top of page
Pustynia nikogo ...

podróże 

  sierpień/wrzesień 2023 / 8-9 (12-13)

Pustynia nikogo nie oszczędza 

IZA KLEMENTOWSKA

Zdjęcia: domena publiczna

Twentynine Palms, Kalifornia_edited.jpg

Okolice Twentynine Palms, Kalifornia / domena publiczna

Ciemnobeżowy budynek łatwo przeoczyć. Z daleka, gdy schodzi się z zasypanych piaskiem skalistych gór, wygląda na plamę cienia. Jakby nad kawałkiem pustyni w okolicy Twentynine Palms w Kalifornii zawisł kwadratowy statek kosmiczny. Wydaje się, że go nie ma. Ukryty między jeszcze mniej widocznymi, bo w kolorze piasku, niewielkimi, pustymi domami, staje przed oczami dopiero, gdy podchodzi się bliżej. Wygląda trochę jak bunkier.

Wiatr tego dnia wiał lżej, jakby chciał dać odpocząć sobie i ziemi przeczesanej piachem w każdym możliwym kierunku. Przez ponad dwa tygodnie nieustającej pustynnej burzy nie ruszyłam się z domu nawet na krok. Telewizor przestał działać, radio wychwytywało tylko zawiłe fale dźwiękowe, których nijak nie mogłam odczytać, jakby nadawali je kosmici. Do najbliższych sąsiadów było jakieś dziesięć minut jazdy samochodem. Jednak ruszać gdziekolwiek było nie do pomyślenia i zupełnie bez sensu. Świat na zewnątrz zamienił się w wirującą kulę piasku, której nie sposób umknąć. Dom lekko trzeszczał przy silniejszych podmuchach wiatru, dach łopotał jak żagiel, a szyby drżały, wibrując cichutko w tonacji C-dur. Telefony komórkowe na próbę połączenia reagowały pustym, pojedynczym sygnałem, który zanikał w sekundę. Stacjonarny szumiał na wzór radia, aż w końcu ucichł zupełnie na tyle, że można było usłyszeć własne krążenie krwi w uszach. Wyglądałam przez okno w poszukiwaniu jakiegokolwiek kształtu, który nie przypominałby ziarenka piasku. Ale im mocniej wpatrywałam się w widok za szybami, tym bardziej wzmagała się szarobeżowość przestrzeni i nieba. Ziemia stała się królestwem piasku.

Już po trzech dniach powietrze w domu zaczęło drapać gardło, na którym osadzała się cieniutka warstwa pyłu. Płukałam je co godzinę, aż w końcu dotarło do mnie, że woda pochodzi z ogromnego zbiornika stojącego na dachu i nie wiadomo tak naprawdę, ile jej jeszcze zostało i na jak długo piasek objął świat we władanie. Przecierałam oczy chusteczką higieniczną, którą strzepywałam później na podłogę, aż zrobiła mi się w pokoju niewielka plaża. To samo robiłam z pościelą. Próbowałam spać pod nią, żeby nie wdychać pyłu przedzierającego się przez szczeliny we framugach okien, ale i tak rano budziłam się z zapchanym nosem.

Piasek w powietrzu zagarnął całe światło, które dochodziło z zewnątrz. Prześwity słoneczne były tak rzadkie i migawkowe, że nie nadążałam cieszyć się ich kilkusekundowym trwaniem. Po tygodniu przyzwyczaiłam się do ciemności, a kiedy w końcu padła elektryczność, brak światła nie przeszkadzał mi zupełnie. Kładłam się spać i wstawałam na wyczucie. Zegary stanęły.

Coś uparcie starało się mnie obudzić. W końcu dotarło do mnie, że nie słyszę ani wiatru, ani piasku rysującego ściany domu, a smużka słońca pada na moje łóżko przez drewniane żaluzje.

Tamtego poranka coś uparcie starało się mnie obudzić. Mrużyłam oczy przez dłuższą chwilę, jeszcze nie do końca przytomnie,

i w końcu dotarło do mnie, że nie słyszę ani wiatru, ani piasku rysującego ściany domu, a smużka słońca pada na moje łóżko przez drewniane żaluzje. Podciągnęłam je do góry. W powietrzu wirowały jeszcze pojedyncze ziarenka, migocząc w świetle jak cekiny, ale znowu można było zobaczyć pustynię na przestrzał dobrych kilku, jeśli nie kilkunastu kilometrów. Nie wiem, jak długo stałam w oknie, wsłuchując się w ciszę. Była to cisza z rodzaju tych pustych, nawet niebrzęczących w uchu. Nie wiedziałam, która jest godzina, ale domyśliłam się po słońcu, które jeszcze nie zdążyło zawędrować do połowy znowu – znowu! – błękitnego nieba. Wyszłam z pokoju

i usiadłam, zwracając twarz w stronę rozsuwanych drzwi, wychodzących najpierw na podwórko, później na pustynię, i zaczęłam wpatrywać się w jeden punkt. Zazwyczaj była nim jedyna palma w okolicy, rosnąca strzeliście i prosto, jakby ktoś włożył jej w pień żelazny drut. Teraz, pochylona w lewo, zwisała swoim liścianym pióropuszem tuż nad drewnianą komórką z narzędziami, jakby chciała do niej zajrzeć. Brak dachu, który zatrzymał się na bambusowym ogrodzeniu kilkanaście metrów dalej, tylko temu sprzyjał.

Wyszłam na zewnątrz. Ratanowe krzesła i stolik zniknęły sprzed domu, musiały przefrunąć przez ogrodzenie. Próbowałam ruszyć przesuwną bramę, ale ani drgnęła. Najpierw musiałam odgarnąć zwały piachu, ale im bardziej go wymiatałam, tym więcej przybywało go z drugiej strony. Wspięłam się w końcu na bramę i skoczyłam prosto w wydmę. Utwardzonej drogi nie było widać, dookoła istniał tylko piasek. Nawet nieliczne uschnięte rośliny wywiało nie wiadomo dokąd. Krajobraz był jednolity, uczesany piachem.

Wiał lekki wiatr, który w pierwszym odruchu wzbudził we mnie lęk, że to jeszcze nie koniec burzy, jednak postanowiłam pójść na spacer. Szkielety paru domów, które wcześniej mijałam od czasu do czasu, teraz leżały złożone jak kartony po rozpakowaniu. Inne budynki trwały, pozbawione tej czy innej zwisającej wcześniej części – okna, drzwi, okiennic. Poszłam w stronę gór na horyzoncie, bo był to jedyny punkt, do którego mogłam się teraz odnieść. Pustynia stała się miękka, pęknięcia w ziemi zasypał piach i szłam jak po plaży, zapadając się lekko. Dotarłam w końcu pod wzgórza, które zazwyczaj były w kolorze szarosinym, a teraz – obsypane łachami piachu jak orkiszowe ciasto cieniutką kruszonką. Odwróciłam się i spojrzałam na dolinę. Przejrzystość powietrza aż mnie zdumiała.

I wtedy w oddali zobaczyłam ciemniejszą, kwadratową plamę na horyzoncie. Słońce było mniej więcej w zenicie, ale nie czułam gorąca. Przeciwnie, pozwalałam promieniom wnikać w skórę, która wyraźnie stęskniła się za naturalnym światłem.

Okolice Twentynine Palms, Kalifornia / domena publiczna

Ktoś ty?

Kilka dni później chwyciłam za klamkę ciężkich, żelaznych drzwi, przy których na ścianie wisiała ledwo widoczna tabliczka z prawie nieczytelnym napisem „Centrum Pomocy/Centrum Seniora”. Zdziwił mnie brak zwałów piachu, który parkował przy każdej przeszkodzie, jaką napotykał na swojej drodze. Miasto wciąż było zasypane po burzy, a ten budynek wyglądał, jakby pojawił się tuż po niej lub włączył specjalną przeciwpiaskową barierę ochronną. Drzwi ustąpiły z cichym dźwiękiem zassania, jakbym otwierała długo zamkniętą kapsułę ratunkową. Na ścianie z ogłoszeniami tuż przy wejściu przeczytałam:

„Stan Kalifornia zabrania:

– świń każdego rodzaju: dużych, małych, wietnamskich;

– węży powyżej sześciu stóp długości;

– zwierząt jadowitych;

– koni, chyba że uzyska się specjalne pozwolenie”.

Oraz:

„Procedury w przypadku trzęsienia ziemi:

1. Nie panikuj. Najlepiej schroń się pod stołem i zostań tam, dopóki nie ustanie trzęsienie. Połóż się co najmniej piętnaście stóp [około 4,5 metra – przyp. red.] od okna.

2. Po ustaniu trzęsienia sprawdź swoje obrażenia. Udziel pierwszej pomocy, jeśli w twoim otoczeniu są ranni. (…)

4. Zadzwoń na 911 tylko w przypadku pożaru lub konieczności wezwania pomocy medycznej.

5. Opuść budynek. Udaj się w bezpieczne miejsce i sprawdź linie energetyczne oraz czy ściany nie są popękane. (…)

7. Uprzątnij zniszczone przedmioty w pobliżu głównego źródła zasilania. W większości budynków znajduje się na wschodniej ścianie, w holu pomiędzy pokojami.

8. Woda – usuń ją z przejścia przed domem. Gaz – wyłącz główny zawór.

9. Ponowne wejście do domu nie jest wskazane, dopóki straż pożarna nie udzieli pozwolenia”.

Procedur w przypadku burzy piaskowej nie było.

– Ktoś ty? – spojrzały na mnie bladoniebieskie oczy mężczyzny, zarośniętego, jak to tylko możliwe. Jego broda i włosy zostawiały niewiele miejsca dla skóry twarzy. Nie byłam w stanie zobaczyć jego ust. Przekrzywiona głowa leżała mu na prawym ramieniu, jakby odpoczywając. Miałam wrażenie, że cały jest beżowy – od zakurzonych butów traperów, przez koszulkę i spodnie w jasnobrązowym odcieniu, aż po czubek głowy. Szyja gubiła się pod gęstym zarostem.

– Ktoś ty? – spytała kobieta z węzłem na głowie przypominającym ptasie gniazdo. Gęste, niegdyś zapewne rude, a teraz niemal zupełnie siwe włosy nie dawały rady utrzymać się same w koku. Błękitne oczy świdrowały mnie, a bezzębny uśmiech, którym mnie obdarzyła, wyglądał na nieco przymuszony, jakby domalowany.

– Ktoś ty? – kolejne błękitne oczy patrzyły na mnie zza okularów w rogowej oprawce. – Bum, bum, bum – powtarzał mężczyzna ze sporym brzuszkiem rozciągającym koszulkę z literą „S” Supermana. Miał na głowie aztecką czapkę, a na nogach – kalosze. Kolebał się z jednej stopy na drugą, jakby był wahadłem zegara.

– Ktoś ty? – czyjaś dłoń dotknęła mojego ramienia. Spod kapelusza przypominającego konfederacki spoglądały na mnie znowu błękitne oczy, zaciągnięte lekką mgiełką. Mężczyzna ubrany był w płaszcz o kroju surduta i kowbojki.

– Ktoś ty? – kruczowłosa kobieta sięgająca mi niewiele ponad ramię miała na sobie rajstopy kabaretki, skórzaną minispódniczkę oraz sandałki na obcasie. Palce stóp wyzierały przez oczka rajstop. Bardzo ciemny makijaż oczu jeszcze mocniej wydobywał niebieski kolor tęczówek. Uśmiechała się na krwistoczerwono, szminka odznaczała się jej na zębach.

– Ktoś ty?

– Ktoś ty?

– Ktoś ty? – rozlegało się wokół mnie coraz gęściej i zanim się spostrzegłam, byłam otoczona przez kilkanaście osób. Poczułam nagły lęk. Odwykłam od tłumów, a ten napierał na mnie swoją ciekawością. Z jednej strony cieszyłam się, że widzę innych. Z drugiej – nie wiedziałam, kim są. Tym bardziej, że wszyscy, ale to wszyscy mieli tu błękitne oczy. Wzbudzało to niepokój.

– Lunch! – usłyszałam głośny krzyk. Na drugim końcu sali potężna kobieta o długich, siwych włosach podpierała się pod boki. – Lunch, kochani, zostawcie ją. Jedzenie wystygnie. – I zniknęła w pokoju znajdującym się za największą salą, w której stało ze trzydzieści stolików.

Otaczający mnie ludzie powoli się rozstąpili i zasiedli na swoich miejscach, zostawiając mnie samą. Mogłam odetchnąć.

Twentynine Palms, Kalifornia 3_edited.jpg

Okolice Twentynine Palms, Kalifornia / domena publiczna

Chick

Skąd masz taką jasną skórę? – ktoś dotknął mojego ramienia, pociągając lekko za włoski na przedramionach. Szyja mężczyzny była zgięta mocno w prawo, jakby któregoś dnia przechylił głowę i świat bardziej spodobał mu się z tej perspektywy. Ogromne błękitne oczy chowały się pod powiekami, których skóra zdawała się być podwójna, jakby jedna warstwa nie wystarczała, by ochronić je przed słońcem i pustynnym kurzem. Powoli zaczynałam podejrzewać, że jedynym wyznacznikiem, który pozwalał przebywać w Centrum, był kolor oczu.

– Jestem Chick, ale czasem wołają na mnie chicken [ang. „kurczak”, ale też „tchórz” – przyp. red.] – wzniósł oba ramiona do góry i zatrzepotał nimi jak kurczak. – Ko-ko-dak! Ko-ko-dak! – Chick wziął mnie za rękę i zaprowadził do stolika. Wyjął z mojej dłoni maskę przeciwgazową, którą wcześniej bezwiednie podniosłam ze stołu obok. Przez chwilę zastanawiałam się, czy ktoś przyszedł tu z nią na twarzy, chroniąc się przed wszędobylskim piaskiem. Chick położył ją na stoliku, kręcąc głową i cmokając. Krótkowłosa kobieta z niebieskimi oczami od razu wstała i, rzucając mi niechętne spojrzenie, odsunęła krzesło gwałtownym gestem. – Mówili na mnie chicken już w szkole, chociaż nigdy niczego się nie bałem. Byłem po prostu słaby, chucherko. Byle podmuch i się przewracałem. Mówili też na mnie chickenshit [ang. „kurze gówno”, ale i „tchórz” – przyp. red.] i że nie jestem zbyt mądry. Nie rozumiałem, dlaczego tak o mnie mówili. Byłem, jaki byłem. Ale moja młodsza o dwa lata siostra Lolly broniła mnie przed kolegami. „Dlaczego mu dokuczacie? Mój brat jest najmądrzejszy na świecie. Kocham go!” – tak na nich krzyczała. A nawet nieraz się za mnie biła z chłopakami. Bo mnie wyzywali. Och, jak ja ją kochałem! Ciągle ją kocham, chociaż od jej śmierci minęło już chyba sześćdziesiąt lat. Miałem też starszą siostrę, Alice, i też ją kochałem, ale to Lolly była moim aniołem.

– Codziennie chodziliśmy razem do szkoły i wygłupialiśmy się – dodał. – Nie ma to jak ponad cztery mile [prawie 6,5 kilometra – przyp. red.] porannych wygłupów na pustyni przed lekcjami. Często się przez to spóźnialiśmy i musieliśmy siedzieć później za karę po zajęciach. Bywały dni, że wracaliśmy do domu już po ciemku. Nie było latarek, nie wolno nam było mieć zapałek, ale mieliśmy siebie. Wiedziałem, że gdy jestem z Lolly, żaden kojot się do nas nie zbliży. I tak było. Widzieliśmy ich oczy jak świecące punkty w ciemności, ale żaden nigdy nie podszedł.

– Kiedy nie było szkoły, chodziliśmy ukryć się przed całym światem i pustką pustyni do oazy Fortynine Palms – kontynuował Chick. – Byłaś tam już? Musisz pójść! To tam jest życie! Dla nas to było czyste szczęście. Mogliśmy być tylko ze sobą i tym życiem dookoła, i nikt nas nie wyzywał. Mogliśmy oddychać tam czystym, niezakurzonym powietrzem i krzyczeć do woli, aż do zakrztuszenia się ze śmiechu. W domu, szkole i miasteczku zawsze mieliśmy być cicho, jakby była to zbrodnia, że jest się dzieckiem, które chce się bawić. Bo zamiast zabawy powinniśmy raczej pracować w ogrodzie, a przynajmniej próbować cokolwiek wyhodować. „Macie dbać o każdą roślinkę, każdego ziemniaka, każdą marchewkę i cebulkę, jakby to były wasze własne ręce” – mawiała nasza mama, a ojciec świstał nam nad głową batem dla koni, kiedy nie chcieliśmy kopać w spękanej ziemi ogródka. Wtedy tego nie rozumieliśmy, chcieliśmy tylko się bawić i wygłupiać. I chronić siebie nawzajem.

Cieszyło mnie, że ludzie będą jedli potrawy na talerzach, które dla nich wyczyściłem. Czułem się przez to potrzebny.

– Mieć siostrę taką jak Lolly było dla mnie błogosławieństwem – podkreślił. – I pewnie dlatego, że była takim dobrym aniołem, Pan Bóg zabrał ją do siebie szybko. Miała osiem lat, kiedy zmarła na zapalenie płuc. Chorowała też na cukrzycę, co pewnie tylko przyśpieszyło jej odejście. Jak ja płakałem! Co noc ją do siebie wołałem, żeby mnie zabrała do nieba. Ale najwidoczniej jeszcze tam nie jestem jej ani Bogu potrzebny. Po jej śmierci chodziłem do szkoły tą samą ścieżką i udawałem, że ona idzie obok i śmieje się, jak zwykła się śmiać. Wyobrażałem ją sobie tak często, że zacząłem ją widzieć. I tak już zostało. Ona ciągle jest przy mnie. Nawet teraz. Siedzi tu obok, widzisz? – wskazał na puste krzesło po lewej stronie. – Jeśli jeszcze nie widzisz, to niedługo ją zobaczysz. Tu wszyscy wszystko widzą, nawet to, zdawałoby się, co niewidzialne. Pustynia zmieni ci mózg, zmieni postrzeganie, poczekaj jeszcze trochę, to zobaczysz.

– Zachciało mi się innego życia niż to tutaj, wyobrażasz sobie? – opowiadał Chick. – Wyjechałem do kuzyna w Santa Fe i układałem towar w sklepie z alkoholem. Zamieniłem zmywanie naczyń w restauracji na sklep z whisky, ginem i wódką. Brakowało mi Lolly, pustyni, zmywania naczyń. Nawet tego kurzu, który osiada wszędzie. Możesz powiedzieć, że układanie towaru na półkach i zmywanie to takie nudne zajęcie. Nietwórcze. Bez przyszłości. Ale byłem szczęśliwy, patrząc, jak brudne talerze dzięki mnie stają się znów czyste i błyszczące. Cieszyło mnie, że ludzie będą jedli potrawy na talerzach, które dla nich wyczyściłem. Czułem się przez to potrzebny.

– Ludzie mówią, że jestem głupi, niedorozwinięty, że coś mam w głowie nie tak i nie po kolei – wyznał. – Może tak jest, ale ja widzę szczęście i wartość we wszystkim, co robię. Nie było w moim życiu ani jednego dnia, w którym nie byłbym szczęśliwy. Po śmierci Lolly płakałem, ale odkąd ją na nowo odzyskałem, każdy dzień to czysta radość. Rano wstawałem, szedłem przez pustynię kilka mil do restauracji tutaj, widzisz, naprzeciwko. Wtedy nazywała się inaczej, mój Boże, teraz nawet nie pamiętam, jak się nazywała. Zmywałem naczynia aż do zamknięcia, z przerwą na posiłki i śmiech z kolegami w kuchni, i po zmroku, jako ostatni, zamykałem knajpę i tą samą drogą wracałem do domu. Już z latarką. I tak przez czterdzieści lat na okrągło. Z Lolly przy moim boku.

Chick wstał nagle z krzesła, zabrał maskę i poszedł do innego stolika, nie zwracając na mnie żadnej uwagi. Po chwili zobaczyłam, że założył maskę na twarz. Ludzie wciąż jakby się gdzieś spieszyli, chociaż nie wychodzili z Centrum. Dwadzieścia osób przechodziło szybko od stolika do stolika, niespodziewanie zawracając z obranej drogi i potrącając jedna drugą. Niektórzy docierali do drzwi wyjściowych, by jeszcze szybciej spod nich zawrócić i usiąść na krześle jedynie na kilka sekund. A potem znowu w ruch, znowu dookoła stołu, całego rzędu stołów, od człowieka do człowieka. Mówili teraz jeden przez drugiego, harmider panował jak na dworcu. Przesuwali swoje walizki i plecaki z miejsca na miejsce, jakby istniała jakaś niewidoczna dla mnie kolejka do czegoś, do jakiegoś pojazdu, który miałby ich zabrać gdzie indziej. (...)

Twentynine Palms, Kalifornia 4_edited.jpg

Okolice Twentynine Palms, Kalifornia / domena publiczna

Steven

Ktoś od razu przycupnął z ciężkim westchnieniem przy moim stoliku. Mężczyzna w brudnogranatowych dżinsach i bordowym golfie patrzył przed siebie w ścianę naprzeciwko, a jego usta mówiły coś niemo. Położył duży, à la wojskowy worek na podłodze, obok niego mały plecak. Nie zdjął tylko niewielkiej torebki nerki, przepasanej nie w pasie, lecz w poprzek ciała. Biodra miał przewiązane granatową bluzą z kapturem.

Mimo całego harmidru i chodzących wkoło ludzi bingo trwało w najlepsze. Przy stoliku obok siedział mężczyzna ze znakiem Supermana i co chwila krzyczał: „Bum!”. Ten, który się do mnie dosiadł, nie reagował. Ani na „bum”, ani na kolejne liczby odczytywane przez prowadzącego grę. Jego tablica do bingo była niewzruszona jak on. Przed nim wciąż leżał lunch: na plastikowej tacce w osobnych przegródkach spoczywały kawałki kurczaka w sosie, ryż, brokuły i fasolka szparagowa. Jedynym elementem, który się ruszał, była galaretka, czerwona, mała górka na skraju tacki. Mężczyzna w końcu się przeżegnał, odmówił niemo modlitwę, wysypał sól za siebie i zaczął jeść. Drobne kąski dzielił na jeszcze mniejsze, powoli je przeżuwał i za każdym razem zamykał błękitne oczy. Kiedy skończył jeść, uśmiechnął się.

– Dziękuję, jestem Steven – wyciągnął do mnie drobną dłoń, nieproporcjonalną do całego ciała. Obie z krótkimi, obgryzionymi paznokciami wyglądały jak dłonie dorastającego chłopca. – Nie wiem, jak długo zniosę to czekanie. – Czekanie? – spytałam, a on przewrócił oczami i cmoknął zniecierpliwiony. – Na wyrok czekam, na decyzję sądu. Dom mi zabrali. Rozumiesz? Mówili: „Nie zapłacisz, to nie masz domu”. Ale jak miałem płacić, gdy mnie zwolnili z roboty? Niemal cały kredyt na dom spłaciłem. Nie chciałem wiele. Ot, zwykły, mały, parterowy domek dla mojej dziewczyny i mnie, trzy pokoje, z ogródkiem od strony kuchni. Kocham jeść – trącił palcem niezjedzoną jeszcze galaretkę. – Było dobrze, dopóki nie uszkodziłem ręki, widzisz? – Długa szrama szła od łokcia po nadgarstek prawej ręki. – Pręt z sufitu, który skrobałem, wszedł mi pod skórę, jak ramię w rękaw. A potem ponad dwa miesiące nic nie mogłem robić. Dla fachowca jak ja to tragedia. Zlecenia odleciały, zniecierpliwieni klienci znaleźli kogoś innego. A żyć trzeba było. Nie jest łatwo żyć pół-Meksykaninowi w Los Angeles. Że niebieskie oczy mam, się dziwisz? – Steven wzruszył ramionami. – Tu każdy tak wymieszany, że czasem trudno się dowiedzieć, jakiej krwi mamy najwięcej. Najpierw zabrali mi dom, potem odeszła dziewczyna, a później zmarł mój pies. Zapakowałem swój dobytek w worek, najważniejsze rzeczy oraz lekarstwo na nadciśnienie, i ruszyłem w drogę. Na początku spałem po przyjaciołach. Szybko się zorientowałem, jacy to przyjaciele. Po tygodniu, dwóch pytali, kiedy się wyniosę. Pakowałem się wtedy od razu i znikałem. „Jedź na pustynię, tam coś znajdziesz” – doradził mi jeden z nich.

Bywały dni, że nie spotkałem nawet jednej osoby, jednego zwierzęcia, jakby wszystko wymarło. Mój azyl stał się moim więzieniem.

– Wtedy jeszcze nie wiedziałem, co to pustynia, wtedy jeszcze nie było, jak teraz jest. Poszedłem więc w jej kierunku, nie mając pojęcia, co mnie czeka. Ale było mi wszystko jedno. Wszędzie już spałem: w jaskiniach, pod drzewem, w namiocie z koca. I każdego dnia szukałem pracy. Czasem ją miałem, czasem nie. Nie każdą pracę mogłem wziąć. Po wypadku wiele się zmieniło – Steven poruszył małym palcem u prawej dłoni i dopiero wtedy do mnie dotarło, że musi mieć uszkodzone nerwy. – Nie zrosła się dobrze. Wiesz już, jak wygląda noc na pustyni? Najpierw nie słyszysz nic poza ciszą, potem słyszysz wiatr, a później dociera do ciebie nawet szmer poruszającego się muszego skrzydełka czy ździebeł suchej trawy. Uszy wychwytują, jak się ze sobą stykają, jak szeleszczą między sobą, jak podgryza je żuczek pustynny. Nagle dochodzi do ciebie, że pustynia nie jest pusta, że jest na niej życie. Że to prawdziwa metropolia stworzeń, o których nie miałaś pojęcia. A potem te stworzenia zaczynają cię kąsać i rano budzisz się cała w bąblach, i modlisz się o to, żeby ugryzienie nie pochodziło od jadowitego węża. Wytrzymałem na pustyni tydzień. Codziennie chodziłem na stację benzynową się myć i dezynfekować rany. Teraz mam pytanie do ciebie. Czy jest kradzieżą, kiedy używasz na miejscu spreju dostępnego w sklepie? Bo wziąłem z półki sprej i schowałem go za jedną z muszli klozetowych w toalecie. Ulga jest po nim tylko na chwilę. Potem wszystko, całe swędzenie wraca i drapie się człowiek przez cały dzień.

– Któregoś dnia, to było lato, uznałem, że nie dam rady tak dłużej żyć – opowiadał. – Że prędzej robaki zjedzą mnie żywcem, niż doczekam się decyzji sądu. Nie chciałem wracać do Los Angeles i zostać kolejnym bezdomnym, którym każdy gardzi. Ruszyłem przed siebie jeszcze dalej w pustynię i odkryłem, że są na niej opuszczone domy. To był raj. Nie zastanawiałem się, dlaczego domy są puste, dlaczego mieszkańcy z nich zrezygnowali: zmarli, czy po prostu je opuścili. Często znajdowałem jeszcze w szafkach puszki z zupami, z fasolą lub kiełbaskami w przeróżnych sosach. Ten mój znaleziony domek był w kolorze białym. Cementowy. Z kominkiem, który robił za kuchnię. Najpierw zapukałem do drzwi, bo wyglądał, jakby ktoś w nim mieszkał. Czyste ściany na zewnątrz, czysto w obejściu. Tylko ten dziecięcy rowerek bez koła nie dawał mi spokoju. Rzucony kilka metrów od wejścia, z oponami, z których już dawno zeszło powietrze. Zapukałem. Nikt mi nie otworzył, więc naparłem na drzwi, myśląc, że są zamknięte na amen. Ale poszło gładko jak masło, klucz był wepchnięty w dziurkę od środka. Postanowiłem poczekać na właściciela, bo słońce topiło opony roweru i niemal słyszałem skwierczenie. Taki był upał. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że tak zaczyna się koniec. Siedziałem na krześle przy stole i niczego nie ruszałem. Dopiero gdy słońce zaczerwieniło się nad horyzontem, dostrzegłem na wszystkim kurz. Warstwa pyłu, który w opadającym świetle wyglądał jak wata lub otulina. Otworzyłem szafkę, wziąłem puszkę z fasolą w sosie pomidorowym, zapaliłem drewienka w kominku i po godzinie, już syty, położyłem się spać. Nikt mnie nie niepokoił. Postanowiłem zostać. Bez prądu, bez bieżącej wody, bez sąsiada. Tylko sam ze swoimi myślami. Wiedziałem, że w sądzie decyzja będzie dopiero za miesiąc, więc spacerowałem po Wonder Valley [wyludniona osada, położona kilkanaście kilometrów od Twentynine Palms – przyp. red.] przez ten czas.

– Bywały dni, że nie spotkałem nawet jednej osoby, jednego zwierzęcia, jakby wszystko wymarło – kontynuował. – Mój azyl stał się też moim więzieniem. Wiedziałem, że nie mogę się ruszyć zbyt daleko. Wody miałem tylko tyle, co w zbiorniku stojącym na tyłach domu. Studnia pachniała jedynie piaskiem, myłem się co trzeci dzień, bo i tak nikogo nie było. Śmierdziałem więc sobie, jak chciałem. A lato tego roku było wybitnie upalne. Czułem, że coś się zmienia, tylko nie potrafiłem wychwycić co. Iść gdziekolwiek w ten skwar nie było sensu. Siedziałem w domu i z nudów zacząłem widzieć innych ludzi, a potem słyszałem głosy. Rozmawiałem więc z nimi, dotykałem własnego cienia i patrzyłem, jak rządki puszek znikały z każdym dniem. Zacząłem kłócić się o jedzenie z własnym cieniem. „Jesz więcej niż ja, a powinniśmy dzielić wszystko na dwóch” – mówiłem. Kiedy zjadłem ostatnią puszkę, długo patrzyłem w dno. Zrozumiałem, czemu chata stoi pusta. Spakowałem się, zamknąłem domek na klucz, schowałem go do kieszeni i ruszyłem przed siebie. Nie zdawałem sobie sprawy, jak blisko jestem Twentynine Palms, na spacerach nigdy wcześniej nie dotarłem do miasteczka, musiałem wybierać nie te kierunki, co trzeba.

Mężczyzna wstał, poprawił przepasaną nerkę, zabrał worek i mały plecak, zasalutował mi i zniknął w toalecie. (...)

Twentynine Palms, Kalifornia 5_edited.jpg

Okolice Twentynine Palms, Kalifornia / domena publiczna

Robin

Zaczęłam się zastanawiać, czy cały ten budynek nie istnieje jedynie w mojej głowie. Czy to nie aż tak mocno namacalna fatamorgana, która chce przypominać świat? Pewnego rodzaju wspomnienie, nawet nie moje własne? Bo widok tak wielu osób naraz na jednej przestrzeni, po tak długim czasie, w dodatku w miejscu, w którym graniczy z cudem spotkać drugiego człowieka, wydawał się snem. Zastanawiałam się, skąd się wzięli wszyscy ci ludzie. I gdzie byli wcześniej, że ich nie widziałam?

– Pustynia robi ci z głową, co chce – powiedziała Robin, kobieta, która wcześniej wołała wszystkich na lunch. Miała długie do pasa włosy, talię szerszą niż biodra i obwód biustu, a biceps tęższy od mojego uda. Na jej koszulce widniała plakietka z imieniem wypisanym bardzo dużymi literami. – Jakby piasek zasypywał miejsca w mózgu odpowiedzialne za racjonalne myślenie. Do tego brak wody, odpowiedniej żywności i witamin wywołuje halucynacje, a upał gotuje ci mózg. Jak myślisz, dlaczego tyle tutaj kościołów? Jest ich aż dwadzieścia trzy, a ludzi jak kot napłakał. Ludzie boją się, że to koniec świata, i szykują na ostateczne rozliczenie z Bogiem. Moim zadaniem jest uczynić te ich ostatnie dni najprzyjemniejszymi, jak tylko można. – Robin do każdego mówiła per honey lub sweetheart [ang. „skarbie”, „złotko” – przyp. red.]. – Dlatego miło mi, sweetheart, że zajrzałaś do naszego Centrum. Jeśli możesz, sweetheart, to staraj się być niewidzialna. Ci ludzie chcą tu mieć przede wszystkim spokój.

Z klatki piersiowej Robin patrzyła na mnie czaszka, taka, jaką można zobaczyć na okładce płyty niejednej grupy heavymetalowej. Na nadgarstkach nosiła skórzane bransolety, nie przykrywające jednak grubych, jasnych blizn po cięciach, przypominających wrośnięte rzemyki.

Chcę tu pomagać takim ofiarom przemocy, jak ja sama, i sprawcom, jak mój brat. Chcę pomagać każdemu, kto tego potrzebuje.

Trzydzieści cztery lata temu Robin opuściła więzienie w Santa Cruz i nikt na nią nie czekał. Trzy lata za kratkami sprawiły, że zapomnieli o niej przyjaciele, a jedyny brat był przyczyną jej przymusowego odosobnienia. Ślady na szyi zniknęły po kilku dniach, ale sińce w psychice pozostały do dziś. Dłonie brat miał silne, podobnie jak całe ciało, którym przydusił ją do podłogi jej własnego mieszkania. „Daj pieniądze, suko”. I kiedy nie chciała, rzucił nią o ścianę. Wtedy była mniejsza, drobniejsza. To w więzieniu budowała masę, żeby już nikt nie zdołał jej skrzywdzić i żeby dała radę wszystkiemu, co może ją jeszcze w życiu spotkać. Niemal ją udusił, ale to ona poniosła karę, bo dźgnęła go nożem. Brat wyniósł się z malutkiej rodzinnej miejscowości Ben Lomond z hrabstwa Santa Cruz w Kalifornii, gdy tylko zapadł wyrok. Przed wyjazdem zdążył jeszcze sprzedać sprzęty z jej mieszkania. Kiedy wróciła po odsiadce, nie miała już pamiątek rodzinnych, telewizora, sprzętu grającego. Ale miała chęć, by pomagać innym.

W więzieniu spotkała wielu, którzy wiedzieli, że dotychczas błądzili. Zapisała się na zajęcia z resocjalizacji, a potem sprzedała mieszkanie, z którym wiązały się niezbyt przyjemne wspomnienia. Szczególnie ściana ze śladami jej własnej krwi oraz podłoga. Na początku była wolontariuszką w Valley Churches United w Ben Lomond. Wyszła za mąż, urodziła syna. Odkąd w 1994 roku przeprowadziła się do Twentynine Palms, opuściła miasto tylko raz, by przez pięć lat pracować w ośrodku leczenia uzależnień St. John of God Health Care Services w Victorville [miasto odległe o 140 kilometrów – przyp. red.]. Wróciła w 2011 roku. O mężu nie chce dziś mówić. Mały domek w Wonder Valley w zupełności jej wystarcza. Podobnie jak samotność i ciemność, kiedy światło gaśnie wraz ze słońcem. Nauczyła się, że dbanie o siebie oznacza też dbanie o innych. – Chcę tu pomagać takim ofiarom przemocy, jak ja sama, i sprawcom, jak mój brat. Chcę pomagać każdemu, kto tego potrzebuje, kogo pustynia nie oszczędza swoim płomieniem.

Większość jej podopiecznych jest powyżej siedemdziesiątego roku życia, dlatego Centrum Pomocy nazywane jest tu Centrum Seniora, jakby w Twentynine Palms nie było w ogóle młodych. Jakby natura zabierała najpierw ich, odwrotnie, niż zwykła to robić. Jakby czas się cofał.

Zadzwonił telefon i jego dźwięk mnie zdziwił, bo zdążyłam się już odzwyczaić od wytworów nowoczesności. Robin podniosła słuchawkę, wymawiając niemo słowo sorry. Zostawiłam ją w gabinecie, w którym rozmawiałyśmy, z niezadanym jeszcze pytaniem, skąd wzięli się tu ci wszyscy ludzie. Stałam przez chwilę i tylko patrzyłam. (...)

Centrum Seniora w Twentynine Palms zostało utworzone przez władze stanu Kalifornia. Pierwszym powodem jego powstania było skrajne ubóstwo mieszkańców, z których wielu ocierało się o bezdomność. Drugim – ich problemy psychiczne, pojawiające się często po dłuższym pobycie w odosobnieniu, szczególnie na pustyni. Od poniedziałku do piątku każdy może zjeść w Centrum drugie śniadanie oraz pełnowartościowy lunch za skromnych kilka dolarów.

Robin jako jedyna ze spotkanych przeze mnie osób nie miała błękitnych oczu. Jej były piwnozielone.

Obszerne fragmenty artykulu "Kapsuła", który ukazał się w 2022 roku w miesięczniku"Pismo. Magazyn opinii".

Yellowstone

podróże   

  grudzień 2022 / 4 (4)

maturalna-kompozycja-yellowstone.jpg
yellowstone-national-park-widok.jpg

Yellowstone pełen jest „nieziemskich” zakątków.

YELLOWSTONE

w opowieściach i obiektywie STANISŁAWA BŁASZCZYNY

tarasy-trawertynowe-mammot-hot-springs-yellowstone.jpg
mountain-sheep-yellowstone.jpg

Kanadyjskie owce gruborogie przypominają o tym, że Yellowstone

leży na terenie Gór Skalistych

Yellowstone – najstarszy i najsłynniejszy park narodowy na świecie. Bez wątpienia wart jest tej swojej reputacji jednego z najbardziej interesujących zakątków naszej planety. To właśnie tu piekło z rajem przenikają się nawzajem, a my nie do końca jesteśmy pewni, co robi na nas większe wrażenie – diaboliczny dramatyzm dzikiej nieposkromionej natury i jej żywiołów, czy też boska malowniczość pejzaży i dyskretny urok dziejących się tu nieustannie czarów.

Kiedy na początku ubiegłego stulecia zaczęły docierać na amerykański Wschód wieści i opisy tej nieznanej jeszcze wówczas krainy Gór Skalistych, nie dawano im wiary. Johna Coltera, członka słynnej ekspedycji Lewisa i Clarka, który w 1806 roku odłączył się od swoich towarzyszy i spędził w okolicach Yellowstone zimę, uznano za człowieka szalonego, kiedy wróciwszy do “cywilizowanego świata” opowiadał o gorących kolorowych stawach, woniejących siarką „bulgotkach”, strzelających w górę fontannach, błotnych kotłach i dymiących dziurach w ziemi. Tę jego wyimaginowaną – jak uznano  – krainę zaczęto nawet ironicznie nazywać “piekłem Coltera”. Jeszcze w latach 60-tych, tuż przed pierwszymi oficjalnymi wyprawami naukowymi w tamte rejony, nie chciano publikować w prasie relacji z Yellowstone, jako zbyt fantastycznych i niesprawdzonych. Po prostu nie chciano im wierzyć. Kiedy Thomas Moran, jeden z bardziej znanych malarzy tamtych czasów, zaczął pokazywać na Wschodzie swoje szkice i obrazy przedstawiające kaniony, rzeki, jeziora i wodospady Yellowstone, uznano, z niejakim podziwem zresztą, że ten pacykarz to ma dopiero fantazję. Tym razem obyło się bez podejrzeń o szaleństwo. Cóż, artystom przysługuje wszak licentia poetica.
Yellowstone jest przedmiotem nieustającej ludzkiej fascynacji. Co roku przybywa tu ponad 3 mln. gości, co stawia to miejsce w rzędzie największych atrakcji turystycznych świata. Cały czas trwają badania naukowe, kręci się filmy, pisze nowe książki. Interesujący jest Yellowstone zarówno dla rzeszy profesjonalistów, przyrodoznawców, jak i dla całych zastępów laików, ogarniających ten park narodowy bardziej ogólnie i powierzchownie.
Uznaje się, że jest to największy obszar stosunkowo nieskażonej przyrody na terenie kontynentalnych Stanów Zjednoczonych (nie licząc Alaski) i najbogatsze w Ameryce zbiorowisko mieszkających na swobodzie ssaków.

Jest jeszcze jeden niepobity rekord świata należący do Parku Narodowego Yellowstone. Otóż znajduje się tu połowa wszystkich gejzerów jakie zliczylibyśmy na całej Ziemi. W tym niezwykłym północno – zachodnim rogu stanu Wyoming jest ich ponad 300. Wyróżniają się one spośród 10 tys. występujących tu tzw. “tworów geotermalnych”, do których, oprócz gejzerów, zaliczają się jeszcze gorące źródła, błotne wulkany i fumarole.

Wizyta w Yellowstone jest dla każdego człowieka innym doświadczeniem. Wynika to nie tylko z naszej ludzkiej odmienności, ale również z przyrodniczej różnorodności oferowanej nam przez tutejszą ziemię. Bowiem – jak ktoś to zauważył – jest wiele parków Yellowstone. Z innej perspektywy patrzy stojący godzinami w wodzie wędkarz, z innej jadący na skuterze śnieżnym motocyklista. Czymś innym jest zetknięcie się oko w oko z niedźwiedziem, czymś innym udział w publicznym widowisku urządzanym nam regularnie przez gejzer Old Faithful. Czy można do czegokolwiek porównać zachwyt jaki ogarnia niektórych, gdy stają na krawędzi Wielkiego Kanionu Rzeki Yellowstone, patrząc na jego bajecznie kolorowe zbocza, ich niezwykłą rzeźbę oraz potężny wodospad cudownie w to wszystko wkomponowany? To właśnie w takich miejscach łatwiej jest nam uwierzyć w boski talent Wielkiego Artysty.
A jednak trzeba pewnego przygotowania, by właściwie ogarnąć całe to bogactwo Yellowstone,  czy choćby tylko jego cząstkę. Potrzebna jest nam wiedza oraz pewne nastrojenie, które to wszystko umożliwią. Bez tej świadomości może nam umknąć wiele niuansów z piękna i harmonii tego miejsca. Otwórzmy więc nasze umysły, wyostrzmy wzrok, wyczulmy serca… Może wtedy poczujemy się tak samo oczarowani, jak Thomas Wolfe, który pisał: “Jest to baśniowa kraina, jedyna taka baśniowa kraina; jedyne miejsce, gdzie cuda nie tylko się zdarzają, lecz zdarzają się cały czas”.

Informacje turystyczne: https://travelwyoming.com/

Kompozycja jakiej nie powstydziłby się niejeden twórca sztuki współczesnej

Niebiańsko-piekielne krajobrazy Yellowstone – więcej uroku czy grozy?

Gejzer Old Faithful – najsłynniejszy gejzer świata

yellowstone-19.jpg

Wymowne spojrzenie bestii – starego bizona (niech nas jednak  nie zwiodą te niewinne oczęta – bizony zabijają ludzi niemal każdego roku).

Kolorystyczne abstrakcje

Najsłynniejsze chyba gorące źródełko w Yellowstone – wygląda pięknie

i zostało obdarzone równie piękną a ponadto bardzo adekwatną nazwą: Morning Glory

dziwy-i-twory-yellowstone.jpg

Rezultat aktywności gorących źródeł przybiera często niezwykłe formy

Grand Prismatic Sprsng – największe (i chyba najbardziej kolorowe) gorące źródło na świecie (warto zwrócić uwagę na maleńkie postacie ludzkie – widać wtedy potęgę całego zjawiska)

Jeszcze jedno niezwykłe dzieło „artystki” Natury

chicagowskie jesiene nastroje

/ podróże

  listopad 2022 / 3 (3)

jesien.jpg
autum - Chicago 17.jpg
autum - Chicago 10.jpg

Chicagowskie
jesienne nastroje

autum - Chicago 4.jpg
autum - Chicago 16.jpg
autum - Chicago 3.jpg
autum - Chicago 8.jpg
autum - Chicago 16.jpg
Jesienne uroki

podróże

pakamera  październik 2022 / 2 (2)

Starved Rock 6.jpg

JESIENNE
UROKI

Starved Rock 4.jpg

STARVED ROCK

Starved Rock.jpg
Starved Rock 5.jpg
Starved Rock 2.jpg
Starved Rock 3.jpg
Starved Rock.webp
Starved Rock 2.webp

Park Stanowy Starved Rock położony nad rzeką Illinois w hrabstwie La Salle jest jednym z najładniejszych miejsc w stanie Illinois. Starved Rock został wyznaczony jako drugi park stanowy Illinois w 1911 roku. W osiemnastu kanionach parku znajdują się pionowe ściany porośniętego mchem piaskowca St.Peter Sandstone, utworzone przez lodowate wody roztopowe, przecinające porośnięte drzewami urwiska. Ponad 13 mil szlaków umożliwia dostęp do wodospadów zasilanych deszczem, nawisów z piaskowca

i spektakularnych widoków. Bujna roślinność (biały i czerwony dąb, klon, orzesznik, biała sosna, wschodnia czerwień i północny biały cedr) zachwyca również jesienią, ale też pozwala istnieć i chroni liczne dzikie zwierzęta, które zapraszają nas do swojego domu, do ich lasu, o czym nie można zapominać…

Centrum Turystyczne Starved Rock, otwarte przez cały rok, informuje o wielu możliwościach rekreacyjnych (wędrówki, kempingi, wędkarstwo, pływanie łódką), a budynek Starved Rock Lodge z lat 30. XX wieku oferuje luksusowe zakwaterowanie, pokoje

w domkach i wyśmienitą kuchnię. Od zimy tego roku oferta zakwaterowania rozszerzyła się o nowoczesne kabiny z podstawowym wyposażeniem kuchenno-wypoczynkowym, a w okresie letnim – również namioty z pościelą na specjalnych stanowiskach

z wyposażeniem podstawowym do „kempowania”. Informacje: https://www.starvedrocklodge.com/starved-rock-state-park/

Ten obszar był domem dla ludzi już w 8000 p.n.e. W regionie kwitły kultury rdzennych Amerykanów z Hopewell, Woodland i Missisipi. Najnowszą i prawdopodobnie najliczniejszą grupą w regionie byli Illinois. Różne plemiona należące do Konfederacji Illinois zajmowały ten obszar od XVI do początku XIX wieku. Lud Kaskaskia był jednym z tych plemion. Mieszkali dokładnie naprzeciw dzisiejszego Starved Rock State Park w obszarze znanym przez Francuzów jako Grand Village lub La Vantum.

 

W 1673 r. francuscy odkrywcy Louis Jolliet i jezuicki misjonarz, ksiądz Jacques Marquette, przeszli przez ten obszar w drodze w górę Illinois od rzeki Missisipi. Znany jako „Pere”, francuskie słowo oznaczające „ojca”, Marquette powrócił dwa lata później i założył Misję Niepokalanego Poczęcia, pierwszą chrześcijańską misję Illinois, w wiosce Kaskaskia.

 

Francuzi zbudowali Fort St. Louis na szczycie Starved Rock zimą 1682-83 ze względu na jego strategiczne położenie nad rzeką Illinois. Pod naciskiem małych oddziałów Irokezów w wojnach francuskich i indyjskich, Francuzi opuścili fort na początku XVIII wieku

i wycofali się do dzisiejszej Peorii, gdzie założyli Fort Pimitoui. Fort St. Louis stał się rajem dla handlarzy i traperów, ale do 1720 roku wszystkie pozostałości fortu zniknęły.

 

Park Stanowy Starved Rock wywodzi swoją nazwę od indiańskiej legendy o niesprawiedliwości i karze. Wódz Pontiac plemienia Ottawa został zabity przez odważnego Peorię (Peoria były pod-plemieniem Konfederacji Illinois) podczas uczestniczenia w radzie plemiennej w południowym Illinois. Zgodnie z legendą, podczas jednej z bitew, która później miała miejsce, by pomścić jego zabójstwo, banda Illinois, zaatakowana przez bandę Potawatomi (sprzymierzeńców Ottawy), szukała schronienia na szczycie

125-metrowej skały z piaskowca. Ottawa i Potawatomi otoczyli wąwóz i utrzymali swoje stanowisko, aż nieszczęsne Illinois zmarło

z głodu, co dało początek nazwie Starved Rock.    (ac)

informacje, rezerwacje: 

https://www.starvedrocklodge.com/starved-rock-state-park/

https://getaway.house/starved-rock/

bottom of page