miesięcznik polonia kultura
pakamera.chicago
pismo pakamera.polonia, od numeru 14 pod adresem internetowym: www.pakamerapolonia.com
podróże
/ KULTURA książka
pakamera październik 2022 / 2 (2)
Alexandra Alter
Jennifer Croft przekłada książki Olgi
Tokarczuk na język angielski. To ona
rozpoczęła debatę o roli tłumaczy,
postuluje o częstsze docenianie
jej kolegów i koleżanek i ich pracy.
Jennifer Croft; fot. The University of Tulsa
"The New York Times"
Sztuka przekładu
- debata o roli tłumaczy
Kiedy Jennifer Croft opowiada o tłumaczeniu powieści „Bieguni" polskiej pisarki Olgi Tokarczuk, czasami czule nazywa książkę „owocem naszej miłości". - To dzieło Olgi, ale jest tam też dużo mnie: mojego stylu i moich decyzji – powiedziała niedawno w wywiadzie.
Powieść „Bieguni" była dla Croft pracą miłości. Tłumaczka spędziła dekadę, próbując znaleźć dla niej wydawcę.
W końcu książka została wydana przez Fitzcarraldo Editions w Wielkiej Brytanii w 2017 roku i Riverhead w Stanach Zjednoczonych w 2018 roku. Uznano ją za arcydzieło i wielokrotnie nagradzano. Powieść zdobyła Międzynarodową Nagrodę Bookera i znalazła się w finale National Book Award w kategorii literatura tłumaczona, dzięki czemu Tokarczuk, uhonorowana później Literacką Nagrodą Nobla, stała się dużo chętniej czytana na całym świecie.
Croft poczuła jednak lekkie ukłucie rozczarowania, że jej nazwiska nie było na okładce książki, chociaż poświęciła temu projektowi kawał życia. Zeszłego lata zdecydowała się na śmiały postulat. „Nie będę tłumaczyć więcej książek, jeśli moje nazwisko nie znajdzie się na okładce. Jest to nie tylko wyraz braku szacunku dla mnie, ale także duża krzywda dla czytelnika, który powinien wiedzieć, przez kogo zostały wybrane słowa, które zamierza przeczytać" – napisała na Twitterze.
Jej wypowiedź znalazła szerokie poparcie w świecie literackim. Croft wraz z pisarzem Markiem Haddonem opublikowała list otwarty, w którym wezwała wydawców do umieszczania nazwisk tłumaczy na okładkach książek. List podpisało prawie 2600 osób, m.in. tacy pisarze, jak Lauren Groff, Katie Kitamura, Philip Pullman, Sigrid Nunez i Neil Gaiman,
a także wybitni tłumacze, np. Robin Myers, Martin Aitken, Jen Calleja, Margaret Jull Costa i John Keene. Jej wysiłki skłoniły niektórych wydawców, np. Pan Macmillan i niezależne Lolli Editions w Wielkiej Brytanii, do oznaczania tłumaczy na okładkach.
Najnowszym opublikowanym przekładem Croft są „Księgi Jakubowe" Tokarczuk, licząca ponad 900 stron powieść historyczna o Jakubie Franku, XVIII-wiecznym przywódcy kultu z Europy Wschodniej, którego historia opowiadana jest poprzez wpisy w pamiętniku, poezję, listy i proroctwa. Krytycy chwalili Croft za zwinny przekład potężnej epopei Tokarczuk, nazywając go „bujnym" i „cudownym". W recenzji w „The New York Times" Dwight Garner napisał, że „wrażliwe tłumaczenie Croft jest idealnie zestrojone z licznymi formami językowymi, z których korzysta pisarka. Sprawia, że dobrze brzmią nawet gry słów".
Tym razem na okładce widnieje nazwisko Croft. Wydawnictwo Riverhead dodało je na prośbę samej zainteresowanej
i Tokarczuk. Croft otrzymuje również tantiemy za „Księgi Jakubowe", których nie dostała za „Biegunów". (Tłumaczom zazwyczaj wypłacane są tylko stałe, jednorazowe honoraria).
Tokarczuk z entuzjazmem poparła tę decyzję. - Jest niesamowicie uzdolniona językowo – mówi Tokarczuk. - Jenny w ogóle nie skupia się na języku, ale na tym, co jest pod nim i co próbuje on wyrazić. Wyjaśnia więc intencje autora, a nie tylko tłumaczy stojące jedno po drugim słowa. Jest też bardzo empatyczna i doskonale umie wejść w cały idiolekt pisarza – chwali Croft noblistka.
Tłumaczenie to akt twórczy
Dla Croft kampania mająca na celu dostrzeżenie tłumaczy to nie tylko prośba o uwagę i uznanie. Croft wierzy również, że podkreślanie ich nazwisk zapewni większą przejrzystość procesu i pomoże czytelnikom analizować ich pracę w taki sam sposób, w jaki narrację w audiobooku oceniają nie tylko pod kątem treści, ale także wykonania. - Tłumaczenie to nie tylko umiejętność techniczna, ale akt twórczy – przekonuje tłumaczka. – Powinniśmy być bardziej doceniani, ale musimy też brać odpowiedzialność za wykonaną pracę – uważa.
Kampania Croft odbiła się echem w literackim świecie. Pisarka Jhumpa Lahiri, która również tłumaczy
z włoskiego i przełożyła swoją własną pracę z włoskiego na angielski, mówi, że umieszczanie nazwisk tłumaczy na okładkach książek powinno być standardową praktyką i że zasługują oni na to, by być traktowani jak artyści. - Czas zająć się tym historycznym zaniedbaniem – apeluje Lahiri, która również podpisała list otwarty. – Tłumaczenie wymaga kreatywności, wymaga pomysłowości, wymaga wyobraźni. Bardzo często trzeba radykalnie przerobić tekst, a jeśli to nie jest praca wyobraźni, to nie wiem, co nią jest – uważa.
To znacznie więcej niż przekładanie zdań i składni z jednego języka na drugi. Tłumacze często pełnią funkcję literackich skautów, agentów i publicystów. Wiele osób regularnie czyta mnóstwo pozycji w językach, w których się specjalizują, aby wyłapywać nowych autorów i książki, a następnie przedstawiać je wydawcom. Kiedy pojawiają się wersje anglojęzyczne, tłumacze są często proszeni o pomoc w organizowaniu wywiadów i towarzyszenie autorom podczas promocji ich książek, a także o zarządzanie w języku angielskim ich kontami w mediach społecznościowych.
Literatura tłumaczona stanowi zaledwie ułamek tytułów publikowanych w Stanach Zjednoczonych. Pomimo sukcesu książek międzynarodowych gwiazd, np. Eleny Ferrante, Harukiego Murakamiego i Karla Ove Knausgaarda, wielu wydawców wciąż martwi się, że amerykańskich czytelników tłumaczenia odstraszają. (...)
Jednym z argumentów, jakie wydawcy wysuwają przeciwko takiemu eksponowaniu tłumaczy, jest to, że niektórzy czytelnicy mogą być mniej skłonni do kupna książki, która wygląda na tłumaczenie. - Możliwe, że książki sprzedają się lepiej, gdy są po prostu przedstawiane jako dobre książki, a nie jako „przetłumaczone książki" – uważa Post.
Większość dużych wydawnictw twierdzi, że nie ma formalnych wytycznych dotyczących umieszczania nazwisk tłumaczy na okładce. Niektóre małe firmy, które koncentrują się na literaturze międzynarodowej, oczywiście to robią, w tym Archipelago i Two Lines Press, które zajmują się wyłącznie przekładami literackimi. W 2020 roku niezależne Catapult wprowadziło politykę umieszczania nazwisk tłumaczy na okładce i płaci im tantiemy od wszystkich sprzedanych egzemplarzy. - Postrzegamy to jako prosty i bardzo widoczny sposób na podkreślenie, że praca wykonywana przez tłumaczy literatury wymaga ogromnych umiejętności i że jest całkowicie niezbędna do publikowania najlepszych tekstów świata – zaznacza Kendall Storey, redaktor Catapult.
Poliglotka Croft
40-letnia Croft, która regularnie tłumaczy z hiszpańskiego i polskiego, a także pracuje nad książkami napisanymi po rosyjsku i ukraińsku, mówi, że tłumaczeniami zajęła się przypadkiem. Dorastając w jednojęzycznym gospodarstwie domowym w Oklahomie, wcześnie pokochała języki i wraz ze swoją młodszą siostrą stworzyła swój tajny język.
Na Uniwersytecie w Tulsie studiowała u rosyjskiego poety Jewgienija Jewtuszenki, który pokazał jej literaturę rosyjską. Później uzyskała tytuł magistra przekładu literackiego na Uniwersytecie Iowa, gdzie zainteresowała się literaturą polską.
W 2002 roku przeczytała zbiór opowiadań Tokarczuk zatytułowany „Gra na wielu bębenkach". Choć jej znajomość polskiego była wtedy szczątkowa, zafascynował ją język i styl pisarki i postanowiła zapoznać się z jej twórczością. Znalazła dwa angielskie tłumaczenia powieści Tokarczuk autorstwa Antonii Lloyd-Jones i wysłała do niej maila. Brytyjka przedstawiła ją Polce. Croft i Tokarczuk natychmiast przypadły sobie do gustu.
Po ukończeniu studiów w 2003 r. Croft przeniosła się do Polski dzięki stypendium Fulbrighta, a następnie utrzymywała się z różnych grantów, tłumacząc „Biegunów" i inne książki. Przez pewien czas mieszkała w Berlinie i Paryżu, po czym pojechała do Buenos Aires, gdzie postanowiła doskonalić swój hiszpański - język, którego podstaw nauczyła się w wieku 20 lat. Przez cały ten czas była wielką orędowniczką twórczości Tokarczuk.
- Za każdym razem, gdy przedstawiałam jej książki wydawcom, zawsze powtarzałam, że to autorka, która zdobędzie Nagrodę Nobla – mówi Croft. – Próbowałam wszelkich sposobów, by tylko rozpuścić wieści, ale nie przekonywało to redaktorów – wspomina.
Oprócz tłumaczenia twórczości Tokarczuk Croft rozpoczęła pracę nad książkami Polki Wioletty Greg oraz argentyńskich pisarzy Rominy Pauli, Pedro Mairala i Federica Falco, którzy określili Croft jako „niezwykle wrażliwą na najsubtelniejsze wariacje w mowie różnych postaci, na ich uczucia, ich nastroje, ich milczenie".
Croft ma nieco niekonwencjonalne podejście do tłumaczenia. Zaczyna od przeczytania całej książki, potem wraca do początku i stara się powtórzyć proces twórczy autora. Kiedy pracowała nad powieścią Mairala „Kobieta z Urugwaju", która ma strukturę listu męża do żony i którą Mairal napisał błyskawicznie, Croft przetłumaczyła ją tak szybko, jak tylko mogła, aby odtworzyć jego szalone tempo i gorączkowy styl prozy wyznania. - Udało jej się zachować intymny ton. Tłumaczenie brzmi, jakby ktoś z tobą rozmawiał, a właśnie taka była moja intencja – chwali Croft Mairal.
Croft bardziej skupia się na przekazywaniu tonu, stylu i znaczenia niż na dokładności co do słowa. Określa swój proces jako „całkowity demontaż książki, a następnie całkowite przebudowanie jej od podstaw".
Kiedy nie tłumaczy, Croft pisze. Napisała autobiograficzną powieść w języku hiszpańskim, zatytułowaną „Serpientes
y Escaleras" (w wydaniu polskim tytuł to „Odeszło, zostało"), o swoim dojrzewaniu i rodzącej się miłości do zawiłości języka i do tłumaczeń. Początkowo nie zamierzała wydać jej po angielsku, ale zaczęła tłumaczyć rozdziały, by dać je do przeczytania siostrze, której choroba jest powracającym motywem w książce. Gdy ją przekładała, zdała sobie sprawę, że przerabia ją na ilustrowaną literaturę faktu, a angielska wersja „Homesick", którą Unnamed Press wydało w 2019 roku, została opublikowana jako pamiętnik.
Croft, która mieszka między Los Angeles a Tulsą w stanie Oklahoma, pracuje teraz nad powieścią o tłumaczeniu, zatytułowaną „Amadou". Akcja toczy się w prastarych lasach Polski, gdzie grupa tłumaczy zebrała się, by wspólnie pracować nad najnowszym dziełem znanej polskiej powieściopisarki. Tłumacze są zdumieni, gdy autorka przechodzi nieziemską przemianę i znika w lesie, zostawiając z zadaniem wyjaśnienia znaczenia jej nowej powieści.
Croft zrobiła również kilka nowych przekładów, które ukażą się w ciągu najbliższych kilku lat, w tym trzy powieści przetłumaczone z języka hiszpańskiego i jedną z polskiego. Chociaż nie narzeka na brak projektów, Croft czasami zastanawia się, czy jej kampania na rzecz większego doceniania tłumaczy będzie ją coś kosztowała. - Jestem pewna, że jest wielu wydawców, którzy nie chcą ze mną pracować – uważa. – Niektórzy ludzie naprawdę nie byli zadowoleni z tego pomysłu. Wiem, bo odbyłam kilka trudnych rozmów z redaktorami - zdradza.
Mimo to cała debata, którą wywołały jej starania, dała jej dużo satysfakcji. Croft cieszy się, że „ludzie poświęcają przynajmniej trochę więcej uwagi samemu językowi i sztuce przekładu".
/ KULTURA społeczeństwo
pakamera październik 2022 / 2 (2)
ZŁO - czyli to, co nas pociąga...
Paulina Parowicz
Czy kiedykolwiek mieliście ochotę kogoś zabić? Podejrzewam, że mogło się Wam to zdarzyć, ale raczej nie braliście tej możliwości na serio pod uwagę. Są jednak tacy, którzy to zrobili. Może nawet sprawiło im to przyjemność.
Część z nich miała IQ na poziomie znacznie powyżej normy. Byli też tacy, którzy nie potrafili pisać ani czytać. Niektórzy znali odpowiedź na pytanie, dlaczego zabili, inni nie. Zabójcy, seryjni mordercy, jednostki na marginesie społecznym, a już na pewno tym moralnym. Zazwyczaj wzbudzają nasze obrzydzenie – znam osoby, które nie potrafią nawet słuchać ich okrutnych historii bez uczucia mdłości. Zabijanie jest złe – pod tym wszyscy możemy zgodnie się podpisać – więc co nas tak w tym pociąga?
Fot. Ian Espinosa
Nieszkodliwe hobby?
Słuchanie o zbrodniach przywołuje w nas pierwotne lęki, momentalnie wyostrza zmysły, zmusza do przełożenia tych historii na nas samych. Bo jak byśmy się zachowali, gdyby taksówkarz okazał się porywaczem, albo gdyby nasz wieloletni partner nagle postanowił przenieść zabawy BDSM na zupełnie nowy level? Takie, a nawet i gorsze sytuacje się zdarzają i niestety dla panikarzy, nic nie wskazuje na to, żeby miało się to prędko zmienić.
Samo myślenie o tym wywołuje wyrzut adrenaliny. Która uzależnia. Może to właśnie ten hormon jest odpowiedzialny za to, że chcemy słuchać o szczegółach zabójstwa, a może nawet obejrzeć zdjęcia z miejsca zbrodni. I wszystko to pomimo gęsiej skórki i zmarszczonej skóry na nosie. Jednak pochłanianie życiorysów morderców w domowym zaciszu pod ciepłym kocykiem to jedno; niektórzy chcą dosłownie dotknąć tych miejsc.
Za rękę z mordercą
Jeżeli historia Kuby Rozpruwacza czy Teda Bundy’ego przyprawiła Was o słodki niedosyt wiedzy, możecie spróbować dowiedzieć się JESZCZE więcej. Powstaje coraz więcej ofert wycieczek śladami znanych zabójców. Możecie zobaczyć mieszkanie mordercy, dotknąć miejsc, gdzie najczęściej znajdował swoje ofiary. Oczywiście planować to trzeba z dużym wyprzedzeniem, bo chętnych nie brakuje. Trochę niepokojące jest to, że często takie wycieczki rezerwowane są przez uczestniczki wieczorów panieńskich. W Stanach Zjednoczonych popularna jest wycieczka śladami młodego i przystojnego blondyna, Jeffreya.
22 lipca 1991 roku w Milwaukee aresztowany został 31-letni mężczyzna, Jeffrey Dahmer, kanibal i nekrofil. Zabił oraz zgwałcił łącznie 17 mężczyzn, w tym chłopców. Ten potwór posuwał się do wyszukanych metod zabijania, dwa razy próbował nawet stworzyć bezmyślnego niewolnika, który zostałby z nim na zawsze. Po trafieniu do więzienia przeżył jeszcze 3 lata, a zmarł po ataku ze strony współwięźniów. Bez wątpienia był to socjopata o spaczonym poczuciu moralności, ale był też zadziwiająco przystojny i charyzmatyczny.
Był również gejem. O dziwo nie przeszkadza to setkom młodych kobiet, które co roku uczestniczą w wycieczkach szlakami Jeffreya. Największym zainteresowaniem cieszy się pub, w którym Dahmer wyszukiwał i uwodził swoje przyszłe ofiary. Kobiety najczęściej są zauroczone mordercą, doszukują się powodów, które skłoniły go do zabijania. Twierdzą też, że chciałyby mieć możliwość pomocy Dahmerowi. Można się domyślać, że skończyłyby jako jego ofiary, niestety sam Dahmer najpewniej nie byłby zainteresowany posiłkiem w postaci niewiasty.
Fascynujące są też przypadki par morderców. Ian Brady i Myra Hindley znani jako Mordercy z Wrzosowisk dokonywali zbrodni w latach 60. w Wielkiej Brytanii. Ian od dziecka wykazywał mordercze fascynacje, był też bardzo dominujący względem rówieśników i potrafił namówić inne dzieciaki do prawdziwych okropieństw.
Kiedy Ian poznał Myrę, ta od początku darzyła go niemal obsesyjną miłością. Zimny Ian po miesiącach zalotów ze strony dziewczyny w końcu zwrócił na nią uwagę. Myra od początku trwania związku czuła, że musi sobie zapracować na jego uwagę, a to czego Ian chciał, to mordować. Myra, by mieć przy sobie ukochanego, została jego partnerką w zabijaniu i gwałtach. W końcu stała się takim samym potworem, jakim był Ian.
Fot. Ye-Jinghan
Pamiętacie może sprawę Mariusza Trynkiewicza? Podejrzewam, że nawet jeżeli nie pamiętacie dokładnie kim był, to skojarzenia z nazwiskiem nie są zbyt przyjazne. Trynkiewicz, polski kilkukrotny morderca chłopców, został zwolniony
z więzienia w 2015 roku, po czym trafił do ośrodka dla osób stwarzających zagrożenie.
Chwilę przed przeniesieniem Mariusz dostał list od Anny. Ta napisała do niego, bo jej koleżanka socjolog, która miała okazję go badać, wypowiadała się na jego temat w samych superlatywach, mówiąc o jego charyzmie, spojrzeniu, delikatności. Anna, matka nastoletniej córki, niewiele starszej od ofiar Trynkiewicza, niedługo potem wyszła za niego za mąż. Można dojść do wniosku, że jest coś w nas, kobietach, co pozwala zrozumieć nawet najbardziej pogubione jednostki. I często wierzymy, że nasza miłość je zmieni.
Fot. Andy Li
Ja Ci pomogę
Naukowy termin tej przypadłości to hybristofilia, czyli zaburzenie preferencji seksualnych polegające na tym, że dotknięte nim osoby (przeważnie są to kobiety), czują wielki pociąg do morderców i innych zbrodniarzy. Często widzą w nich zbłąkane owieczki, nierzadko też usprawiedliwiają czyny, których dokonali. Ted Bundy w więzieniu zdążył założyć rodzinę – dokładnie, spłodził tam córkę! A przynajmniej tak się powszednie uważa, chociaż więźniom cel śmierci nie przysługują wizyty intymne.
Jak widać osoby z hybristofilią mają nieodpartą chęć zbliżenia się do swoich wybranków. Ale zanim zwymyślamy je od naiwnych czy po prostu głupich, przypomnijmy sobie cechy morderców, dzięki którym są tak magnetyczni dla swoich ofiar. Większość z nich to przecież socjopaci. Nie czują wyrzutów sumienia, nie są zdolni do empatii. Za to są świetni w manipulacji. Wiedzą, jak wyjść na wrażliwych, charyzmatycznych, uważnych słuchaczy.
A słuchanie, jak nic innego, działa jak afrodyzjak. No i wracamy do punktu wyjścia – mordercy to źli ludzie, ale póki nie wieziemy kwiatów do więzienia, nie musimy się martwić naszą małą kryminalną obsesją. Możemy za to zdobyć dzięki niej mnóstwo wiedzy i już nigdy nie będziemy wracać na piechotę ze studenckiej imprezy w środku nocy, bo jak wiadomo, strzeżonego Pan Bóg strzeże! (Pismo prywatne)