miesięcznik polonia kultura
pakamera.chicago
pismo pakamera.polonia, od numeru 14 pod adresem internetowym: www.pakamerapolonia.com
podróże
/ KULTURA książki
llipiec 2023 / 7 (11)
Głusza
"Głusza" to udana próba oddania głosu osobom niesłyszącym, Głuchym. Jak mówi jeden z bohaterów książki: – Jesteśmy niepełnosprawni tylko między wami, słyszącymi – i dodaje: – Gdy jesteśmy sami ze sobą, głusi z głuchymi, możemy używać naszego języka i nie czujemy się inni. Michał Nogaś pisał: "jest to książka wstrząsająca i niemal natychmiast stawiająca czytelnika do pionu. Nie tyle obala, co dewastuje pokutujące wśród większości obywateli przekonania".
Książka ta jest reporterskim debiutem Anny Goc, dziennikarki, laureatki tegorocznej edycji Nagrody imienia Ryszarda Kapuścińskiego, Konkursu Stypendialnego im. Ryszarda Kapuścińskiego, Nagrody "Newsweeka" im. Teresy Torańskiej oraz – dwukrotnie – Grand Press w kategorii reportaż prasowy. Do 2012 roku była związana z krakowskim oddziałem "Gazety Wyborczej", obecnie współpracuje z "Tygodnikiem Powszechnym".
W 2018 roku opublikowała wywiad rzekę z księdzem Adamem Bonieckim – „Boniecki. Rozmowy o życiu".
Reportaż Goc to niezwykle ważna, przejmująca książka, która przywraca dużej części społeczeństwa godność. Przedstawiamy jej fragmenty:
(...) 3 października 1817 roku pierwsi głusi uczniowie rozpoczęli naukę w warszawskim Instytucie Głuchoniemych. Ksiądz Jakub Falkowski, rektor instytutu, jeszcze przed jego otwarciem wybrał się do Wiednia z kilkoma niesłyszącymi uczniami. Tam podglądał, jak uczy się głuchych, i tak jak l’Épée stawiał na język migowy.
Po jego śmierci głusi mówili, że należy się modlić nie za niego, ale do niego.
Przez kolejne dziesięciolecia języki migowe, których nie dało się utrwalić, były przekazywane z pokolenia na pokolenie.
Przełom nastąpił wraz ze słynnym w środowisku głuchych kongresem mediolańskim w 1880 roku. Słyszący pedagodzy podjęli wówczas decyzję: głusi żyją wśród słyszących, trzeba więc robić wszystko, by nauczyli się mówić i rozumieli mowę.
Wygrał oralizm. Chociaż nie wszędzie i nie od razu. W Instytucie Głuchoniemych zapanował na dobre dopiero ponad dwadzieścia pięć lat później, a to dlatego, że ówczesny dyrektor placówki Jan Papłoński nie był jego zwolennikiem.
W wielu szkołach miganie zostało zakazane, a języki migowe zeszły do podziemia, czyli do domów, w których mieszkali głusi. Bliscy głuchych wspominają, że jeszcze kilkanaście lat temu ich rodzice albo dziadkowie wstydzili się migać na ulicy.
Głusi zapamiętali tę datę. Po 1880 roku – mówią – nastały wieki ciemne.
2.
– Opowiedzcie mi o waszych szkołach – prosiłam głuchych w różnych częściach Polski.
Niewielka świetlica, w której regularnie spotykają się głusi. Podobnych miejsc jest w kraju więcej, bo zanim pojawił się szybki internet, a w telefonach kamera, musieli się spotkać, żeby porozmawiać.
Wstaje starszy mężczyzna. Miga powoli wpatrzony w tłumaczkę. Co jakiś czas opuszcza ręce, rozgląda się, sprawdza, czy wszyscy go rozumieją.
To były lata sześćdziesiąte xx wieku, szkoła dla głuchych. Lekcje zaczynały się wcześnie, ale dzieci szły nie na zajęcia, lecz w pole, zbierać ziemniaki. Za tę pracę dostawały miskę zupy. Mężczyzna się krzywi, bo to była zupa tylko z nazwy. Raczej woda z marchewką. I tak codziennie, deszcz, nie deszcz. Wracały do internatu, gdy się ściemniało.
Zgłasza się drugi mężczyzna.
– Moi rodzice słyszeli, więc nie mieliśmy żadnego kontaktu – miga. – W szkole nie uczono nas języka, ani polskiego, ani migowego. Lekcje były od razu po polsku, więc nic z nich nie rozumieliśmy. Wymyśliliśmy z kolegami proste gesty i tak się porozumiewaliśmy. Dopiero w szkole zawodowej dla głuchych w innym mieście poznałem chłopaków, którzy mieli niesłyszących rodziców. To oni nauczyli mnie migać.
Kilka osób w sali, także młodszych, przytakuje. One też nauczyły się języka migowego od innych głuchych.
Kobieta z pierwszego rzędu miga, że nienawidzi słowników języka polskiego i dodaje:
– Nauczyciele w szkole mówili do nas, mówili, mówili... Nic nie rozumieliśmy. Potem pisali jakieś słowa na tablicy, a my je przepisywaliśmy. Albo rozdawali nam słowniki języka polskiego i kazali wynotowywać po kolei słówka. Litera a – „agrafka", dwadzieścia razy. Potem uczyliśmy się tych słów na pamięć, choć nie wiedzieliśmy, co znaczą.
Obok niej siedzi młodsza kobieta, która skończyła szkołę dla głuchych dwadzieścia lat temu. Twierdzi, że w tych placówkach niewiele się zmieniło od jej czasów. Wysuwa język, ciągnie za koniuszek, palce nie ześlizgują się, ma wprawę. Otwiera oczy szerzej, jakby sobie przypominała, jak dwadzieścia lat temu w podstawówce dla głuchych ktoś inny ciągnął ją za język. Puszcza. Po chwili mówi „rrr". „Rrr" jest wyraźne, ale ona o tym nie wie, nie słyszy go.
Równocześnie zaczyna migać kilka osób. Tłumaczka prosi, żeby zgłaszały się po kolei.
Inna kobieta rozchyla lekko usta i z jej gardła wydobywa się „rrr". Nauczyła się tego w szkole dzięki wkładanej do gardła metalowej łyżce. Za nią stoi jej brat, także głuchy, patrzy na siostrę, przytakuje. Podobnie jak parę innych osób – im również wkładano łyżki do buzi. Dwie kobiety, nieco starsze, też wysuwają języki. Rozlega się grupowe „rrr".
Kilka osób opuszcza głowy, ktoś odwraca wzrok. Nie chcą o tym rozmawiać. Starszy mężczyzna zakrywa dłońmi uszy. Wykrzywia twarz.
– Kazali nam nosić aparaty, uczyć się polskiego – miga. – A my słyszeliśmy w nich tylko bulgot. Za nienoszenie aparatów była kara: stanie na baczność. Ty stoisz – reszta patrzy. Za miganie – bicie po rękach.
Zamyśla się.
– Czasami brali kogoś z nas na środek klasy i odpytywali ustnie, jak słyszących. Pytali, choć wiedzieli, że nie słyszymy ich pytań i nie odpowiemy, bo nie potrafimy mówić. Ale wystarczyło wydobyć głos. Oni chcieli tylko naszego głosu. Głos głuchego był ich największym sukcesem. – Mężczyzna uśmiecha się pod nosem. – Mówiłem: „ble, ble, ble", a nauczycielka kiwała głową: „bardzo dobrze".
Po spotkaniu podchodzi do mnie jeszcze kilka osób. Młody chłopak pracuje w sklepie. Czasem gdy ktoś go pyta o brakujący produkt, wskazuje palcem ucho, że nie słyszy. Z ruchu warg klienta udaje mu się wtedy odczytać: „Ukrainiec".
– Myślą, że jestem cudzoziemcem, bo nie mówię po polsku – miga.
Starsza kobieta zatrzymuje mnie już przy drzwiach. Patrzy niepewnie, rozgląda się. Zaokrągla ramiona, pochyla głowę, bierze jedną dłoń w drugą, jakby chciała je zatulić. Gładzi opuszką palca płytkę paznokcia. Ruch jest powolny, monotonny, czuły.
– Tu obcinali. – Pokazuje na paznokieć, mniej więcej w jednej trzeciej długości. – Każdemu, obowiązkowo. Do krwi. Palce nas bolały. Przez kolejne dni nie mogliśmy migać nawet w ukryciu, bo w szkole, na lekcjach i na przerwach, miganie było zakazane. A myśmy potrafili tylko migać.
3.
Głucha kobieta, którą spotykam w małym mieście na zachodzie Polski, siada naprzeciw tłumaczki. Skończyła podstawówkę ponad czterdzieści lat temu. Miga bez zatrzymywania rąk, sprawnie. Dłonie uderzają o siebie, odbijają się od jej klatki piersiowej. Jakby czuły, że to, co złe, trzeba opowiedzieć szybko. Zdania są krótkie, rwane, wyraziste.
Było ich w domu czworo rodzeństwa, wszyscy głusi.
– Matka się nas wstydziła – miga. – Wysłała nas do szkoły dla głuchych z internatem. Bardzo chciała, żebyśmy nauczyli się mówić.
Kobieta nie pamięta imienia ani nazwiska wychowawcy. Zapamiętała jedynie twarz i ręce.
– Za karę musieliśmy klęczeć. Nikt nie próbował usiąść. Kary były za wszystko, także za miganie. Kazał nam też przepraszać: głośno i wyraźnie. Chociaż nie umieliśmy mówić.
Ręce przyspieszają.
– Budził nas wcześnie. Najpierw musieliśmy robić różne rzeczy, na przykład myć ubikację. Jeśli uznał, że coś zrobiliśmy niedokładnie, zabraniał jeść. Nie dawał śniadania ani obiadu, dostawaliśmy dopiero kolację. Gdy znalazł zabłocone buty albo kurz na półkach, brał szmatę, ścierał brud i wcierał nam go w twarz.
Ręce spieszą się za wspomnieniami.
– Jedną dziewczynkę, która najbardziej się buntowała, bił. Dzieci się bały, nie mogły zasnąć. Sikały do łóżek. A on przychodził i sprawdzał majtki. Jeśli były mokre, kazał je zdjąć. Albo brał szmatę, rzucał ją w to mokre miejsce na łóżku, a potem obwiązywał dziecku wokół głowy. Robił apele rano i wieczorem. Wszyscy na baczność. Dwa rzędy: w jednym ci z biednych domów, w drugim ci z bogatych. Wśród nich dzieci z zasikanymi majtkami albo ze szmatą na głowie.
Kobieta obserwuje dłonie tłumaczki, gdy przekłada jej moje pytania, jakby nie była pewna, czy zrozumiałam, o czym miga. Czy ręce tłumaczki dobrze opowiadają jej życie.
– Przychodził, gdy się kąpałyśmy. Musiałyśmy wchodzić pod prysznic razem. Nie było zasłon. Siadał i patrzył. Dzieci próbowały się skarżyć, ale nasza mama nie umiała migać, a my mówić, więc nie potrafiliśmy jej nic powiedzieć. Chciała, żebyśmy mówili. A mówić można się było nauczyć tylko w szkole.
(....)
Głusi mówią, że niechętnie opuszczali szkoły – tylko tam byli wśród innych głuchych, tylko tam mogli migać.
Tłumaczka języka migowego opowiedziała mi historię chłopca, który urodził się na wsi i był jedynym głuchym w okolicy. Rodzice najpierw dziwili się, że dziecko nie zaczęło mówić, ale w końcu przestali się dziwić i wymyślali proste gesty lub odgrywali scenki, które pozwalały im się trochę porozumieć. Chłopiec pomagał ojcu w gospodarstwie, wykonywał prace, które nie wymagały zbyt wielu słów. O szkole dla głuchych powiedział jego rodzicom ksiądz. Zawieźli syna do internatu.
W chłopcu zaczęła następować przemiana. Wciąż nie potrafił mówić, pisać ani czytać, ale za każdym razem, gdy wracał do domu na święta albo wakacje, był radośniejszy. Próbował pokazywać rodzicom różne rzeczy rękami, lecz oni go nie rozumieli. Po kilku latach skończył szkołę i wrócił do domu rodziców na stałe. Dalej próbował coś pokazywać rękami, ale zauważył, że to na nic, że nie rozumieją, więc przestał. Rodzice zmarli, a głuchy mężczyzna odziedziczył dom i gospodarstwo.
– Wtedy go ponownie spotkałam – opowiada tłumaczka języka migowego. – Umówiliśmy się u notariusza. Znałam jego historię, wiedziałam, że był w szkole dla głuchych. Zamigałam coś na przywitanie. Patrzył uważnie na moje dłonie, czasem zapalało mu się światło w oczach, jakby sobie coś nagle przypomniał, ale potem gasło. Używałam coraz to prostszych znaków, mężczyzna jednak nie odpowiedział na żadne pytanie. Zrozumiałam, że żyjąc wśród słyszących, zapomniał swojego języka. (...)
Nagroda imienia Ryszarda Kapuścińskiego – polska coroczna nagroda literacka przyznawana od 2010, ustanowiona przez władze Warszawy i przy wsparciu Gazety Wyborczej. Jej celem jest wyróżnienie najlepszych książek reporterskich, podejmujących ważne problemy współczesności, zmuszających do refleksji i pogłębiających wiedzę o świecie innych kultur. Stanowi również formę uhonorowania polskiego reportera, Ryszarda Kapuścińskiego. Honorowy patronat nad nagrodą objęła żona pisarza, Alicja Kapuścińska
/ KULTURA książki
luty 2023 / 2 (6)
Catherine Dior w wieku 26 lat po powrocie do Paryża, w 1945 roku
Fot. Collection Christian Dior Parfums)
Miss Dior
Gdy Christian Dior projektował suknie
w Paryżu, jego siostra Catherine walczyła
o przeżycie w obozie
w Ravensbrück
PAULINA REITER
Miss Dior Opowieść o wojnie, odwadze i modzie
Autor: Justine Picardie
Przekład: Katarzyna Karłowska
Wydawnictwo Rebis
Data wydania: listopad 2022
Ilość stron: 376
Po wybuchu drugiej wojny światowej, losy rodzeństwa - do tej pory tak bliskiego sobie - się rozeszły. Christian Dior zamieszkał w Paryżu, gdzie podjął pracę jako projektant
u Luciena Lelonga. Catherine zakochała się w bohaterze francuskiego ruchu oporu Hervé des Charbonneries, który wciągnął ją w działania siatki F2. Stała się szpiegiem
o pseudonimie "Caro"
Justine Picardie, brytyjska powieściopisarka, biografka, dziennikarka modowa, chciała napisać biografię Christiana Diora, jednego
z największych projektantów i krawców XX wieku. Tymczasem gdy zaczęła zbierać materiały, w opowieść zaczęła się coraz śmielej wkradać najmłodsza, ukochana siostra Christiana – Catherine Dior, postać wcześniej nieodkryta, tajemnicza, która o swoim życiu wolała milczeć. Kobieta, na której cześć brat stworzył jedne
z najpiękniejszych perfum na świecie – Miss Dior.
Diorowie wychowali się w dobrobycie. Ich ojciec był producentem nawozu. Christian nienawidził śmierdzących fabryk ojca, on
i Catherine ukochali różane ogrody, w których czas spędzała ich matka, kochali sztukę i muzykę. Gdy wybuchła druga wojna światowa, losy rodzeństwa – do tej pory tak bliskiego sobie – się rozeszły. Christian zamieszkał w Paryżu, gdzie podjął pracę jako projektant
u Luciena Lelonga. Catherine zakochała się w bohaterze francuskiego ruchu oporu Hervé des Charbonneries, który wciągnął ją w działania siatki F2. Stała się szpiegiem, pseudonim „Caro". Jej zadanie polegało na zbieraniu i przekazywaniu informacji o ruchach niemieckich wojsk i floty.
Gdy wpadła i aresztowało ją Gestapo, choć została poddana straszliwym torturom przez bestialską grupę Bergera w siedzibie przy rue de la Pompe, bohatersko milczała, by nie wydać przyjaciół. W sierpniu 1944 roku wysłano ją do obozu w Ravensbrück. Gdy jej brat projektował piękne suknie w Paryżu (bezskutecznie próbując odnaleźć Catherine), ona walczyła o przeżycie w dramatycznych warunkach obozu, a potem fabryki, gdzie przydzielono ją do pracy przymusowej. O swoich doświadczeniach obozowych milczała przez resztę życia.
Do Paryża wróciła po wojnie wykończona, schorowana. Zwróciła się w stronę dawnej miłości – do kwiatów. Została ogrodniczką
i kwiaciarką. Szczególnie kochała róże. Znów była blisko brata, a także ukochanego Hervé. Christian zaś postanowił odważyć się na niezależność, otworzyć własny dom mody. Pierwsza kolekcja, New Look, miała odrywać kobiety od dramatu wojny i być zapowiedzią nowych czasów. Towarzyszyła jej premiera perfum Miss Dior pachnących różami.
Picardie niezwykle sprawnie łączy szereg opowieści – tę o modzie i marzeniach z tą o przeraźliwym okrucieństwie ludzi. Obraz Paryża w czasie wojny, który autorka maluje, jest fascynujący – ruch oporu to tylko garstka ludzi, Francuzi bardzo dobrze dogadują się
z nazistami, między innymi ci ze świata mody, jak Lelong czy Chanel. W tym czasie, gdy prezentują swoje kolekcje żonom niemieckich generałów, Catherine w obozie śmierci powstrzymuje się przed tym, by upaść na kolana i wylizać resztki zupy z miski, choć umiera
z głodu, ale nie chce stracić do siebie szacunku. (Wysokie obcasy)
/ KULTURA książki
luty 2023 / 2 (6)
Samotność po szwedzku
Wielu Szwedów woli mieć spokój, niektórzy nawet celowo unikają jeżdżenia windą z sąsiadami.
Milkliwość to szwedzka przywara narodowa. Czy zaczniecie się śmiać, jeśli przypomnę wam Gretę Garbo? Nie żartuję, Szwecja jest pełna prozaicznych
i pozbawionych wdzięków małych Garbo. I momentów
z filmów Bergmana, tych, w których bohaterowie niemo wyrażają męczarnię niezdolności wypowiedzenia tego, co czują.
KATARZYNA TUBYLEWICZ
Fot.: Paweł Tubylewicz
Książka ta jest opowieścią o różnych odcieniach samotności. O tym, czym samotność jest, czym bywa, co nas w niej przeraża, a co cieszy, jak nas zmienia, jakie stawia przed nami wyzwania. To historia uniwersalna, ale także na wiele sposobów osobista. Wiele w niej subiektywnych głosów, wiele prywatnych perspektyw, trochę moich własnych przemyśleń i wspomnień. Jednocześnie książka ta, jak większość moich książek, traktuje o Szwecji. O Szwedach. O ich wrażliwości. Dlaczego? Bo Szwecja to kraj, z którego czerpię inspirację. To także lustro, w którym oglądam Polskę i siebie samą. Poza tym wśród krążących po świecie narodowych stereotypów bardzo silny jest ten o szwedzkim samotnictwie. O zdystansowaniu Szwedów, ich małomówności, niechęci do kontaktów i chłodzie napisano i powiedziano już całkiem sporo. Jest w tym miejsce i na prawdę, i na wyolbrzymienie oraz brak zrozumienia kodów kulturowych.
Niewątpliwie odosobnieniu sprzyja w Szwecji demografia. Wprawdzie żyje tu dziesięć milionów ludzi, więc Islandia to zdecydowanie nie jest, ale 97 procent powierzchni kraju to teren niezamieszkany. Dziewicza ziemia. Szwecja bardzo różni się tym od Polski, w której gdziekolwiek człowiek się ruszy, zaraz znajdzie się w tłumie. Często irytującym, z parawanami na zatłoczonej plaży, z namolnym, zbyt głośnym gadaniem w pociągowej strefie ciszy, z tłokiem w środkach komunikacji miejskiej i nadmiarem spacerowiczów w miejskich parkach. W Lesie Kabackim bywa tak dużo rowerzystów, że człowiek ma wrażenie, że porusza się w peletonie kolarskim. W Szwecji przestrzeń, spokój i ciszę znajdziesz wszędzie, nawet w centrum miasta. Ma to także związek ze sposobem bycia mieszkańców szwedzkich miast. Susan Sontag w swoim niezbyt przychylnym dla Szwedów Liście ze Szwecji pisała: „Nie znam nowoczesnego miasta tak cichego jak Sztokholm, niemal każdy hałas pochodzi w nim od maszyn. Ludzie prowadzą ciche rozmowy, szepczą
i pomrukują w restauracjach, a wykłady i spektakle nagradzają stonowanym aplauzem”. Najsłynniejsza amerykańska intelektualistka napisała te słowa w 1969 roku po kilku miesiącach pobytu w stolicy Szwecji.
Ja po 20 latach życia w tym mieście napisałam książkę pod tytułem "Sztokholm. Miasto, które tętni ciszą", więc wygląda na to, że od lat 60. zeszłego wieku poziom hałasu i tłoku nie wzrósł. Nie zgadzam się za to z Sontag, że szwedzka publiczność reaguje zawsze
w sposób wyciszony i nieentuzjastyczny. Po genialnych spektaklach tanecznych w Dansens Hus trwające bez końca brawa i okrzyki nie ustępują spontanicznym reakcjom publiczności amerykańskiej. Susan Sontag męczyła się w szwedzkiej ciszy. Nie przepadała też za rozmowami ze Szwedami, którzy wprawdzie już w latach 60. świetnie mówili po angielsku, za to mieli problem z wyrażaniem siebie i przekraczaniem wewnętrznej samotności, w jakiej zdawali się nieustannie tkwić: „Mówienie nigdy nie przestaje być dla Szwedów kłopotliwe: to balansowanie nad przepaścią. Za każdym razem, gdy zaczyna się konwersacja, możesz poczuć, jak pomiędzy rozmówcami narasta fizyczne napięcie. (…) Rozmowom zawsze grozi wygaśnięcie, zarówno z powodu imperatywu dyskretności, jak
i ze względu na to, że tak kusi cisza.
Åke Daun, szwedzki kulturoznawca, który przez lata zajmował się badaniem i opisywaniem charakteru swoich rodaków, w książce Mentalność szwedzka konstatuje: „Dla wielu Szwedów jest coś poetyckiego w samotności, oczywiście jeśli nie jest ona permanentna i niechciana, zwłaszcza jeśli to samotność na łonie natury”.
Daun, badając Szwecję od środka, potwierdził też to, co szybko wyczuwają turyści, imigranci i inni nowo przybyli. Szwedzi mają
w sobie nieśmiałość i lekko introwertyczny rys przy pierwszym kontakcie: „Wielu Szwedów woli mieć »spokój«, choć trochę mniej jest takich, którzy posuwają się tak daleko, że celowo unikają jeżdżenia windą z sąsiadami. W towarzystwie nieznajomych nieliczni mają ochotę pogadać. (…) Samotność oferuje ulgę i wyzwolenie. Pozwala odpocząć od oczekiwań życia towarzyskiego. Poczucie spełnienia, jakie ma wielu Szwedów, błądząc samotnie po lesie, siedząc z wędką czy spacerując z psem, należy częściowo widzieć
w tym kontekście: chodzi o uwolnienie od społecznego nacisku, od konieczności mówienia i dopasowania się, by mówić”.
Może jest tak, że szwedzka samotność to po prostu marzenie o wolności? Pragnienie wyzwolenia od zobowiązań? Tęsknota za wyrwaniem się z kołowrotka zdarzeń i społecznych oczekiwań? Za oddychaniem pełną piersią? Za czuciem każdą komórką ciała_
Uroda Szwecji, jej rozległość i bogactwo natury oraz niezliczona liczba miejsc, w których można pobyć sam na sam ze sobą, bardzo sprzyja takim pokusom. Odkryłam to, kiedy jako piętnastolatka po raz pierwszy wyruszyłam do sąsiadów po drugiej stronie Bałtyku. Razem z mamą odwiedziłyśmy jej bliską przyjaciółkę, która zabrała nas do letniego domu na wyspie Öland (czyli na Olandii). Wyspa ta pojawi się w książce pośród porad, gdzie w Szwecji można odnaleźć samotność w pięknym miejscu. Ale najpierw wspomnienie. Piętnastoletnia ja i szwedzka wyspa pełna ciągnących się bez końca pastwisk, kamienistych, pustych plaż, łąk, wiatraków i lasów. Godzinami jeździłam sama na rowerze, uciekałam od towarzystwa, żeby samotnie kąpać się w morzu. Coś takiego we mnie wstąpiło, że rozkoszowałam się tym, że jestem i umiem być sama. Byłam tu i teraz, pełna skupienia i uważna, choć był to czas, kiedy świat jeszcze nie oszalał na punkcie mindfulness i innych technik medytacji. Bardzo dobrze mi to wówczas zrobiło, bo znajdowałam się
w pierwszej, burzliwej fazie dorastania i w moim polskim życiu nic nie liczyło się bardziej od grupy rówieśników, zdania koleżanek
i tego, czy tamten albo inny obiekt moich westchnień zwrócił na mnie uwagę. Było to przyczyną niezliczonych stresów oraz pogłębiającego się braku wiary w siebie. Na Olandii mogłam stać się niezależną, lubiącą wiatr, mech, morze i deszcz prawdziwą sobą. Tkwiła w tym radość i siła.
Samotny jak Szwed?
Reportaże, eseje, rozmowy o ludziach Północy, którzy lubią być sami
Autor: Katarzyna Tybulewicz
Wydawnictwo Wielka Litera
Ilość stron: 272
Rok wydania: 2021
/ KULTURA książki
luty 2023 / 2 (6)
„Jerozolima. Biografia”
O niektórych książkach mówi się, że to dzieła. Określenie to bez wątpienia pasuje do „Jerozolimy. Biografii” Simona Sebaga Montefiore, brytyjskiego historyka i dziennikarza o korzeniach sięgających żydowskiego rodu bankierów
i filantropów. Pisząc o mieście, odnajduje on głębszy sens w zdarzeniach pozornie błahych, a tym uznanym za istotne nadaje właściwą miarę.
Trzeba być majstrem nie lada, by napisać międzynarodowy i ciągle wznawiany bestseller, tłumaczony na wiele języków – dostaliśmy kolejny przekład na polski „Jerozolimy. Biografii”.
Jerozolima, jedno z najciekawszych miast na świecie, swoją historią i współczesnością daje materiał na dzieło wielkie, nie tylko pod względem objętości. Z powodu różnorodności, duchowości, wielości barw, nastrojów i wątków łatwo wytrąci pióro z ręki nawet niezłym pisarzom. Rzecz w tym, że Montefiore wyrasta o kilka długości ponad literacką przeciętność, a z Jerozolimą się zaprzyjaźnił, więc odsłoniła mu wiele swoich sekretów.
Trzy wielkie religie uważają Jerozolimę za miasto święte
Streścić tej książki nie sposób. Bo jak opowiedzieć w kilku akapitach o tysiącach lat arcyciekawych dziejów. Dla mnie symbolem Jerozolimy jest budynek za bramą Syjonu. Na parterze znajduje się sarkofag – w którego świętość wierzą wyznawcy judaizmu
i muzułmanie – kryjący szczątki Dawida, pasterza, wojownika, króla, proroka i wielkiego poety. Co z tego, że Biblia wskazuje miejsce pochówku psalmisty gdzie indziej, na pobliskim wzgórzu Ofel. Ponad sarkofagiem mieści się Wieczernik, gdzie Jezus spożywał wraz z apostołami ostatnią wieczerzę. Schowane w rogu sali schodki wiodą na dach, a tam wybija się w niebo wieżyczka minaretu. Trzy wielkie religie, uważające Jerozolimę za stolicę i miasto święte, mieszczą się bezkonfliktowo (to raczej tu wyjątek) na tak niewielkiej przestrzeni.
A przecież Jerozolima istniała już grubo przed Dawidem. Przetrzymała rozliczne najazdy, płakała nad ruinami dwóch żydowskich świątyń, paliła chanukowe światła, gdy powstańcy z rodu Machabeuszy przegnali greckich okupantów, darła szaty przy Chrystusowym krzyżu i machała na pożegnanie żydowskim wygnańcom epoki cesarza Trajana. Pomagała muzułmańskim robotnikom dźwigać kamienie na budowę świętego meczetu Al-Aksa. Ugościła krzyżowców, choć ci akurat zachowywali się w mieście jak typowe prostaki z wczesnośredniowiecznej Europy. Zmyśliła nadzwyczajną szlachetność i ogładę Saladyna, kurdyjskiego władcy Arabów, który aż tak bardzo ułożony i szlachetny chyba nie był, choć na tle swojej epoki mógł uchodzić za wzór dżentelmena. Przynależała do mameluków i tureckiego imperium Osmanów. Przeszła pod władztwo brytyjskie, by stać się najważniejszym miastem Izraela. Choć Palestyńczycy uważają, że Jerozolima – po arabsku Al-Quds – należy się im i raczej nikomu więcej.
Jerozolima opisana przez Montefiore tętni życiem
A ile tam namiętności, ile wzruszeń, szaleństwa. Są psychiatrzy, leczący z unikalnej choroby, zwanej syndromem jerozolimskim, tych, którzy zbzikowali, podobno na skutek obcowania z pradawnymi pamiątkami czy w wyniku włóczęg uliczkami starej Jerozolimy, bezsprzecznie nasączonymi świętością. Jest Ściana Płaczu, czyli zachodni fragment muru Drugiej Świątyni, gdzie modlą się religijni Żydzi, ale zdarza się też, że nawet mało religijnym chrześcijanom lecą tam łzy z oczu. Jest bazylika Grobu Świętego, z miejscem, gdzie podobno pochowano Jezusa, choć całkiem niedaleko ludzie modlą się przy drugim grobie, dla niektórych znacznie prawdziwszym.
Poza murami starego miasta stoi hotel King David, a w księdze gości widnieją podpisy prezydentów i premierów, królów i książąt, gwiazd rocka i wielkich aktorów. Dziś nikt nie zauważy, że King David był obiektem krwawego zamachu żydowskich terrorystów podczas zmagań o państwo Izrael. A w odległości niedługiego spaceru od King David stoi mniejszy, ukryty w zieleni hotel American Colony, należący do arabskich chrześcijan. Rozgrywa się tu akcja niejednej szpiegowskiej powieści.
Wśród tego wszystkiego Montefiore rysuje portrety ludzi ważnych dla Jerozolimy, a często dla całego świata, narwańców, wizjonerów, fanatyków, polityków i poetów. Tłumaczy zawiłość intryg snutych tu od najdawniejszych czasów i objaśnia kruchość sojuszy, które podobno miały być nierozerwalne. Odnajduje głębszy sens w zdarzeniach pozornie błahych, a tym uznanym za istotne nadaje właściwą miarę. Opisana przez niego Jerozolima tętni życiem, zarówno wówczas, kiedy mieszkali tu prorocy, jak i dzisiaj, kiedy jest blisko milionowym miastem. To lektura z pewnością nie na jeden wieczór. Za to taka – co oczywiste – do której wraca się
i wraca, jak do Jerozolimy. Dobrze mieć przewodnika takiego jak Montefiore.
Jerozolima. Biografia
historia
Autor:Simon Sebag Montefiore
Tłumaczenie:
Maciej Antosiewicz, Władysław Jeżewski
Wydawnictwo Magnum (I wydanie)
Wydawnictwo Znak Horyzont (II wydanie)
Ilość stron: 704
Rok wydania: 2011 (I wydanie)
2023 (II wydanie)
Książka już jest w Chicago! w księgarni The Polish Bookstore