top of page

/ SPOŁECZEŃSTWO

 kwiecień 2023 / 4 (8)

Pamięć to lek na lęk

KATIE GRANT / ALICJA KITLASZ

Dziewczyna przy pianinie.jpg

Obsesyjnie bałam się, że ktoś usłyszy, jak gram na fortepianie. Czy zapamiętanie nut może pomóc przezwyciężyć tę fobię?

„Dziewczyna przy pianinie” , Paul Cézanne, 1868 r. / Wikiart (domena publiczna)

Prawie codziennie gram na fortepianie. Spędzam przy instrumencie co najmniej godzinę, przeważnie więcej. Jednak moje poświęcenie wynika ze strachu, nie z miłości. Oczywiście trema przed występem, z którą zmaga się wielu solistów, jest zupełnie zrozumiała. Mój strach okazuje się mniej racjonalny: boję się, że ktoś – nieważne kto – mógłby usłyszeć, jak gram. Silny lęk nie pozwala mi chodzić na lekcje gry. Na samą myśl, że ktoś mnie słucha, mózg i palce odmawiają mi posłuszeństwa. Jest to podobne do paraliżu nóg, który uniemożliwia ucieczkę w naszych najgorszych snach. Mieszkam w domu szeregowym, więc jestem w stanie grać tylko dzięki temu, że mój fortepian ma regulację dźwięku. Gdy ściszę instrument, sąsiedzi usłyszą jedynie stukot klawiszy.

Fobia i trauma

Trudno ustalić przyczynę tego lęku. Nie boję się na przykład przemawiać publicznie. Nie sądzę, by podobny strach towarzyszył mi, gdybym miała zagrać na innym instrumencie. Jednak gdy tylko siadam przy fortepianie, przypominam sobie pogardę, jaką mój ojciec żywił wobec pianistów, którzy mają o sobie zbyt wysokie mniemanie. Może gdybym potrafiła zapewnić: „Naprawdę znam swoje ograniczenia!”, mój strach by się zmniejszył. Tymczasem próbuję jednak poskromić go za pomocą Wariacji Goldbergowskich Bacha. Wierzę, że jeśli nauczę się ich na pamięć i będę miała w zapasie nuty, zyskam podwójną ochronę przeciw lękom.

Podobno Bach skomponował 30 wariacji jako lek na bezsenność, choć ta teoria nie cieszy się już poważaniem naukowców. Z pewnością nie napisał ich z myślą o leczeniu fobii. Mimo to uznałam, że warto nauczyć się ich na pamięć. Po pierwsze to krótkie utwory – żaden nie przekracza dwóch stron partytury. Po drugie bohaterki powieści, nad którą właśnie pracuję, uczą się Wariacji, więc chcę zrobić to razem z nimi – wykorzystać metodę Stanisławskiego w procesie pisania, podobnie jak robią to aktorzy, wcielając się w rolę.

Wszystkie te powody okazały się niewystarczające. Krótkie nie znaczy przecież łatwe. Rozpisane na kilka odrębnych i wyrazistych głosów Wariacje trudno wykonać nawet na klawesynie, na który zostały pierwotnie skomponowane. Ich poziom trudności niejednokrotnie wykraczał poza moje umiejętności gry na fortepianie. Jednak wyzwania techniczne mnie nie zniechęcały. Wiedziałam, że czekają mnie godziny żmudnych ćwiczeń. Może gdybym nauczyła się Wariacji na pamięć, moja gra stałaby się bardziej płynna? Zdawałam sobie sprawę, że muzyka nie polega tylko na odtworzeniu zapamiętanych dźwięków, ale nurtowało mnie pytanie: czy pamięć może stać się lekarstwem na strach?

Wyuczony nawyk

Oczywiście pamięć może też pobudzić lęk. Traumatyczne wspomnienia podnoszą poziom adrenaliny, która z kolei generuje odpowiedź w ciele migdałowatym, czyli części mózgu odpowiedzialnej za przetwarzanie emocji. Tak jak w przypadku psów Pawłowa, które nauczyły się ślinić na dźwięk dzwonka, część mojego strachu to z pewnością wyuczony nawyk: spodziewam się strachu, kiedy głośno gram na fortepianie, więc się boję. Jednak ucząc się nut, wykorzystujemy zupełnie inny rodzaj pamięci. Techniki zapamiętywania nie angażują ciała migdałowatego, tylko hipokamp – strukturę mózgu odpowiedzialną za utrwalanie naszych doświadczeń.

Do takich technik należą między innymi pamięć fotograficzna – pozwalająca nam „zobaczyć” nuty w umyśle – oraz analityczna. Ta druga analizuje metody danego kompozytora i preferowane przez niego schematy muzyczne, aby na tej podstawie wywnios­kować, jaka będzie dalsza część utworu. Niestety, okazało się, że z biegiem lat utraciłam pamięć fotograficzną, tak przydatną w czasie egzaminów. Brakowało mi też odpowiedniej wiedzy muzycznej, abym mogła skorzystać z pamięci analitycznej. Nie wszystko było jednak stracone. Zamierzałam wykorzystać „porcjowanie”: uczyć się pojedynczych segmentów, a następnie połączyć je i osadzić w pamięci mięśniowej albo – by posłużyć się terminem naukowym – w pamięci proceduralnej, bo mięśnie oczywiście pamięci nie mają.

Pamięć proceduralna koduje i przechowuje powtarzane przez nas czynności w różnych obszarach mózgu: tempo i koordynacja przetwarzane są w móżdżku, a jazda na rowerze – w skorupie. Pamięć ta bywa zupełnie nieprzydatna na przykład wtedy, kiedy generuje wrażenia fantomowe u osób z amputowaną kończyną. Jednak przywraca ona nadzieję tym z nas, którzy odczuwają lęk. Nie jest połączona z pamięcią emocjonalną ani empiryczną, więc jeśli uda się nam ograniczyć automatyczną reakcję lękową, powinna pozwolić na działanie przez kilka pierwszych sekund, dopóki nie zdołamy opanować strachu.

Co więcej, dzięki temu, że pamięć proceduralna jest osadzona w obwodach naszego mózgu, potrafi przetrwać mentalną katastrofę. Kiedy wirus zaatakował centralny układ nerwowy Clive’a Wearinga, brytyjski muzykolog nie był w stanie zapamiętać niczego na dłużej niż 30 sekund. Pamięć proceduralna pozwala mu nadal grać na fortepianie, mimo że Wearing nie potrafi sobie przypomnieć, jak właściwie nauczył się danej melodii. Czy zatem gdybym zapadła na demencję, wciąż pamiętałabym Wariacje?

Jak z nut

Zaczęłam ćwiczyć, uważnie oznaczając palcowanie i do skutku powtarzając te same frazy, ciągle ze ściszonym fortepianem, żeby nie prowokować sąsiadów. Czasami zmuszałam się do podkręcenia dźwięku – musiałam poczuć strach, żeby móc go pokonać. Cały ten proces pochłaniał niesamowicie dużo czasu. Zastanawiałam się, dlaczego koncertujący pianiści, których na scenie nie paraliżuje trema, w ogóle zawracają sobie głowę zapamiętywaniem nut? Czy nie szkoda im czasu, który mogliby poświęcić na ­poszerzenie repertuaru? W ciągu roku udało mi się dotrzeć zaledwie do wariacji nr 10. Wiem, że młodzi muzycy zapamiętują dziesiątki utworów, zapewne zainspirowani słowami Clary Schumann, która głosiła, że gra bez nut „dała jej skrzydłom siłę, by polecieć”. Jednak dla starszych muzyków zapamiętywanie nowych utworów stanowi coraz większy problem.

Oczywiście moda nieustannie się zmienia. Jeszcze 60 lat temu muzycy zgodnie twierdzili, że gra z pamięci to oznaka arogancji, wywyższania się ponad nuty. Potępiali ją Chopin i Beethoven. Mendelssohn nie miał najmniejszego problemu z zapamiętywaniem utworów, ale kiedy pewnego razu przed koncertem zorientował się, że nie przygotowano mu partytury, poprosił organizatora, by położył na pulpicie jakąkolwiek starą książkę i przewracał strony, mimo że miał grać swój utwór!

Kiedy na własnej skórze poznałam trudności związane z uczeniem się utworów na pamięć – zdarzało się, że umykała mi nawet kolejność wariacji – zaczęłam się zastanawiać, czy ta współczesna obsesja właściwie nie podważa naszej pewności siebie. Nie ulega wątpliwości, że zapamiętywanie wpływa na doświadczenie gry przez zawodowców, dodając do niej element napięcia, który zapewne docenią słuchacze znudzeni doskonałymi nagraniami, ale który może przerażać samych muzyków. Ja traktowałam to jednak jako terapię, a więc ćwiczyłam dalej.

Próby, błędy

Po jakichś siedmiu miesiącach dokonałam odkrycia: dzięki ciągłemu powtarzaniu nie tylko opanowałam nuty Wariacji Goldbergowskich, lecz także poprawiłam swoją technikę. I choć frustrowało mnie wolne tempo tych postępów, od czasu do czasu udawało mi się zagrać coś, co brzmiało zupełnie jak muzyka napisana przez Bacha. Pod wpływem impulsu sięgnęłam po utwory innych znanych mi kompozytorów: Brahmsa, Schuberta, Debussy’ego czy nawet Rachmaninowa. Z pewnością nie grałam „dobrze”, ale technika nie stanowiła już głównego problemu. Osiągnęłam konkretny poziom umiejętności. Co więcej, regularny trening sprawił, że moja pamięć stała się sprawniejsza, podobnie jak w przypadku londyńskich taksówkarzy przygotowujących się do słynnego egzaminu z wiedzy o mieście. Innymi słowy – pamięć proceduralna działała.

A co z moim strachem i adrenaliną? Cóż, o dziwo, jeszcze częściej zaczęłam ściszać dźwięk. Czy należało zatem uznać mój eksperyment za nieudany? Niezupełnie – prawie niezauważalnie zaczęła mnie nurtować kolejna kwestia. Czy zamiast traktować pamięć jako wsparcie w pokonywaniu lęku, mogę wykorzystać ją jak trampolinę i całkowicie odmienić moje doświadczenie gry na fortepianie?

To pytanie wywołało we mnie jeszcze większy niepokój. Moje postępy techniczne nie budzą wątpliwości, ale jak daleko mogę z nimi zajść? Jak długo będę w stanie je utrzymać? Zauważyłam, że zamiast nabrać pewności siebie, zyskałam ciekawość: dostrzegam w muzyce więcej. Godziny zapamiętywania nie pomogły mi zapanować nad strachem – nauczyły mnie raczej, że muzyki nie można grać z pamięci, chyba że ma się problemy ze słuchem. Całkiem inaczej wyobrażałam sobie automatyczną grę. Tymczasem okazało się, że od początku byłam w błędzie: zapamiętanie danej frazy nie sprawiło, że przestałam myśleć – wręcz przeciwnie, zaczęłam myśleć jeszcze intensywniej.

I oto siedzę przy wyciszonym fortepianie. Mój lęk, że ktoś mnie usłyszy, jest silny jak nigdy przedtem. Potrafię jednak nad nim zapanować. Miło byłoby zagrać głoś­no. Cudownie byłoby pójść na lekcję gry. Ale ostatnio kiedy ćwiczę Bacha, rzadziej myślę o strachu, a częściej o tym, że dotykam czegoś potężniejszego ode mnie.

Jeśli nadal będę grać po cichu, świat nie straci wiele. Jeśli podkręcę dźwięk, mogę – sparaliżowana strachem – stracić wszystko, co zyskałam. Myślę, że nie ma się tu nad czym zastanawiać.

Ten nieznośny romantyzm

/ SPOŁECZEŃSTWO

TEN
NIEZNOŚNY ROMANTYZM

albo
o obronie
fantazmatów

STANISŁAW BŁASZCZYNA

 styczeń 2023 / 1 (5)

mickiewicz adam portret 4_6588325.jpg

Walenty Wańkowicz, "Portret Adama Mickiewicza na Judahu skale", 1828, fot.: Piotr Ligier / Muzeum Narodowe w Warszawie

Nie ulega wątpliwości, że (abstrahując od religii) na polską tożsamość narodową najmocniej wpłynął Romantyzm. Kiedy na początku lat 90. XX wieku, po tzw. „transformacji” ustrojowej, w naszym kraju ogłoszono załamanie się kulturowego paradygmatu romantycznego, wszyscy tej diagnozie ochoczo przytaknęli, bo ponoć wreszcie nastała u nas „normalność” – staliśmy się suwerenni, wpadliśmy w otwarte ramiona liberalnej demokracji, gotowi na przyjęcie wszelkich dobrodziejstw wolnego rynku…
Wydawało się, że najważniejsze cechy romantycznego charakteru stały się po prostu nieprzydatne, anachroniczne, odczarowane, zbędne. Nie musieliśmy już składać krwawych ofiar walcząc o niepodległość; nie potrzebni nam już byli bohaterowie poświęcający się dla Ojczyzny. Martyrologia i mesjanizm stały się dość egzotycznie brzmiącymi pieśniami przeszłości. Umęczona solidarność narodowa mogła być zastąpiona zdrową konkurencją, symbol – konkretem, marzenie – ziszczeniem, pobożna życzeniowość – prakseologią, mit – narracją faktów, plemię oblężone – społeczeństwem otwartym.
Czy jednak to obwieszczenie śmierci romantyzmu w narodzie nie było przedwczesne? A może jest on z tkanką narodową Polaków nierozerwalnie zrośnięty? Może jesteśmy na niego skazani – na dobre i na złe?

Trupy i postęp, czyli jak to z Romantyzmem bywało

To, co się stało po katastrofie smoleńskiej świadczy o tym, że w psychice narodu konstrukty, złogi i piętna Romantyzmu tkwią nadal. Transformacja ustrojowa nie przełożyła się na transformację mentalną. I trzeba sobie jakoś z tym radzić i jakoś z tym żyć… co wychodzi nam różnie.
Jednak warto zaznaczyć, że Romantyzm niekoniecznie musi być tylko skazą i ciężarem. Okazuje się, że jest czymś, co nadal określa nasz charakter, co buduje nas organicznie, stawszy się poniekąd naszą cechą przyrodzoną, elementem składowym naszej umysłowości – i to nie tylko w wymiarze ogólnym, ale i indywidualnym.
Zresztą, niektórzy z tych, co głosili kres paradygmatu romantycznego w kulturze polskiej, zaznaczali, że konieczna jest nie tyle jego likwidacja, co transpozycja i przeobrażenie. Maria Janion, największa chyba znawczyni polskiego Romantyzmu, która nota bene najdobitniej ogłosiła jego załamanie się po ustrojowej transformacji, pisała, że „odkryjemy (Romantyzm) na nowo, na miarę naszej epoki, jego wielkość artystyczną, odnajdziemy jego filozofię egzystencji”.
Romantyzm miał swoich krytyków od samego początku, choć nawet oni nie mogli się wyzwolić od pewnych jego cech, atrybutów, charyzmów i miazmatów. Już Norwid wskazywał na różnicę między narodem a społeczeństwem – temu pierwszemu przypisując czyn, drugiemu zaś pracę, rozróżniając romantyczno-bohaterski zryw (słomiany zapał?) od organicznej pracy od podstaw, zdolnej rzeczywiście przeobrazić kraj i zmienić mentalnie ludzi. A z drugiej strony przecież pozostawał romantykiem z krwi i kości, uduchowionym i uwznioślonym, naznaczonym samotnością i rysem tragicznym.
Okoniem do Romantyzmu ustawili się pozytywiści, głosząc prymat rozumu nad duszą, wiedzy nad wiarą, praktycyzmu nad sentymentem, ewolucji nad Bogiem, prozy nad poezją, realizmu nad marą… Lecz te deklaracje nie zawsze szły w parze z ich rzeczywistą postawą i wewnętrznym stanem. Bo np. patriotyzm, miłość do Ojczyzny, podziw dla piękna kraju, marzenia o szklanych domach, czy szacunek dla narodowych bohaterów – czyli odruchy i wartości wyznawane przez nich bardziej lub mniej otwarcie – były na wskroś romantyczne.

Maciej Góraj.jpg

„Kto nie był ni razu człowiekiem, Temu człowiek nic nie pomoże” / Maciej Góraj jako Widmo Złego Pana; "Dziady" część II w reżyserii Kingi Modjeskiej, Teatr Scena Polonia, Chicago

dziady-w-chicago 3.jpg

„Zamknijcie drzwi od kaplicy, I stańcie dokoła truny” / Julitta Mroczkowska Brecher jako Guślarz; "Dziady" część II w reżyserii Kingi Modjeskiej, Teatr Scena Polonia, Chicago

„Hej, sowy, puchacze, kruki, Szarpajmy ciało na sztuki” / Edyta Łuckoś, Maciej Góraj i Marcin Kowalik; "Dziady" część II w reżyserii Kingi Modjeskiej, Teatr Scena Polonia, Chicago

Po uszy w Romantyzmie tkwił sam Wyspiański (nota bene pierwszy inscenizator Mickiewiczowskich „Dziadów”), który wprawdzie wyszydzał „poezję grobów”, drwił

z mesjanistycznego bzika, zżymał się na chorobliwość złudzeń i iluzji, miał dość martyrologicznych gloryfikacji i nekrofilskiego szwungu… ale sam tworzył dramaty jak najbardziej romantyczne w formie i treści, które były niczym innym jak mierzeniem się

i wadzeniem, dyskusją i konfrontacją

z romantyczną miazgą, którą Wyspiański poddawał epokowej transformacji. Bo uznał, że w polskim Romantyzmie nadal tkwi wielka siła, tylko trzeba go przeczyścić, przesiać

i przewietrzyć.
Młoda Polska była właściwie powtórzeniem Romantyzmu w wersji fine de siècle’owej (inna nazwa tej epoki, czyli „neoromantyzm”, mówi sama za siebie) tyle że bohaterem tragicznym staje się nie umęczony patriota a cierpiący kosmicznie artysta – kapłan absolutu. Wprawdzie istnieje też odmiana narodowa tego romantyzmu, ale tak dydaktyczna i miałka (z wyjątkiem dramatów Wyspiańskiego), że można na nią spuścić kurtynę milczenia.

Gombrowicz i inni

Do romantyzmu przyczepiali się także Boy-

-Żeleński, Brzozowski, Irzykowski i inni, ale najbardziej dał się mu we znaki Witold Gombrowicz, który – podobnie jak Wyspiański, tyle że w wersji à rebours, groteskowo-

-szyderczej – przenicował ten prąd jak nikt nigdy przed nim, dając tym samym dowód na to, że Romantyzmu nałykał się on więcej, niż zdecydowana większość szeregowych Polaków – przeżuwając go i trawiąc (ewentualnie spluwając i nie trawiąc); przekłuwając nadęte patosem balony narodowych kompleksów, urojeń

i megalomanii. No, ale Gombrowicz w tym kontekście to jest temat rzeka – i wcale nie tak oczywisty w tych swoich anty-romantyzmach, anty-polonizmach, anarchizmach i innych pupizmach. Bo to przecież mędrzec pod maską błazna, człowiek poważny skryty za pozą trickstera, cierpiętnik

o powierzchowności dandysa… Czy wreszcie arcy-Polak, który „Polaka z niego samego wyprowadzał”. Może nawet krypto-romantyk?

Nie lubił Romantyzmu Czesław Miłosz, zwłaszcza za te jego nacjonalistyczne skręty

i obskurantyzm (co dało o sobie znać zwłaszcza w Polsce międzywojennej, którą właściwie opanował w znacznej części postromantyzm) tudzież skłonności heroiczno-martyrologiczno-nekrofilskie („Wy macie wspaniałą architekturę, sztukę, technikę, bogactwo – tak, ale ile my mamy trupów!” – pisał Noblista).
W Polsce „Ludowej” wzory Romantyzmu próbowali zawłaszczyć komuniści, z miernym raczej skutkiem. Bardziej nośny artystycznie (literatura, kino) okazał się sprzeciw wobec tych manipulacji widoczny choćby

w twórczości Różewicza, Konwickiego, 

Białoszewskiego, Mrożka… także w filmach Kawalerowicza, Munka, Wajdy…

POLSKI ROMANTYZM

- ROMANTYZM W KULTURZE

książki 3.jpg

Romantyzm to prąd ideowy, literacki i artystyczny, który

w Europie rozwijał się od lat 90. XVIII wieku do lat 40. XIX wieku. Za początek epoki romantyzmu

w Polsce przyjmuje się rok 1822, kiedy to wydano "Ballady

i romanse" Adama Mickiewicza, za koniec rok 1864, czyli upadek powstania styczniowego.

Nazwa epoki romantyzmu wywodzi się z języka francuskiego oraz niemieckiego od słowa "roman"

i oznacza powieść lub opowiadanie. Według innych źródeł, genezy określenia romantyzm należy szukać w słowie "romanca", które oznacza podania, legendy i baśnie ludów romańskich.

Jednak romantyzm to nie tylko literatura. Bardzo szybko ten prąd ideowy przeniknął do całej formacji kulturowej epoki, to jest malarstwa, architektury, rzeźby, muzyki, a także filozofii i estetyki.

Prace malarzy, rzeźbiarzy

i architektów z epoki romantyzmu można określić mianem różnorodne. Można w nich odnaleźć nawiązania do legend, dzieł Szekspira czy poezji Dantego i Miltona. Przede wszystkim jednak wyrażają one romantyczną postawę i światopogląd tamtych czasów.

Z kolei zmiany w muzyce zaczęły być zdecydowanie zauważalne tuż po rewolucji francuskiej. Pojawiło się hasło "sztuka totalna", które oznaczało, że muzyka miała odtąd przemawiać do odbiorcy różnymi środkami wyrazu jednocześnie, zarówno barwą, słowem jak

i dźwiękiem. Wszystko po to, by

w jak najszerszy sposób wyrazić uczucia człowieka. Muzyka przestała być pisana

i komponowana na życzenie. Romantyczni kompozytorzy tworzyli wtedy, gdy mieli natchnienie i gdy chcieli przekazać coś od siebie.

Rok 2022 jest rokiem Romantyzmu w Polsce. (redakcja)

Romantyczne echa dawały o sobie znać w kolejnych zrywach społecznego sprzeciwu wobec partyjnej dyktatury i zależności od sowieckiego imperium. Symptomatyczne i wymowne jest tu zwłaszcza poruszenie związane z wystawieniem w 1968 r. w Teatrze Narodowym „Dziadów” (uczestnictwo widzów w spektaklu przemieniło się w uliczną manifestację). Elementy martyrologii, poświęcenia, heroizmu – a nawet mesjanizmu – pojawiały się w kolejnych protestach i zamieszkach robotniczych, zwłaszcza

w okresie powstania Solidarności. Swoistą restytucję odruchów romantycznych polskie społeczeństwo przeżyło po tragicznym wypadku pod Smoleńskiem. Również w obecnym życiu politycznym kraju – a zwłaszcza w konflikcie między stroną liberalno-

-modernistyczną a konserwatywno-tradycjonalistyczną – pojawiają się wątki wywiedzione jakby wprost z dawnych sporów romantyków z ich adwersarzami.

Ten przeklęty Mesjanizm, ta sucz Martyrologia

Mesjanizm i martyrologia – dwie specyficzne cechy polskiego Romantyzmu, najbardziej chyba wyszydzane, piętnowane i zwalczane – uznane za prominentne w zestawie polskich wad narodowych. A tymczasem, jeśli weźmiemy pod uwagę kontekst, w jakim powstały, nie okazują się one jakąś aberracją czy patologią myślenia politycznego Polaków, bo wraz z heroizmem – w czasach utraconej niepodległości, ucisku i państwowego niebytu – stanowiły mit ochronny dla polskiej tożsamości, służyły przetrwaniu narodu, były źródłem nadziei na zmianę losu, czy wreszcie pozwalały na zachowanie poczucia własnej wartości, odrębności a nawet i dumy – wbrew rzeczywistości i historycznym faktom. W obliczu klęski powstania listopadowego, wobec upokorzeń, strat i represji, jakie ona przyniosła, trzeba było sobie z tą beznadziejną traumą dawać radę, w jakiś sposób ją przezwyciężyć. Jak zauważył Artur Lewczuk: „Naród stanął wobec cierpienia, które mogło mieć dwojaki charakter: niszczący albo konsolidujący. Trzeba było je pomieścić

w narodowym doświadczeniu, odnaleźć jego sens i ten sens znaleziono w myśli mesjanistycznej, która ostatecznie nie pozwoliła Polakom pogrążyć się w rezygnacji, rozpaczy, która stała się źródłem scalenia i wyznaczyła bieg narodowego trudu w walce

z wrogiem.” W podobnym tonie pisała nawet Maria Janion, zwracając uwagę na pewien działający tu psychologiczny mechanizm: „Romantyzm polski był najbardziej wierny nie rzeczywistości empirycznej, lecz rzeczywistości psychicznej narodu, który utracił niepodległość, ale nigdy nie utracił wiary w konieczność jej odzyskania”.

Oczywiście, że poruszamy się tutaj w sferze wyobrażeniowej, ale czy fantazmaty nie nabierają czasami mocy stwórczej, przeobrażając samą rzeczywistość?

Należy podkreślić, że sama martyrologia nie była Polaków wyborem, czy nie daj Boże jakimś ich masochistycznym upodobaniem,

a wynikała z tragizmu historycznego doświadczenia – z dramatu jaki fundowali nam co jakiś czas silniejsi od nas przeciwnicy. W tę sytuację wpisywała się również gloryfikacja takich zachowań jak poświęcenie, walka i heroizm. Mesjanizm zaś był sposobem na przechowanie i utrwalenie pewnych wyższych wartości moralnych, a ponadto ugruntowywał w Polakach przeświadczenie

o przynależności do narodu nie tylko „wybranego”, ale i „niezbędnego”.
Zważywszy na to wszystko, całkiem zasadne staje się pytanie, czy aby nasze przetrwanie jako narodu – i utworzenie suwerennego państwa – nie zawdzięczamy właśnie tak ośmieszanemu i pogardzanemu przez niektórych Romantyzmowi?

Polskość na cenzurowanym

i pułapka liberalizmu

Źle się dzieje w państwie polskim, kiedy nie ma porozumienia co do tego, jak należy przekształcać polską tożsamość narodową w konfrontacji

z przemianą w społeczeństwo postnowoczesne – w dobie europejskiej integracji i globalizacji, w zderzeniu z problemami jakie niosą ze sobą konsumpcjonizm, nierówność ekonomiczna, rewolucja informatyczna, moralny relatywizm, utowarowienie kultury i jej masowa degradacja. Tych zagrożeń i wyzwań jest znacznie więcej. Czy wobec tego mogą dziwić polityczno-społeczne reakcje mające przed nimi bronić? Próba ochrony polskiej tożsamości narodowej jest jedną z nich.

Tymczasem znajdują się „postępowi”, „wyzwoleni” i „nowocześni”, zwykle wpatrzeni w Zachód polityczni koryfeusze oraz uważający się za „elitę” polscy inteligenci, którzy pod przykrywką liberalizmu dekonstruują kulturowe mity, dokonują przewartościowania pewnych tradycyjnych wartości, niszczą typowo polskie formy… często zastępując to jakimś post-modernistycznym badziewiem, lub po prostu niczym. Dezawuują takie pojęcia jak patriotyzm, polskość i naród; okazują lekceważenie dla tradycji, rytuału, religii i wiary; bezkrytycznie poddają się obcym wpływom; zachodnie standardy uważają za jedynie słuszne; zachowanie się moralne jest dla nich śmiechu warte; przyzwoitość, dobroć

i uczciwość dobre są dla naiwniaków i frajerów… itd. (Swoją drogą nie spodziewałem się, że doczekam czasów, kiedy zadeklarowani liberałowie zaczną się zachowywać jak sekta).

A przecież, nawet sam – tak hołubiony przez intelektualistów (na równi choćby z Mrożkiem) Gombrowicz pisał: “Nie będziemy narodem prawdziwie europejskim, póki nie wyodrębnimy się z Europy – gdyż europejskość nie polega na zlaniu się z Europą, lecz na tym, aby być jej częścią składową specyficzną i nie dającą się niczym zastąpić”. Czy komukolwiek wpatrzonemu w literackie szelmostwo i dezynwolturę pisarza przyszłoby do głowy, że taka deklaracja wyszła spod pióra drwiącego z romantycznej polskości kosmopolitycznego szydercy?

A Gombrowicz byłby ostatnim, który by się godził z zastąpieniem czegokolwiek jakąś małpującą innych repliką – obcą formą jeszcze bardziej upupiającą Polaków.

„O sprawiedliwy, lecz straszny wyroku! I com ucierpiał, to cierpieć co roku” / Tomasz Maternowski jako Upiór; "Dziady" część II w reżyserii

Kingi Modjeskiej, Teatr Scena Polonia, Chicago

Jak już wspomniałem, uważająca się za kulturalno-intelektualną elitę formacja stojąca po przeciwnej stronie barykady, niż obóz reprezentujący poglądy narodowo-konserwatywne i broniący polskiej – nota bene uwarunkowanej religijnie – tradycji, nie miała większych skrupułów by zdekonstruować polskie mity narodowe, poddać krytyce tak rdzennie polskie wartości tradycyjne jak np. patriotyzm czy wiara, ale niestety nie zdołała stworzyć i wprowadzić żadnej innej, alternatywnej, lecz suwerennie polskiej jakości – tego, co Polacy jako społeczeństwo mogliby uznać i przyjąć jako nową formę polskości. Bo łatwiej jest coś zburzyć niż zbudować – dekonstrukcja zawsze jest łatwiejsza niż konstrukcja, a deziluzja może mieć katastrofalne skutki uboczne. Powstała pustka, wyrwa, dziura, którą wypełnia się często jakimś surogatem lub atrapą. Dokonano analizy, ale synteza idzie jak po grudzie. Zalano nas krytyką polskości („polskość to nienormalność”, „ciemny lud”), ale nie uraczono żadną afirmacją, która uwzględniałaby polską specyfikę

i charakter. Zadenuncjowano populizm, ale nie zastąpiono go żadnym – wiarygodnym i akceptowalnym dla większości społeczeństwa – paradygmatem zbiorowości czy narodu. (źródło: https://wizjalokalna.wordpress.com/2019/07/06/ten-nieznosny-romantyzm/)

/ SPOŁECZEŃSTWO

  styczeń 2023 / 1 (5)

Miara umiaru

Miara umiaru 

Nieokiełznana zachłanność i pycha nie będzie mieć innego końca jak tylko tragiczny – wiedzieli o tym starożytni, bo świetnie przecież znali gorzkie losy Tantala, Polikratesa

i tylu innych nieszczęśników, którzy ulegli podszeptom aroganckiej bogini Hybris.

nadmiar.jpg

ADAM ADUSZKIEWICZ

Kłopot z umiarem nie jest jedynie wizytówką współczesności. Spróbujcie wyobrazić sobie przepych i blichtr, jakim Polacy chcieli zaimponować rzymianom 27 listopada 1633 r. Tego dnia Jerzy Ossoliński, podskarbi wielki koronny, hrabia na Tęczynie, jako poseł króla Władysława IV uroczyście wjeżdża do Rzymu. Spotyka się z papieżem Urbanem VIII oraz wieloma rzymskimi dygnitarzami

i posłami innych władców.

Przygotowany i zapowiedziany wjazd polskiego poselstwa to dyplomatyczny spektakl wyreżyserowany zgodnie z regułami epoki. Jak wyglądał? Wszystkiego nie sposób opowiedzieć, musi wystarczyć nam kilka scen. „Na przodzie jechało dwóch szlachciców ze służby posła, ubranych po polsku w atłasy szkarłatne. (…) Następnie 10 wielbłądów z grzywami przyozdobionymi srebrnymi nićmi, pokrytych oponami z czerwonego aksamitu haftowanego w złote listki z kolcami srebrnymi i ze sznurami jedwabnymi, które przechodziły przez srebrne sprzączki. (…) Po nich jechało trzydziestu kozaków, uzbrojonych w muszkiety i rusznice, ubranych w ferezje szkarłatne przetykane złotem, ozdobione białymi piórami żurawimi. (…) Później starszy pokojowy posła Kociszewski, wymachujący dzidą, ubrany na biało ze skrzydłami z piór żurawich. Koń miał rząd turkusowy i pióra na nogach. (…) Postępowali dalej służący prowadzący pięć koni tureckich. Siodło pierwszego było wysadzane diamentami, drugiego turkusami, trzeciego rubinami, czwartego różnymi drogimi kamieniami, zaś piątego, wyjątkowo piękne, świeciło diamentami (…). Dwa z nich miały złote podkowy, które, umyślnie źle przymocowane, rozpad­ły się między pospólstwo”.

Tłumy rzymian i przyjezdnych podziwiały niesłychane bogactwo polskiego poselstwa. Dzięki cudzoziemskim posłom wieść o nim rozniosła się po całej Europie. Do tego słynny rytownik Stefano della Bella przedstawił owo spektakularne wydarzenie techniką akwaforty na sześciu planszach o łącznej długości ponad 2,5 m. Wszystko kosztowało majątek. Zapewne zbyt wielki jak dla królestwa, które było u progu kolejnej wojny i miało upaść w ciągu paru dekad. Wielbłądy i diamenty, złote podkowy i dzida Kociszewskiego zrobiły odpowiednie wrażenie. Czy można było inaczej wjechać do Rzymu? Skromnie, boczną bramą? Raczej nie. Ossoliński zrobił to, czego świat od niego oczekiwał. Najlepiej, jak potrafił.

Hybris.jpg

Hybris - w mitologii greckiej bóstwo i uosobienie arogancji

i bezczelności, także przemocy, rozpusty, pychy oraz lekkomyślności

i ogólnie skandalicznego zachowania. (domena publiczna)

Sprawka bogini

Można ubolewać nad współczesną produkcją i konsumpcją rzeczy zbędnych, z politowaniem i zgorszeniem kiwać głową, gdy czytamy na łamach „Polityki” (7.09.2019), że „2 mln Polaków raz w tygodniu kupuje jakieś ubranie, buty itp. W UK 50 sztuk rocznie na głowę (20 kg ubrań). Szwedzi 12 kg. W skali planety 30 mln ton rocznie (tyle, ile waży 6 mln słoni albo dość duża asteroida)”. Można rozpisywać się

o bezsensie masowej turystyki i modnych kierunkach podróży (na szczęście są jeszcze piękne miejsca, które nie dorobiły się tego statusu). Cóż, ulegamy tej samej presji, co Ossoliński 400 lat temu. Tej samej sile. Co o niej wiemy? Dlaczego tak trudno się jej oprzeć?

W greckiej mitologii pojawia się bogini Hybris. Niczego nie stwarza, nie patronuje mądrości ani sztuce, nie włada żadnym żywiołem, nie przynosi ludziom ognia. Nie ma w sobie piękna, dobra i harmonii. Domeną Hybris jest zupełnie inna strona życia. Jej imię oznacza zachłanność, arogancję, pychę, a także bezczelność, przemoc

i rozpustę. Lepiej jej unikać, ponieważ tych, którzy jej ulegli, ściga nieubłagana Nemezis, „strażniczka zemsty i sprawiedliwości”, która „przydziela nemei, szczęście i niedolę, czuwa nad tym, by niczyje powodzenie nie przekroczyło wyznaczonych dla niego granic” (Zygmunt Kubiak, Mitologia Greków i Rzymian). Śmiertelny człowiek powinien znać swoją miarę. Na rzymski popis Ossolińskiego można spojrzeć z pewną wyrozumiałością. Chciał zrobić wrażenie, wykorzystać pychę papieża i jego dworu, żeby uzyskać coś dla siebie i swojego króla. Skutecznie zagrać na targowisku próżności. Hybris? Oczywiście.

Wszystko, co najważniejsze na temat miary, której nie należy przekraczać, zostało zapisane w przedsionku przy wejściu do słynnej świątyni Apollina w Delfach. Na ścianach umieszczono tam maksymy „pomagające ludziom w życiu”. Były one darem złożonym 

bogu przez siedmiu mędrców: filozofów, prawodawców, przywódców politycznych. Kleobulos z Lindos powiedział: „Najlepsza jest miara”. Chilon z Lacedemonu: „Poznaj samego siebie”. Periander z Koryntu: „Trzeba powściągnąć gniew”. Pittakos z Mityleny: „Niczego zanadto”. Solon z Aten: „Patrzeć na koniec życia”. Bias z Prieny: „Ludzie w większości są źli”. Tales z Miletu: „Za nikogo nie dawaj poręki”.

Najbardziej znana jest oczywiście maksyma podarowana przez Chilona: „Poznaj samego siebie”. Przy wejściu do świątyni znaczyło to tyle co: zastanów się, kim jesteś ty, który chcesz stanąć przed bogiem. Zmierz siebie właściwą miarą. Bo jak powiedzieli Kleobulos

i Pittakos: „Najlepsza jest miara” i „Niczego zanadto”. Domyślamy się, że w tych wezwaniach nie chodzi po prostu o umiar w ubiorze czy zachowaniu.

O tym, co znaczy „miara”, nauczał Pitagoras – wierny wyznawca Apollina, który stworzył jedną z najważniejszych szkół filozoficznych starożytności. Według niego zasadą świata jest liczba i harmonia. Jak później ujął to Platon, na którego nauka Pitagorasa wywarła wielki wpływ: „[…] niebo i ziemię, i bogów, i ludzi wspólność utrzymują w związku i przyjaźń, i porządek, i rozum, i sprawiedliwość. Dlatego się to wszystko układem świata nazywa (kosmosem), przyjacielu, a nie rozkładem ani rozpustą” (Platon, Gorgiasz, [w:] Giovanni ­Reale, Historia filozofii starożytnej, tłum. Edward Iwo Zieliński). Kosmos, czyli porządek, układ świata, nieoczywisty, utajony ład, który spaja wszechświat i ludzkie społeczności. Trudno wyrazić go słowami, łatwiej usłyszeć w muzyce, w której brzmi „harmonia mundi”, albo w poezji. Poznać swoją miarę to znaczy doświadczyć siebie jako część wielkiej harmonijnej całości. Uświadomić sobie własną ­prawdziwą naturę. Z kolei stracić miarę to stracić kontakt ze sobą i całością kosmosu. Ze szczeliny, która powstaje, gdy zwiedzione przez Hybris ego oddziela się od powszechnej harmonii, sączą się mrok, rozkład i rozpusta. Pycha władców oraz zachłanność bogaczy gorliwie naśladowana przez pospólstwo.

Dzieje próżności

Wróćmy jednak do mitologii greckiej. Pełna grozy historia Tantala dobrze obrazuje konsekwencje pychy i braku umiaru. Król Tantal, spokrewniony z bogami, często uczestniczył w ucztach na Olimpie, podkradał tam nektar i ambrozję. Był bogatym, potężnym i bardzo dumnym królem. Tak dumnym, iż uznał, że bogowie nie mogą być mądrzejsi od niego. A ponieważ zdarzało się, że oni również zasiadali przy jego królewskim stole, postanowił podczas jednego ze spotkań wystawić na próbę ich wszechwiedzę. Przed kolejną ucztą kazał zabić swego syna Pelopsa i z niego przyrządzić potrawę dla gości z Olimpu. Oczywiście bogowie poznali się na podstępie. Wskrzesili Pelopsa, który później zdobył wielką sławę, a jego imię dało nazwę Peloponezowi. Tantala zaś skazali na wieczną mękę: „Starzec o spieczonych pragnieniem ustach stoi w wodzie sięgającej mu do podbródka, lecz ilekroć próbuje napić się, woda ucieka – dajmon osusza ją tak, że stopy pali spękany grunt. Z gałęzi nad głową Tantala zwieszają się cudowne owoce: granaty, jabłka, oliwki, figi, lecz gdy zgłodniały po nie sięga, wiatr je podrywa do chmur” (Zygmunt Kubiak). Tantalowi wydawało się, że wszystko ma

w zasięgu ręki, niczego jednak nie może dosięgnąć. Bogowie zostawili go w Hadesie na pastwę jego złudzenia. Jego zachłanność

i pycha spotkały się z okrutną karą. Chcąc coraz więcej, mając za nic umiar, został w końcu uwięziony w sytuacji, w której nie jest

w stanie zaspokoić głodu i pragnienia – podstawowych potrzeb. Czy ów mit nie wydaje nam się aktualny, jeśli wziąć pod uwagę zmiany klimatyczne, głód czy problemy z dostępem do czystej wody w różnych częściach świata?

Pitagoras.jpg

Jeszcze bardziej złowroga, bo na pozór mniej oczywista jest opowiedziana przez Herodota historia władcy Samos Polikratesa. Znany był z tego, że we wszystkim mu się wiodło. „Miał sto pięćdziesięciowiosłowców i tysiąc łuczników, z którymi plądrował
i rabował wszędzie bez różnicy”. Przyjaźnił się z Amazysem, królem Egiptu, który widząc, jakim torem biegnie życie Polikratesa, wysłał do niego list, a w nim napisał: „Wprawdzie przyjemnie jest dowiedzieć się, że miłemu przyjacielowi dobrze się dzieje; mnie jednak nie podoba się twoje wielkie szczęście, bo wiem, jak zazdrosne jest bóstwo. […] Bo o nikim nie słyszałem i nie wiem, żeby w końcu całkiem nędznie nie zszedł ze świata, jeśli we wszystkim miał powodzenie”. I doradził Polikratesowi, żeby wybrał coś, co uważa za bardzo dla siebie cenne, czego strata sprawi mu ból,
i wyrzekł się tego. Polikrates posłuchał rady. Wydobył ze swego skarbca niezwykle piękny i cenny pierścień, wypłynął na morze
i wrzucił go w głębinę. Parę dni później pewien rybak z Samos udał się na połów i złowił wielką, piękną rybę. Uznał, że tylko król jest jej godzien, więc zaniósł ją do pałacu. Polikrates docenił jego gest
i zaprosił go na wieczorną ucztę. Ryba trafiła do kuchni, kucharz rozciął brzuch. I co się okazało? W brzuchu ryby znalazł złoty pierścień, który natychmiast odniósł do króla. O wszystkim Polikrates napisał Amazysowi. A ten – jak pisze Herodot – „zrozumiał, że niemożliwe jest, aby jeden człowiek uchronił drugiego przed złowrogim losem, i że Polikrates, który we wszystkim ma powodzenie i nawet odrzucone rzeczy odnajduje, niedobrze skończy”. Zakończył więc przyjaźń, „aby sam nie musiał boleć nad przyjacielem, gdyby straszny i gwałtowny cios ugodził
w Polikratesa”. Jak przewidział, tak się stało. Parę lat po zdarzeniu
z pierścieniem Polikrates, wierząc w swoją szczęśliwą gwiazdę, wpadł w pułapkę, którą zastawili na niego wrogowie, i został okrutnie zamordowany.

Pitagoras - grecki matematykfilozofmistyk kojarzony ze słynnym twierdzeniem matematycznym nazwanym jego imieniem. Według większości opisów Pitagoras żył około 80 lat, chociaż relacja anonimowego autora twierdzi, iż żył on aż 104 lata. (domena publiczna)

Błogosławiony brak

Przestroga Amazysa żyje do dziś. Gdy opowiadamy o jakimś swoim sukcesie, często „odpukujemy”, żeby nie „zapeszyć”. Nie narazić się Nemezis. Nie stworzyć wrażenia, że ślepo ufamy swemu powodzeniu. Gdzie znajduje się pułapka, przed którą próbujemy się uchronić? Odpowiedź znów możemy znaleźć w greckim micie. Akteon, wielki myśliwy, podglądał kiedyś kąpiącą się w strumieniu piękną Artemidę – boginię łowów, lasów, gór i zwierząt. Za karę bogini przemieniła myśliwego w jelenia, a zmylone tą przemianą psy

z jego sfory rozszarpały go na strzępy. Przytaczając tę historię, Zygmunt Kubiak pisze: „Akteon potwierdza greckie pojęcie piękności nie na ludzką miarę, piękności, która budzi trwogę”. Nie jest ona dla ludzkich oczu. Bo może się zdarzyć, że patrząc na doskonałe piękno, człowiek odwróci wzrok od ułomnej, ciemnej strony swojej natury. I uroi sobie, że jest kimś doskonałym. Na własną zgubę.

Nasze narcystyczne skłonności boleśnie zderzają się z prawdą i wymaganiami zawartymi w maksymach ofiarowanych Apollinowi przez męd­rców. Na pewno groteskowo musi wyglądać nasz gniew wobec nieubłaganego porządku rzeczy. Miotamy się przeciw konieczności, tracąc poczucie miary. Pewnego dnia i tak przyjdzie moment, gdy przekroczymy granicę swoich możliwości. A Hybris? Chętnie pojawi się jako antidotum na stratę. Zresztą stale coś się rozpada, coś wymyka z rąk. Ona jednak nieustannie czeka na sukces. Nie godzi się na oznaki porażki, kryzysu, niepewności, upływu czasu, starości. Wszelkie obawy tłumi pychą i zachłannością. Napędza szalony, beznadziejny wysiłek, żeby odsunąć widmo nieuchronnej entropii. Chce jak najwięcej mieć i jak najwięcej doświadczyć, bo łudzi się, że kupując, oglądając, jedząc, 

uniknie straty. To z jej zachłanności rodzą się totalne ideologiczne konstrukcje, które powstają, żeby jakoś zapanować nad ulotną rzeczywistością. To Hybris, jak powiedzieliby Grecy, tworzy tyranów owładniętych wizjami tysiącletniego trwania ich władzy

i zbawczej roli, jaką mają do odegrania. Historia niczego ich nie uczy, nie chcą pamiętać o zawsze czujnej Nemezis…

Marek Bieńczyk w Melancholii pisze za Baudrillardem o szaleństwie nasycenia, świecie „po orgii”, „w którym wyzwoliliśmy wszystkie możliwości, przebiegliśmy wszystkie drogi, wykorzystaliśmy wszystkie środki produkcji, a nawet wirtualnej nadprodukcji rzeczy, ideologii, przekazów… W tym szaleństwie nasycenia, w tym obłędzie wyczerpywania produkcyjnych możliwości, jak również

w rozwoju psychologicznych i sportowych technik »spełniania« siebie samego, »wyśrubowywania« naszej tożsamości i skuteczności, osiągnęliśmy […] przerażający, niebezpieczny stan nasycenia, w którym nie ma miejsca na brak, stratę, na być może zbawienne w tej nowej sytuacji cywilizacyjnej stany melancholijne; wyobcowanie, różnicę, tęsknotę”.

Gdzie znaleźć miarę? Może wstępem do sztuki umiaru jest niepozbawiona męstwa zgoda na stratę, upływ czasu, błędy, jakie się popełniło, i sukcesy, jakie odniosło. Bez płonnych nadziei, ale też bez lęku, jak mówi stara stoicka maksyma. Poczucie miary pojawia się, gdy uda się odeprzeć pokusy Hybris. Tylko odrywając uwagę od lęku o siebie, można dostrzec piękno świata, odkryć najciekawsze miejsca na ziemi, dostrzec wartość ludzi, których się spotyka, i rzeczy, które są w zasięgu ręki.

Claude Durix – zmarły w 2012 r. francuski lekarz, mistrz japońskich sztuk walki i nauczyciel zen, który większość życia spędził

w Maroku­ – w swojej książce Sto kluczy zen w rozdziale poświęconym konsumpcji napisał, że „w Maroku istnieją jeszcze sklepiki,

w których nie ma nic: pomieszczenie jest puste. Kupujący musi powiedzieć, co jest mu potrzebne, potem prosi sprzedawcę, który idzie szukać tego w magazynie. Sprzedawca uważałby siebie za wyjątkowo nieuczciwego, gdyby zaproponował kupno czegoś, co nie było zamierzone”.  ("Przekrój")

Korzystałem z książek: Marek Bieńczyk, Melancholia, Sic!, Warszawa 1998; Jose Cabanis, Ten wspaniały Saint-Simon, tłum. Andrzej Kijowski, Czytelnik, Warszawa 1978; Herodot, Dzieje, tłum. Seweryn Hammer, Czytelnik, Warszawa 2003; Zygmunt Kubiak, Mitologia Greków i Rzymian, Świat Książki, 1997; Dominique Loreau, Minimalizm w codziennym życiu, Czarna Owca, Warszawa 2012; Tomasz Makowski, Poselstwo Jerzego Ossolińskiego do Rzymu w roku 1633, Biblioteka Narodowa, Warszawa 1996; Giovanni Reale, Historia filozofii starożytnej, t. 1, tłum. Edward Iwo Zieliński, KUL, Lublin 1993.

bottom of page