Najbardziej rzucają się w oczy olbrzymie białe „skrzydła” – poruszające się (a raczej poruszane) w zależności od siły wiatru oraz nasłonecznienia. Stworzone bynajmniej nie dla efektu (to też) ale po to, by pełnić funkcję tzw. brise-soleil, czyli „łamacza światła” (architekci wiedzą, że tej intrygującej – a osobliwie brzmiącej – nazwy sobie nie wymyśliłem).
Dzięki temu Calatrava stała się niejako „żywym” (bo będącym
w ruchu, reagującym na zmiany środowiska) elementem leżącego nad jeziorem miasta, częścią jego organizmu – a przy tym jego ikoną. Tak jak założył sobie projektant: „Kształt budynku jest zarówno formalny, dopełniający kompozycję; funkcjonalny – kontrolujący poziom światła, będący wejściem dla gości; oraz symboliczny – kreujący ikonę, niezapomniany obraz dla Muzeum i miasta.” – tako rzekł Santiago Calatrava
i chwała mu za to, tym bardziej że wszystko udało mu się zrealizować – w tym pełnej lekkości i wirtuozerii dziele.
Muzeum Sztuki w Milwaukee odwiedzałem wielokrotnie (m. in. z okazji fantastycznej wystawy „Leonardo da Vinci and the Splendor of Poland”, jaka się tutaj odbyła w 2002 roku, prezentując arcydzieła malarstwa zgromadzone w różnych kolekcjach naszego kraju, w tym słynną „Damę z gronostajem” Mistrza Leonarda), ale ponownie z wielką przyjemnością przespacerowałem się wokół muzealnego kompleksu – wstępując na chwilę do śródmieścia, przechodząc się nad brzegiem Jeziora Michigan.
Oczywiście głównym obiektem mojego zainteresowania była uskrzydlona Calatrava (kilkakrotnie otwierająca i zamykająca w tym czasie swoje „skrzydła”) – choć musiałem też okrążyć poprzednie „dodatki” do Muzeum, w tym rzeczywiście „brutalne” dzieła architektoniczne (Kahler Building), z nie tak dawnej epoki, kiedy to modernizm dokonywał spustoszeń nie tylko w sztuce, ale i architekturze szpecącej ludzki świat (tutaj można było odetchnąć z ulgą, bo dzieło Calatravy okazało się powrotem do projektów architektonicznych preferujących artyzm i piękno, a nie „surowość” i brzydotę).
W czasie spaceru znów pożałowałem, że nie zabrałem ze sobą swojego Nikona, ale myślę, że iphon też się spisał dzielnie, dzięki czemu mogę tutaj zaprezentować próbkę zdjęć, które wczoraj zrobiłem.
Jak widać budowla jest bardzo wdzięcznym obiektem dla fotografa – głównie ze względu na swoją niezwykłą, bardzo fotogeniczną i bogatą formę – pełną różnorodności
i zaskakujących obrazów. Ta jakże intrygująca gra światła
i cieni, ciągle zmieniająca się w rytm zmian zachodzących
w samej przyrodzie, ale wchodząca też w kontakt
z człowiekiem – to wszystko zdecydowanie ułatwiało mi poszukiwanie ciekawych kadrów, wydobywanie piękna z tej zorganizowanej przez ludzki geniusz materii.
Co do zgromadzonej wewnątrz Muzeum kolekcji nie chcę się teraz wypowiadać – i to nie tylko dlatego, że brak tu już na to miejsca. Bowiem zwiedzać można było tylko jeden muzealny poziom, a tam dobrych obrazów malarskich było jak na lekarstwo (a właśnie malarstwo zawsze było dla mnie głównym obiektem zainteresowania w tej kolekcji). Kilka przestronnych sal ze sztuką współczesną przeszedłem w kilkanaście minut (bo jak dla mnie wypełniało je w większości „nowoczesne” badziewie – co za marnotrawstwo muzealnej przestrzeni!) –
i tylko niekiedy coś mnie tam zaintrygowało (i bynajmniej nie były to puszki po zupie Warhola, ani mazidła pewnych modernistów).
/ PODRÓŻE
kwiecień 2023 / 4 (8)
DOMINIKA
Tekst i zdjęcia:
STANISŁAW BŁASZCZYNA
zielony skarb Karaibów
Dominika – widok na Scotts Head z półwyspu Cachacrou: po lewej Morze Karaibskie, po prawej Atlantyk
Niekiedy jakaś chwila przesądza o tym, że udajemy się w podróż do miejsca, które było gdzieś na dalszym miejscu na liście destynacji, do jakich chcielibyśmy się wybrać. Dla mnie była to rozmowa z barmanem na jednej z Wysp Dziewiczych (głowy bym nie dał, ale było to chyba na Virgin Gorda), który z wszystkich karaibskich wysp właśnie Dominikę (i St. Lucię) polecił jako kierunek naszej następnej podróży. Powiedział, że jeżeli oczekujemy plaży z białym piaskiem, turkusowych wód i luksusowych resortów all-inclusive, to nie mamy tam czego szukać, ale jeżeli chcemy zobaczyć jak wyglądały Karaiby zanim zamieniono je w jedną wielką kolonialną plantację pełną niewolników, to właśnie Dominika i St. Lucia są takimi wyspami, gdzie w miarę dobrze zachowało się ich naturalne piękno. To, że te wyspy oszczędzono (jeśli są tam plantacje, to na stosunkowo niewielkich obszarach) nie zawdzięczamy bynajmniej chęci ochrony przyrody (do niedawna w ogóle nie znano takiego pojęcia), ale ich górzystemu ukształtowaniu i gęstemu zalesieniu – do dzisiaj większość Dominiki porasta tropikalna dżungla nie do przebycia. Są jednak szlaki, które – mimo owej „dzikości” – pozwalają dostać się do najciekawszych zakątków wyspy, wśród których prym wiodą szczyty gór, gorące źródła i wodospady.
Kiedy więc mogliśmy sobie na to pozwolić, zapakowaliśmy się na samolot – i po kilku przesiadkach (na Dominikę wcale nie jest tak tałatwo się dostać) wylądowaliśmy na lotnisku Melville, znajdującym się po wschodniej stronie wyspy. Czego absolutnie nie pożałowaliśmy, bo pobyt na Dominice okazał się jedną z najfajniejszych przygód naszego życia, co przyznała nawet moja żona, mimo, że uwielbia słońce, spacery po plaży oraz kąpiel w ciepłych i spokojnych morzach z krystalicznie czystą, lazurową wodą.
To, co oferuje nam Dominika, domaga się wręcz naszej aktywności – tym bardziej, że zadziwia różnorodność znajdujących się tu atrakcji. Wspomnę tylko o niektórych z mojej własnej perspektywy – nie rozpisując się zbytnio, bo materiałów w Internecie jest aż nadto i każdy zainteresowany może znaleźć coś dla siebie.
Na targowej uliczce w Roseau
Room with a view, czyli radość o poranku – pierwszym na Dominice
-
Swoistej wizytówce Dominiki – jaką jest szlak do Boiling Lake – poświęcam osobne miejsce poniżej, natomiast tutaj zacznę od Wodospadów Trafalgar – najbardziej imponujących jakie posiada wyspa. Łatwo dostępnych, w pięknym otoczeniu skalnych klifów i deszczowego lasu. Ci bardziej ostrożni – i leniwi – mogą je podziwiać z platformy widokowej; ci z żyłką ryzykanta i bardziej odważni mogą się starać do nich podejść, co nie jest takie łatwe, bo u ich podstawy znajduje się ogromne rumowisko mniejszych lub większych głazów. Ale nagroda jest nie byle jaka: doświadczenie potęgi wodospadów z bliska, kąpiel w naturalnych małych basenach, no i sama wspinaczka po głazach, których pokonanie dostarczyć może sporej satysfakcji, zwłaszcza tym, którzy w całym tym procederze się nie potłuką.
-
Od nikogo nie wymaga się tego, by pokonać „za jednym zamachem” liczącego 200 km szlaku Waitukubuli National Trail, który prowadzi od południowego cypla Dominiki (jakim jest półwysep Cachacrou) przez całą długość wyspy, aż po jej północne krańce z końcówką w Parku Narodowym Cabrits. Można natomiast „powalczyć” – z dżunglą, górami i rzekami – na którymś z 14 segmentów, na jakie cały szlak podzielono.
-
Obrzeża Dominiki (zwłaszcza południowo-zachodnie w rejonie zwanym Soufriere Scotts Head Marine Reserve) są rajem dla płetwonurków. Wprawdzie nam udało się tylko oglądać słynną rafę koralową Champagne Reef (tak, tak widzieliśmy „szampańskie” bąbelki wydostające się z podwodnych fumaroli) przy pomocy snorkella, ale jeszcze większych zachwytów dostarczył nam widok mieszkającej wśród koralowców fauny morskiej – z kolorowymi jak tęcza rybami, żółwiami, krabami, homarami tudzież z innymi osobliwie wyglądającymi stworami.
-
Tym, którzy się jeszcze t moja wyliczanką nie znużyli, poleciłbym również: wyprawę na obserwację delfinów i kaszalotów (w pobliżu Dominiki znajduje się jedno z największych ich zgromadzeń na świecie); kąpiel w Szmaragdowym Stawie i gorących źródłach; przejażdżkę łodzią po Rzece Indiańskiej (kłaniają się „Piraci z Karaibów” wraz z lasami mangrowymi i przeróżnym ptactwem); tzw. canyoning – pokonywanie za pomocą specjalnego sprzętu wąskich kanionów i strumieni, które je wyżłobiły; odwiedziny wodospadów Wiktorii oraz Wąwozu Titou; czy wreszcie eksplorację północnego wybrzeża wyspy, gdzie znajdują się jednak ciekawe plaże: Woodford Hill, Turtle Beach, okolice Pointe Baptiste, Batibou i Hampstead.
-
Wprawdzie licząca 20 tysięcy mieszkańców stolica kraju Roseau nie zachwyca, ale oczywiście należy ją odwiedzić, by przejść się jej uliczkami, zrobić zakupy na tamtejszym targu, wejść w bliższą relację z tubylcami… Trzeba jednak uważać na to, by te odwiedziny nie zbiegły się w czasie z zalewaniem miasta przez tłumy wydostające się z cumujących w porcie kolosalnych statków wycieczkowych.
Dodam tylko, że serce mi się kroiło, kiedy oglądałem film ukazujący wielkie zniszczenia, jakich na wyspie dokonał cyklon Maria
w 2017 roku. Nam udało się odwiedzić Dominikę wcześniej. W ciągu pięciu lat po katastrofie, dzięki pomocy zagranicznej
i wytrwałości samych mieszkańców, Dominikę odbudowano stosując strategię odporności na huragany – z lepszą infrastrukturą
i zabudowaniami, bardziej przygotowaną na przyszłość. Zaś Natura odnawia się sama i to również w szybkim tempie.
BOILING LAKE TRAIL
Nie wyobrażam sobie pobytu na Dominice bez całodniowej wyprawy szlakiem Boiling Lake Trail w Parku Narodowym Morne Trois Pitons, notabene wpisanego na listę światowego dziedzictwa Unesco. Czegoś tak unikalnego gdziekolwiek indziej na Karaibach nie uświadczysz. Do dzisiaj wspominam ten dzień jako jedną z największych przygód mojego podróżniczego życia. Boiling Lake Trail to doskonałe połączenie dwóch różnych doświadczeń: pieszej wędrówki przez dżunglę wśród bujnej zieleni deszczowego lasu, z jakiego słynie Dominika oraz bliskiego spotkania z intensywną aktywnością wulkaniczną, przypominającą genezę powstania wyspy (bedącej najmłodszą, bo licząca zaledwie 25 milionów lat wyspą spośród wszystkich karaibskiego archipelagu). Valley of Desolation (Dolina Spustoszenia) oraz samo Boiling Lake (Gotujące się Jezioro, będące drugim co do wielkości gorącym źródłem na świecie), są
w rzeczywistości wulkaniczną kalderą wypełnioną fumarolami, błotnymi bulgotkami, gorącymi źródłami i strumieniami – tym wszystkim co przypomina, że stąd już blisko do piekła ognistej lawy znajdującej się w głębi ziemi, po której tam stąpamy. Krajobraz jest niesamowity: nie wiadomo – bardziej straszny czy piękny, z tym swoim żółto-brązowym, szaro-popielatym, rdzawo-pomarańczowym rumowiskiem kamieni, skalnych odłamków, piasku, błota i żwiru – owiany tajemniczo oparami wydostającymi się
z podziemnych czeluści.
Nasz przewodnik Kevin (przy okazji wspomnę, że sam parając się przez/co jakiś czas przewodnictwem, chętnie korzystam z pomocy lokalnych tour-guides, bo są oni zwykle kopalnią wiedzy i to nie tej sztampowej spod znaku przewodników papierowych) dostarczał nam po drodze coraz to nowych atrakcji (a to wymazał nas z żoną odmładzającym ponoć błotkiem, to znowu kazał bujać się na lianach w dżungli, by na koniec wykąpać nas w naturalnym stawku z orzeźwiającą wodą). No i oczywiście objaśniał nam to i owo na szlaku, zwracając uwagę również na to, na co pewnie nie zwrócilibyśmy uwagi, gdybyśmy byli sami.
Mam nadzieję, że załączone tutaj zdjęcia, zrobione przeze mnie tego dnia, w jakimś stopniu oddadzą jego atmosferę oraz niezwykłą aparycję tego zakątka wyspy. Jak również frajdę ze wspólnego towarzystwa całej naszej trójki.
Na targu w Roseau
Dzieci z wioski Karibów
LUDZIE DOMINIKI
Ze względu na geopolityczne położenie wyspy i jej burzliwą historię, 75 tysięcy mieszkańców Dominiki tworzy unikalną grupę ludzi, zdominowaną jednak rasowo przez potomków afrykańskich niewolników. Aż 90 % mieszkańców wyspy ma swoje korzenie
w Afryce, 7% to mieszańcy (głównie mulaci), a tylko 2% stanowią biali, Syryjczycy, Libańczycy, Chińczycy i Portugalczycy. Wprawdzie językiem urzędowym jest angielski, to jednak większy wpływ na tożsamość Dominikańczyków miała kultura kreolska oparta na dziedzictwie kolonizatorów francuskich i potomków czarnych niewolników, z domieszką wpływów karibskich. I stało się tak mimo tego, że Dominika jest członkiem brytyjskiej Wspólnoty Narodów (w ramach której uzyskała niepodległość w 1978 roku).
Wprawdzie wszyscy mieszkańcy Dominiki mają mocne poczucie lokalnego patriotyzmu, to jednak istnieją w ich społeczeństwie podziały, ale bardziej po linii przynależności klasowej (bogaci vs. biedni), profesjonalnej, edukacyjnej, językowej, czy miejsca zamieszkania (miasto vs. wieś), niż etnicznej (chić pewne wywodzące się stąd rasowe stereotypy istnieją).
Jeśli chodzi o nas, to podczas pobytu na wyspie – i we wszystkich naszych kontaktach z jej mieszkańcami – doznaliśmy jedynie gościnności.
Dominika jest jedyną karaibską wyspą, na której przetrwali potomkowie Karibów, rdzennego ludu Ameryki zamieszkującego karaibskie Małe Antyle w epoce pre-kolumbijskiej (należy tu podkreślić, że dzielnie opierali się francuskim i brytyjskim kolonizatorom, w czym pomagała im topografia wyspy i niedostępność jej interioru). Wprawdzie wydzielone na Dominice, liczące półtora tysiąca hektarów nazywa się Terytorium Indian Karibów, to poprawną nazwą tej grupy etnicznej jest Kalinago. Żyje tu około 2 tysięcy tych ludzi, ale tylko niewielka część uważa się za czystej krwi Kalinago. Prawdę mówiąc niewiele przetrwało z ich kultury – jakieś szczątki języka (Kalinago nazywali wyspę “Waitukubuli”, co znaczyło „wysoka jest jej postać„), pewne elementy dekoracyjne, sztuka wyplatania koszy z bambusowych włókien, jak również umiejętność budowy kanoe.
Odwiedziliśmy Terytorium Karibów w naszej podróży z południowej części wyspy na północną, wzdłuż wschodniego wybrzeża
z Atlantykiem. Zatrzymywaliśmy się we wioskach Kalinago. W jednej z nich podszedł do nas młody człowiek i zaoferował swoją pomoc w dotarciu do mitycznego dla tutejszej rdzennej ludności miejsca zwanego L’Escalier Tête Chien (co w języku kreolskim oznacza Schody Wielkiego Węża). Rzeczywiście, spływająca do oceanu lawa uformowała coś w rodzajów schodów. To właśnie tutaj, zgodnie
z legendą Kalinago, Wielki Wąż wynurzył się z wody i wydostał na ląd. Ma on powrócić w otchłań oceanu, kiedy naród Karibów zniknie
z powierzchni ziemi. Moment ten będzie końcem świata.
Zapewniono nas jednak, że to jeszcze nie teraz, więc uspokojeni skierowaliśmy się w naszą dalszą drogę.
/ PODRÓŻE
luty 2023 / 2 (6)
KALIFORNIA
STANISŁAW BŁASZCZYNA
Most Golden Gate w San Francisco / fot.: Stanisław Błaszczyna, kolekcja prywatna
Jednakże sława właściwego odkrywcy Kalifornii, czyli obszarów, które uznawane są dziś za terytorium stanu Kalifornia, przypada oficjalnie
w udziale Portugalczykowi Juanowi Rodrigezowi Cabrillo, który zawinął do portu zwanego dziś San Diego, we wrześniu 1542 roku. W 1602 roku zjawił się w tamtych rejonach Sebastian Vizcaino, któremu zawdzięczamy wiele z obowiązujących do dzisiaj nazw, jak np. San Diego. Wcześniej jednak, bo w 1579 roku, do wybrzeży kalifornijskich dotarł ze swoją potężną flotyllą, najsłynniejszy żeglarz epoki elżbietańskiej, Sir Francis Drake, który po opłynięciu Ameryki Południowej wylądował niedaleko miejsca, gdzie zbudowano później San Francisco. Oczywiście Drake ogłosił cały ten obszar własnością królowej Elżbiety I, która finansowała jego ekspedycję.
Mimo tych wszystkich odkryć, eksploracji i deklaracji, Kalifornia przez następne dwa stulecia pozostawała w rękach tubylczych plemion.
A trzeba podkreślić, że w tamtym czasie zamieszkiwało te ziemie blisko pół miliona Indian. Tak na dobre, hiszpańska okupacja zaczęła się jednak dopiero w 1769 roku, wraz z ekspedycją Gaspara de Portola. Król hiszpański zaniepokoił się bowiem ekspansyjnymi poczynaniami Anglików, a jeszcze bardziej Rosjan i postanowił uprzedzić ich
w kolonizacji Kalifornii.
Hiszpanie mieli już do perfekcji opanowany sposób zawłaszczania nowych terytoriów, szybko więc mieczem wprowadzano nowy porządek. Kiedy ziemie były już podbite, misjonarze zaczynali przedstawiać pogańskim Indianom dobrodziejstwa Chrześcijaństwa. Ta strategia doskonale sprawdziła się w Meksyku. Na ziemiach, gdzie natrafiano na zazwyczaj pokojowo nastawionych Indian, nawracającym tubylców misjonarzom towarzyszyła niewielka grupa żołnierzy. Następnym krokiem miało być właśnie zajęcie Kalifornii a zadanie jej skolonizowania spoczęło na Gasparze de Portola. W skład jego ekspedycji wchodził także Franciszkanin, ojciec Junipero Serra, któremu jego późniejsza działalność misyjna przydała miano Apostoła Kalifornii. Dokonał on bowiem rzeczy ważnej: w latach 1769 – 1776 założył 6 misji – począwszy od San Diego, a na San Francisco skończywszy. Liczbę misji stale powiększano i w roku 1823 było ich już 21 – każda w odległości jednego dnia drogi od sąsiedniej. To właśnie wokół tych misji rozwijały się samowystarczalne osady, a niektóre z nich przekształciły się z czasem
w olbrzymie metropolie.
Meksyk uzyskał niepodległość w 1821 roku i tym samym Kalifornia przestała być poddana koronie hiszpańskiej. Misjonarze powrócili do Europy, a na ich posiadłościach powstawały rancza, którymi rząd meksykański obdarowywał swoich bohaterów. W tym samym czasie, na zachodnie wybrzeże przybywało coraz więcej amerykańskich osadników (podróż pionierskimi wozami, ze środkowych stanów, trwała około dwóch miesięcy) i Stany Zjednoczone coraz bardziej stawały się zainteresowane Kalifornią – tą ziemią mlekiem i miodem płynącą.
Amerykanie próbowali wykupić Kalifornię od Meksyku za pół miliona dolarów (negocjował to, będący już wówczas prezydentem, Andrew Jackson, znany choćby z podboju Florydy i wojen z Seminolami). Próby te okazały się nieskuteczne. Rosnące napięcie między Stanami Zjednoczonymi a Meksykiem doprowadziło w końcu do wybuchu wojny między tymi państwami w 1846 roku. Walki toczyły się głównie na obszarze Nowego Meksyku, choć i w Kalifornii doszło do kilku potyczek. Po dwóch latach działań wojennych, szala zwycięstwa wyraźnie przechyliła się na stronę Amerykanów i w 1848 roku doszło do podpisania traktatu pokojowego, na mocy którego całą Kalifornię włączono do terytorium Stanów Zjednoczonych. Gorące negocjacje toczyły się na przykład w sprawie San Diego, które to miasto – mało brakowało – znalazłoby się po południowej, czyli meksykańskiej stronie nowej granicy. Dwa lata później, czyli w 1850 roku, Kalifornia oficjalnie stała się 31 stanem Unii.
Jednak wcześniej miało jeszcze miejsce zamieszanie, o którym do dzisiaj pamiętają nie tylko w Kalifornii, ale i na całym świecie: gorączka złota!
W 1848 roku natrafiono w Sierra Nevada na złoty kruszec. Rozpoczął się masowy exodus osadników i poszukiwaczy spragnionych złota. Fala ta największe swoje nasilenie miała w 1849 roku (stąd popularna w Kalifornii nazwa „Forty-Niners”). Do złotonośnych pól próbowano przebijać się – kto szybciej! – na skróty, nawet przez Dolinę Śmierci, co zazwyczaj kończyło się tragicznie. Jednakże działki dość szybko zostały wyeksploatowane
i już po 15 latach były tylko jałową, kamienistą ziemią, a osady zamieniały się w miasta widma (ghost towns). Jak na ironię, w ostatecznym
Czy wie ktoś skąd się wzięła nazwa Kalifornia? Otóż w 1510 roku pewien hiszpański literat spłodził książkę, w której dał opis niezwykłej wyspy, leżącej na prawo od Indii, blisko Ziemskiego Raju. Mieszkają na niej czarne kobiety, bez mężczyzn – na podobieństwo Amazonek. Kobiety mocnej budowy, niezwykłej odwagi i wielkiej siły. Ich wyspa ze stromymi urwiskami i skalistym wybrzeżem jest najsilniejszym królestwem na Ziemi. Ich ramiona są całe ze złota, i cała ze złota jest także uprząż dzikich bestii, które te kobiety ujarzmiają i ujeżdżają. Gdyż na całej wyspie nie ma innego metalu, jak złoto. Wyspa ta zwie się California, a włada nią królowa Calafia.
W 25 lat po ukazaniu się tych fantastycznych rojeń – które zresztą przez wielu ówczesnych żeglarzy traktowane były zupełnie serio – Hernando Cortés, słynny hiszpański konkwistador, który wcześniej podbił Meksyk, płynąc na północ, wzdłuż zachodnich wybrzeży Ameryki, natknął się na półwysep (zwany dzisiaj Baja California), który uznał za ową bajeczną wyspę. Nazwał więc te nowo odkryte przez siebie ziemie Kalifornią.
San Francisco / fot.: ac, kolekcja prywatna
Santa Barbara / fot.: ac, kolekcja prywatna
Santa Barbara / fot.: ac, kolekcja prywatna
Yosemite National Park / fot.: ac, kolekcja prywatna
Yosemite National Park / fot.: ac, kolekcja prywatna
Malibu i Hwy 1 / fot.: ac, kolekcja prywatna
Lwy morskie na brzegu Pacyfiku - słoneczne grzanie / fot.: ac, kolekcja prywatna
metrów nad poziomem morza) jest najwyższym punktem na terenie kontynentalnych Stanów Zjednoczonych, zaś nieopodal niej – bo zaledwie w odległości 60 mil – znajduje się najniżej położony punkt na całej Półkuli Zachodniej (Bad Water w Dolinie Śmierci – 86 metrów poniżej poziomu morza).
Kalifornia ma swoją historię, która odcisnęła ślady na całym terytorium Złotego Stanu: to liczące kilkanaście tysięcy lat dzieje pobytu na tej ziemi pierwotnych mieszkańców Ameryki, czyli plemion myśliwskich
i zbierackich, które w epoce lodowcowej przebyły Cieśninę Beringa
i rozprzestrzeniły się po całym kontynencie Ameryki Północnej;
i wreszcie 450-letnia historia budowania przez europejskich kolonistów amerykańskiej cywilizacji Zachodu.
Pierwsi przybyli tu Hiszpanie w połowie XVI wieku – a więc już kilkadziesiąt lat po wyprawie Kolumba – i kontrolowali ten obszar przez najbliższe dwa i pół stulecia. Nic więc dziwnego, że ślady kultury hiszpańskiej spotykamy – szczególnie w południowej Kalifornii – na każdym kroku.
Oczywiście, Kalifornia jest także miejscem tłumnie odwiedzanym przez turystów. Dla lepszego wyobrażenia sobie tego fenomenu można podać, że np. tylko w samym Los Angeles turystykę obsługuje ponad 100 tysięcy ludzi, co przynosi miastu ok. 5,5 miliarda dolarów rocznego dochodu. (Dla porównania: w przemyśle filmowym, z którego tak zasłynęło na całym świecie Los Angeles, zatrudnionych jest ok. 60 tys. osób, które wypracowują dochód ok. 4 miliardów dolarów.
Kalifornia rzeczywiście oferuje przybyszom sporo atrakcji. Wśród nich są nie tylko takie miasta, jak np. San Diego, Los Angeles, San Francisco, Santa Barbara, Palm Springs, Sacramento, ale i uderzająco piękne, robiące wielkie wrażenie parki narodowe: Yosemite, Redwood, Sequoia & Kings Canyon czy nawet sama Dolina Śmierci. Zupełnie innych przeżyć może więc nam dostarczyć to, co stworzył – i to nie tylko dla rozrywki – człowiek: Disneyland, Studia Filmowe Universal, górskie lub nabrzeżne kurorty wypoczynkowe, słynny most Golden Gate, więzienie Alcatraz, pamiętające gorączkę złota miasta widma, malownicze San Francisco, rozległe Los Angeles… Z kolei innych zupełnie wrażeń dostarczają cuda przyrody: wodospady i polodowcowe doliny Yosemite, potężne sekwoje i lasy redwoods, pustynia Mojave czy wspomniana już Dolina Śmierci.
Z Kalifornią, w powszechnej opinii, wiąże się jeszcze jedna sprawa – trzęsienie ziemi. Nie tylko nawiedzeni katastrofiści mówią o tzw. Big One, czyli potężnym trzęsieniu ziemi, które w każdym momencie może sprawić, że w ciągu kilku minut stan ten zsunie się do Pacyfiku. Sami Kalifornijczycy próbują nawet z tego żartować, mówiąc np., że ci bardziej zapobiegliwi inwestują już w nadmorskie posiadłości plażowe w… stanie Nevada.
Co jest powodem tego, że mieszkańcy Kalifornii czują się tak, jakby siedzieli na beczce prochu? (Wstrząsy zdarzają się tutaj każdego dnia, tyle że nie są silne i nie wyrządzają dużych szkód.) Co jest przyczyną tak wielkiej aktywności sejsmicznej w tym rejonie?
Otóż teren ten jest w skali geologicznej tworem bardzo młodym, bo liczącym około 15 – 20 mln. lat, który ciągle się kształtuje. Leży on na styku dwóch potężnych płyt kontynentalnych – płyty pacyficznej i płyty północno-amerykańskiej, które cały czas się ze sobą ścierają. Właśnie te tarcia powodują, że ziemia od czasu do czasu drży. Ciekawostką jest to, że San Francisco i Los Angeles leżą na przeciwległych do siebie płytach, co powoduje, że jedna z nich prze na północ, zaś druga na południe, więc oba te miasta zbliżają się każdego roku do siebie o około 5 cm.
Ostatnie potężne trzęsienia ziemi miały miejsce w 1855 i 1857 roku.
W późniejszych latach zdarzały się oczywiście silne wstrząsy sejsmiczne, które pochłaniały setki ofiar i wyrządzały olbrzymie szkody materialne (lata: 1906, 1933, 1971…) jednakże nie tak silne, jak te
w połowie ubiegłego stulecia i nie powodujące klęski żywiołowej. Obliczono, że te najsilniejsze zdarzają się średnio co 160 lat, a więc następnego możemy się spodziewać gdzieś na początku przyszłego wieku.
Naturalnie, ze względu na dzisiejszą gęstość zaludnienia, byłby to największy kataklizm w historii Stanów Zjednoczonych. Czyni się do tego pewne przygotowania, choć przecież nie ma takiej ludzkiej siły, która mogłaby się przeciwstawić tym potężnym żywiołom i zapobiec klęsce.
Na razie jednak w Kalifornii świeci słońce, w południowej Kalifornii ponoć nigdy nie pada deszcz, piasek na plażach Pacyfiku jest gorący, Los Angeles i San Francisco zapraszają; w kalifornijskich górach czekają na wszystkich wodospady, lasy, rzeki i jeziora… W Kalifornii więc, zanim zdarzy się ten fatalny Big One, można jeszcze przeżyć niejedną przygodę.
rozrachunku, najlepiej na całej gorączce złota wyszli nie sami poszukiwacze (choć i wśród nich zdarzały się milionowe fortuny), ale ci, którzy cały ten zgiełk obsługiwali, czyli handlarze wszelkim towarem, dostarczyciele narzędzi i żywności.
Gorączka złota szybko wygasła, jednak nie mogło to powstrzymać Kalifornii przed rozwojem i coraz większym napływem nowych osadników. Kiedy w 1869 roku zakończono budowę transkontynentalnej linii kolejowej
– która wielomiesięczną tułaczkę w osadniczym wozie skracała do kilku dni w komfortowych, jak na owe czasy, warunkach (za cenę 1 dolara można było w pięć dni przejechać do Kalifornii z Nowego Jorku) – wiadomo, że lata prawdziwego rozkwitu ma Kalifornia jeszcze przed sobą.
Prawie 140 lat temu, pewien młody wydawca nazwiskiem Horacy Greeley, rzucił wyzwanie jakże młodemu wówczas narodowi amerykańskiemu: GO WEST YOUNG MAN! Podjęło je wówczas tysiące ludzi, którzy ze wschodnich stanów parli na zachód – czy to szlakiem Santa Fe na południu, czy też szlakiem oregońskim na północy – przez Góry Skaliste, gęsto zalesione rzeczne doliny, rozległe prerie, czy wreszcie przez spalone słońcem pustynie – aż do wybrzeży Pacyfiku. Głównym celem była Kalifornia
– ziemia wielkich oczekiwań, na której miały się spełnić wszystkie marzenia o bogactwie (w czasie gorączki złota), czy też spokojnym a pełnym dostatku życiu farmera.
Co ciekawe, ten mit Kalifornii jako ziemskiego raju przetrwał do dzisiaj i jest udziałem nie tylko Ameryki, ale
i niemalże całego świata. A jeszcze ciekawsze jest to, że mitu tego nie są w stanie obalić same fakty znane wszem i wobec: o kalifornijskim przeludnieniu i przeraźliwym tłoku na autostradach, o klęskach żywiołowych: pożarach, trzęsieniach ziemi, suszach; o murzyńskich gangach, niepokojach w kolorowych gettach, zamieszkach; o wiecznym smogu nad Los Angeles, czy wreszcie opinia (moralistów), że Miasto Aniołów stało się dzisiaj skazanym na zagładę, zdeprawowanym obyczajowo, Babilonem.
Na szczęście jednak, opowieści o tej słonecznej stronie Kalifornii, czyli o jej jasnych stronach i uroczych zakątkach, nie są zbytnio przesadzone i czynią z tego amerykańskiego stanu jedno z najciekawszych, najbardziej atrakcyjnych miejsc świata. Złowrogie kiedyś, jałowe pustynie, zamienione zostały w żyzne zielone ogrody, z których owoców korzysta cała Ameryka. Odizolowane, kamienne plaże stały się miejscem rekreacji dla milionów wakacjuszy. Mała hiszpańska misja el Pueblo de Los Angeles, założona w drugiej połowie XVIII wieku, stała się w ciągu ostatnich stu kilkudziesięciu lat, jednym z największych miast świata (w obrębie samego miasta Los Angeles żyje ponad 3,5 mln. mieszkańców, natomiast w całym powiecie Los Angeles – około 9 mln. ludzi.).
Kiedy więc mowa o Kalifornii, nie sposób nie wspomnieć o Los Angeles; z kolei, kiedy mowa o Los Angeles, nie sposób nie wspomnieć o Hollywood – stolicy potężnego przemysłu filmowego i nagraniowego, która na całym świecie stała się znana jako synonim zbytku, blichtru, blasku gwiazd… gdzie obowiązuje high-life królów życia
i wybrańcy losu spijają nektar swoich ziemskich rozkoszy.
Cała Kalifornia, podobnie jak cała Ameryka, jest ziemią kontrastów – i to kontrastów zarówno socjalnych, jak
i kulturowych, przyrodniczych, czy geograficznych. Obok wystawnych rezydencji – pałaców, z których każdy wart jest dziesiątki milionów dolarów – rozsianych w Beverly Hills, Bel Air, czy też wzdłuż zachodniego wybrzeża (Malibu, Santa Barbara, Santa Cruz) – natrafić można na slumsy biedoty, choćby na południowych wybrzeżach Los Angeles, czy czarnych miastach, jak np. Oakland (nota bene kolebka Czarnych Panter).
Kalifornijska góra Mount Whitney (wysoka na 4400
Trinidad i Pacyfik / fot.: ac, kolekcja prywatna
Pomarańczowe drzewa przy stacji benzynowej / fot.: ac, kolekcja prywatna
Pod sekwoją / fot.: Stanisław Błaszczyna, kolekcja prywatna