top of page

/ SPOŁECZEŃSTWO   

  sierpień 2023 / 8 (12)

Tuvalu 10.jpg

EWAKUACJA
Z  RAJU

Tuvalu, wyspiarski kraj na Oceanie Spokojnym, należy do państw najbardziej zagrożonych przez zmiany klimatu. Jego władze starają się uratować i odzyskać jak najwięcej lądu, ale postanowiły też stworzyć cyfrową kopię archipelagu – na wypadek, gdyby oryginał zniknął pod wodą.

KALOLAINE FAINU

ZDJĘCIA: kolekcja prywatna, domena publiczna

Tuvalu to państwo położone na Oceanie Spokojnym w zachodniej Polinezji (na północ od Fidżi, miedzy Hawajami i Australia) i tworzy archipelag po angielsku zwany Wyspami Lagunowymi (Ellice Islands). Wyspy Ellice zostały zasiedlone w V wieku n.e. Po raz pierwszy odkryte przez Europejczyków w XVI wieku (Hiszpanie), a od drugiej połowy XIX wieku - pod zarządem Brytyjskiej Wysokiej Komisji Zachodniego Pacyfiku. W latach 1942–1943 okupowane przez Japonię, potem zajęte przez wojska USA. W 1975 Wyspy Ellice wydzieliły się jako samodzielna kolonia (po referendum w 1974), a 3 lata później (1 października 1978) ogłosiły swą niezależność od Wielkiej Brytanii i zmieniły nazwę na Tuvalu. Od 2000 członek ONZ, w 2008 po raz pierwszy uczestniczyło w igrzyskach olimpijskich.

Gdy Lily Teafa dorastała na Tuvalu, jej wujowie codziennie wypływali na połów. Zwykle przywozili pokaźną zdobycz, którą dzielili się

z sąsiadami. Dziś na ogół wracają tylko ze słowami skargi: „sei poa” (kiepski połów). Dwudziestoośmiolatka pracująca w organizacji zajmującej się przeciwdziałaniem skutkom zmian klimatycznych (np. przywracaniem raf koralowych na atolach), mówi, że znaki pogarszającej się sytuacji widać w jej ojczyźnie na każdym kroku. – Ilekroć wybieramy się na piknik, zwłaszcza na północnym lub południowym krańcu naszej pięknej wyspy, zauważamy, że morze zabrało kolejny kawałek lądu – opowiada.

Tuvalu może być jednym z pierwszych krajów świata, które znikną całkowicie w wyniku zmian klimatu. Składające się na archipelag trzy koralowe wyspy i sześć atoli mają łącznie powierzchnię niespełna 26 kilometrów kwadratowych. Jeśli obecne tempo podnoszenia się poziomu oceanów utrzyma się, wedle niektórych prognoz połowa dzisiejszego obszaru stołecznego Funafuti znajdzie się pod wodą w ciągu zaledwie 30 lat. Do 2100 roku aż 95 procent lądu będzie okresowo zalewane przez najpotężniejsze przypływy, co uczyni je niezdatnymi do zamieszkania.

Wszystko to może zdarzyć się za życia Teafy. Przetrwanie jest więc naprawdę palącą kwestią. Kobieta przyznaje, że strach jest powszechny, zwłaszcza wśród młodych.

– To najgorsze uczucie na świecie, gorsze niż lęk wysokości albo strach przed ciemnością – porównuje. – My boimy się własnej przyszłości.

W obliczu takich zagrożeń podejmowane są próby odzyskania suchego lądu, a także zachowania kultury i dziejów kraju w formie wirtualnej. To bezprecedensowe przedsięwzięcie może uczynić z archipelagu pierwsze

w pełni zdigitalizowane państwo, istniejące

w przestrzeni internetowej.

Życie w zagrożeniu

Zabudowania Funafuti pokrywają każdy skrawek atolu. Jedna jedyna droga prowadzi przez całą jego długość,

a ląd w pewnym miejscu zwęża się do zaledwie 20 metrów. Większość zabudowań jest skupiona jak najbliżej środka wyspy: domy, sklepy, kościoły

i świetlice stoją tuż przy szosie. Jadąc nią, można zajrzeć do prywatnych domów i zobaczyć, jak ich mieszkańcy gotują obiad albo naprawiają samochód,

a dzieci bawią się na podwórzach.

Poziom morza podnosi się tak szybko, że niemal każdemu z mieszkańców Tuvalu zdarzyło się wpaść niespodziewanie po kolana w słoną wodę, która przesącza się przez porowaty grunt w sercu wyspy. Na zewnętrznych brzegach atolu wszędzie widać zaś ślady erozji i sterty wyrzuconych przez ocean odpadów, a tu

i tam straszą zniszczone, opustoszałe domy. Pacyfik zaczął nawet podmywać cmentarze, więc mieszkańcy wrócili do grzebania zmarłych we własnych obejściach.

Powodowane przez kryzys klimatyczny podnoszenie się poziomu morza stanowi też ogromne zagrożenie dla zapasów wody pitnej, bezpieczeństwa żywnościowego

i dostaw energii. Kluczowe w diecie wyspiarzy rośliny, jak palma kokosowa i pulaka (jams, który daje bulwy przypominające ziemniaka), źle znoszą wysokie zasolenie gleby; uprawom zagrażają też cyklony, rekordowe upały i coraz częstsze susze. Na archipelagu nie da się już prawie zdobyć świeżej żywności, więc mieszkańcy są w dużej mierze zdani na produkty z importu – droższe i o mniejszej wartości odżywczej.

Brygadzista Uilla Poliata wspomina, jak w dzieciństwie pływał z ojcem na ryby i samodzielnie zdobywali pożywienie. – Tylko tak jesteśmy w stanie przetrwać, bazując na lokalnej żywności – twierdzi. – Ale teraz bardzo trudno jest cokolwiek uprawiać. Roślinom szkodzi słona woda, a czasem morze po prostu zabiera nasze poletka.

Zdradziłem swój naród?

Około jednej piątej spośród 12 tysięcy obywateli Tuvalu już wyjechało z archipelagu – w większości do Nowej Zelandii, z wizami typu Pacific Access Category, przyznawanymi w drodze losowania. Dzięki nim co roku do 150 mieszkańców kraju otrzymuje tam prawo stałego pobytu.

Wielu emigrantów z trudem wiąże jednak koniec z końcem i martwi się o utratę swojej tożsamości oraz kultury. Kelesoma Saloa mieszka w Nowej Zelandii od ponad 10 lat i czuje się tu bardzo wyobcowany. – 

Tuvalu 9.jpg

Jest trzecim najmniej zaludnionym krajem na świecie. Tuvalu składa się z dziewięciu mas lądowych, 3 wysp i 6 atoli, które są przeważnie okrągłe i znajdują się w centralnej części Oceanu Spokojnego. Wyspy zajmują powierzchnię 1.3 mln m2 z klimatem tropikalnym. Jednak regularne opady i odpowiednie nasłonecznienie pozwalają na bujne uprawy rolne. Jako jeden z najmniejszych i najbardziej oddalonych narodów na świecie, ten dziewiczy zakątek Oceanu Spokojnego oferuje spokojne i niekomercyjne środowisko idealne do odpoczynku i relaksu. Spektakularne środowisko morskie, składające się

z rozległego morza porozrzucanego atolami, wspaniałymi lagunami, rafami koralowymi

i małymi wyspami, daje niepowtarzalną atmosferę.

Tuvalu 8.jpg

Zawartość Oceanu, wyrzucana często na brzeg...

Tuvalu 7.jpg

Samolot przylatuje tylko dwa razy w tygodniu, więc lądowisko, największe miejsce  towarzyskich spotkań  staje się tez placem dziecięcych zabaw i boiskiem piłkarskim.

Przeniesienie się ze społeczności w znacznej mierze samowystarczalnej do skomercjalizowanego społeczeństwa jest bardzo, ale to bardzo trudne – twierdzi. – Tutaj bez pieniędzy po prostu nie przeżyjesz. Na wyspach jest zupełnie inaczej. Nawet jeśli nie masz pieniędzy, zostaje ci twoja rodzina, twoje poletko i ryby.

Saloa, który na Tuvalu pracował w urzędzie do spraw rybołówstwa, obecnie jest przewodnikiem i edukatorem w Auckland War Memorial Museum (muzeum poświęconym dziejom i przyrodzie archipelagów Oceanu Spokojnego – przyp. FORUM). – Czasem czuję się, jakbym zdradził swój naród, jakbym porzucił własnych ziomków. Ale tu mam szansę opowiadać innym o ich tragicznym położeniu – ciągnie. Choć wyjechał, by zapewnić rodzinie pewniejszą przyszłość, nie uważa, by przesiedlenie całego narodu było rozwiązaniem. – Moje trzecie dziecko urodziło się w Nowej Zelandii. Córka nie ma pojęcia o życiu na Tuvalu, omija ją coś niezmiernie ważnego. Bardzo mnie to smuci – wyznaje. – Utraciła nasze wyspiarskie cnoty, z którymi dorastałaby w kraju: szacunek, wzajemną pomoc, wspólną pracę. Tutaj tego nie ma. Niby naucza się o tym w szkołach, ale to coś zupełnie innego.

Australia także zaoferowała Tuvalu ziemię dla przesiedleńców, ale w zamian za prawa do wód terytorialnych i łowisk – władze archipelagu odrzuciły tę propozycję. Imigrantów zaprosiło również sąsiednie Fidżi, które samo jednak zmaga się z efektami zmian klimatu. Jako że obowiązująca obecnie Konwencja ONZ dotycząca statusu uchodźców z 1951 roku nie przewiduje wsparcia ani ochrony dla uchodźców klimatycznych, mieszkańcy tego kraju muszą radzić sobie sami.

Odzyskajmy ląd!

Na archipelagu nie ma już wyżej położonych terenów, na które można by się bezpiecznie przenieść. Mimo to wielu wyspiarzy nie zamierza opuszczać ziemi swych przodków. Podjęto więc działania na rzecz odzyskania lądu – w ramach Programu Dostosowania Wybrzeża Tuvalu. Przedsięwzięcie to rozpoczęło się w 2017 roku, ze wsparciem finansowym Globalnego Funduszu Klimatycznego i w porozumieniu z Programem Narodów Zjednoczonych ds. Rozwoju (UNDP). Celem jest zmniejszenie zagrożenia ze strony oceanu i stworzenie długoterminowej strategii dostosowawczej dla całego kraju, nazywanej projektem L-TAP albo Te Lafiga o Tuvalu (Schronienie dla Tuvalu).

Z analizy szczegółowych danych o wysokości gruntów oraz głębokości dna morskiego wynika, że 46 procent centralnej, zabudowanej części Fongafale – największej z wysepek, na których leży Funafuti – w praktyce już znajduje się poniżej poziomu morza. Te dane są kluczowe dla opracowania L-TAP. Jego celem jest stworzenie bezpiecznego, położonego wystarczająco wysoko lądu o powierzchni 3,6 kilometra kwadratowego, na który można by przesiedlać ludzi i przenosić infrastrukturę; zabezpieczenie dostępu do wody pitnej; zwiększenie bezpieczeństwa żywnościowego i energetycznego; zapewnienie przestrzeni dla obiektów publicznych i komercyjnych, w tym urzędów, szkół i szpitali. Pełniący funkcje ministra finansów i rozwoju gospodarczego oraz ministra ds. zmian klimatycznych Seve Paeniu mówi, że władze chcą w ten sposób udowodnić obecnym i potencjalnym donatorom, iż inwestowanie w taki długoterminowy projekt ma sens.

Poliata, który pracował jako marynarz, a potem studiował teologię, dziś jest jednym z koordynatorów prac. – To duże wyzwanie, ale zdobywam nowe doświadczenia – mówi. – Nie wiedziałem na przykład, że można zasysać piasek z laguny i stworzyć z niego nowy ląd – wyjaśnia. Wierzy, że wydarte morzu grunty zapewnią mieszkańcom źródło utrzymania i zachęcą ich do pozostania na archipelagu. – Jako obywatele musimy tu zostać i bronić naszego kraju.

Bo jeśli uratujemy kraj, to uratujemy cały świat.

Cyfrowy bliźniak

W 2021 roku minister sprawiedliwości, łączności i spraw zagranicznych Tuvalu, Simon Kofe, trafił na pierwsze strony gazet, gdy wygłosił swoje przemówienie na Cop26, konferencji ONZ poświęconej zmianom klimatu, stojąc po kolana w morzu. „Toniemy” – oznajmił światu.

Wobec wiszącego nad archipelagiem widma zagłady państwa powołało do życia projekt Future Now (Przyszłość teraz): pakiet trzech inicjatyw zmierzających do zachowania państwowości, instytucji i kultury kraju w razie spełnienia się najczarniejszego scenariusza. Pierwsza z nich adresowana jest do społeczności międzynarodowej, wzywanej do wspólnego wdrażania rozwiązań zapobiegających zmianom klimatu – w duchu kluczowych dla Tuvalu wartości „olaga fakafenua” (życia we wspólnocie), „kaitasi” (współodpowiedzialności) i „fale-pili” (dobrego sąsiedztwa). Druga zakłada zabezpieczenie w prawie międzynarodowym państwowości i granic morskich w wypadku zniknięcia lądowego terytorium kraju. Trzecia zaś ma na celu stworzenie cyfrowego narodu.

Jednym z elementów digitalizacji Tuvalu jest umieszczenie usług administracji publicznej i konsularnych w chmurze. Umożliwiłoby to organizowanie wyborów i zachowanie przez instytucje rządowe dotychczasowych funkcji. – Gdyby rząd musiał udać się na uchodźstwo, a ludność rozproszyła po całym świecie, mielibyśmy gotowe ramy do koordynowania naszych działań, świadczenia usług publicznych, zarządzania zasobami oceanu – wyjaśnia Kofe. Jego przemówienie na ubiegłorocznym Cop27 zostało nagrane na tle wirtualnej kopii Te Afualiku – pierwszej z wysp Tuvalu w całości przeniesionej do rzeczywistości wirtualnej. Na podstawie zdjęć satelitarnych oraz fotografii i ujęć z dronów odtworzono ją z dokładnością do ziarnka piasku, dbając nawet o zachowanie układu prądów morskich w omywających ją wodach. Te Afualiku to wstęp do zdigitalizowania całego archipelagu: wysp, atoli i raf koralowych, lagun, słonawej gleby, palm oraz nielicznych już upraw pandanów, chlebowców i jamsu – pejzażu, który wkrótce może przestać istnieć.

Singapur, także zagrożony podnoszeniem się poziomu oceanów, stworzył już swą cyfrową wersję, wykorzystywaną do planowania przestrzennego i zapobiegania katastrofom naturalnym. Tuvalu zamierza pójść o krok dalej. Wobec ryzyka utraty tożsamości kulturowej, władze sprawdzają, jak wykorzystać technologie wirtualnej i rozszerzonej rzeczywistości, by umożliwić przyszłym pokoleniom na uchodźstwie przetrwanie jako naród podzielający wspólną kulturę, wiedzę przodków i system wartości. Jeśli ów projekt zostanie wcielony w życie, obywatele będą mogli komunikować się w przestrzeni cyfrowej, w warunkach odwzorowujących prawdziwe życie, i w ten sposób zachować język i zwyczaje. – Mamy niezwykle silne więzi z naszymi lądami i z oceanem. To tu spoczywają nasi przodkowie, więc owe relacje mają również wymiar duchowy – wyjaśnia Kofe. – Chcemy spróbować zachować naszą kulturę w postaci, w jakiej istnieje obecnie.

Jak dotąd nie ma jeszcze przykładów na to, by państwo narodowe można było z powodzeniem przenieść do świata wirtualnego. Wyzwania techniczne, społeczne i polityczne są ogromne, a Kofe zastrzega, że przedsięwzięcie jest na wstępnym etapie. Twierdzi jednak, że po jego wystąpieniu na Cop27 do władz Tuvalu zgłosiło się kilka firm z branży metaverse, a wkrótce wybiera się w podróż do Korei Południowej, gdzie ma rozmawiać o rozwoju projektu.

Kultura wirtualna

Tuvalu to kraj zdecydowanie chrześcijański, tak jak większość wyspiarskich państw Pacyfiku. Codziennie o 18.45 ruch na ulicach zamiera na kwadrans, a czas ten jest przeznaczany na uwielbienie Boga. Śpiewa się pieśni pochwalne, a parafianie gromadzą się

w świetlicach, by świętować i tańczyć tradycyjny taniec „faitele”. Niegdyś wykonywano go do rytmu wybijanego na puszce po okrętowych sucharach; dziś muzycy uderzają w wielki bęben z drewna, coraz szybciej i szybciej, aż tancerze nie są w stanie nadążyć i wszyscy wybuchają śmiechem. W „fale kaupule”, tradycyjnych domach wspólnoty, starsze kobiety uczą młodych, jak okazywać szacunek seniorom.

Władze Tuvalu chcą ochronić i zachować wszystkie te opowieści i praktyki, wraz z ich kulturalnym i społeczno-historycznym kontekstem, a także zmianami następującymi z upływem czasu.

Taka cyfrowa wspólnota narodowa mogłaby być bezcenna zwłaszcza dla diaspory – znalazłoby się w niej wszystko, co żyjące z dala od ojczyzny pokolenia zaczynają tracić: od tradycyjnych ceremonii ślubnych po język.

Saloa bardzo chwali pomysł stworzenia cyfrowego bliźniaka Tuvalu; w jego słowach słychać, jak bardzo tęskni za domem. – Wiem, brzmi to dziwacznie, ale pomysł jest genialny – przekonuje. – Tuvalu leży na styku Polinezji, Mikronezji i Melanezji, czerpiemy z kultur tych trzech obszarów. Jesteśmy braćmi i siostrami: łączy nas to, jak osiedliliśmy się na wysepkach i przetrwaliśmy na nich dwa tysiące lat, jak nasza kultura zmieniła się po przybyciu Palangi (czyli białych), jak samoańscy pastorzy odmienili nasz język. Łączy nas też ocean. To od niego od zawsze zależało nasze przetrwanie, ale teraz stał się zagrożeniem… Co więc nam pozostało? Stwórzmy ten wirtualny świat!

Teafa zgadza się, że Tuvalu powinno eksperymentować z cyfrową przyszłością. Uważa jednak, że pewnych rzeczy trzeba doświadczać w sposób bezpośredni. – Osobiście nie chciałabym uczyć się własnej kultury za pośrednictwem technologii, w wersji wirtualnej. Chciałabym doświadczać jej namacalnie: na ziemi, gdzie dorastałam, z ludźmi, z którymi dorastałam, w języku, którym mówię na co dzień – wylicza. Inni obawiają się o bezpieczeństwo danych i o to, kto będzie miał do nich dostęp.

W obliczu nieznanego

Kofe przypomina jednak, że Future Now to plan B. Podkreśla, że podstawowym celem władz jest uczynienie wszystkiego, co w ich mocy, by archipelag przetrwał jak najdłużej.

– To nas najbardziej dotykają zmiany klimatu, a przecież przyczyniamy się do nich w minimalnym stopniu. Kraje o najwyższych emisjach powinny wziąć na swe barki proporcjonalnie dużą odpowiedzialność, przedsięwziąć zdecydowane, ambitne działania – dodaje minister Paeniu.   (The Guardian News & Media / Forum)

Dragi z piekla rodem

/ SPOŁECZEŃSTWO   

  lipiec 2023 / 7 (11)

Dragi z piekła rodem

ROLAND NELLES

Meksykańskie kartele zalewają USA fentanylem, 50 razy silniejszym od heroiny. Jest on co roku przyczyną śmierci dziesiątków tysięcy Amerykanów.

drugs 2
drug.jpg

Głowa Zacha leżała na stole, prawa dłoń była zimna i spoczywała jeszcze na myszce komputerowej, którą przedtem grał w Minecraft. Wszelkie próby reanimacji 17-latka nie dały efektu. Lekarz pogotowia mógł już tylko stwierdzić zgon. Na co umarł Zach? Rodzice, Laura i Chris Didier z Rocklin w Kalifornii, nie mieli pojęcia. – Zach był zdrowy, był normalnym uczniem, występował w szkolnym musicalu i dobrze grał w futbol. Wkrótce miał ukończyć szkołę średnią – mówi Laura. – Nie umieliśmy sobie wytłumaczyć jego śmierci.

Odpowiedź dali trochę później policyjni specjaliści. Rozmawiali z kolegami chłopaka i odczytali zaszyfrowane wiadomości z czatów na jego smartfonie. Kilka dni wcześniej Zach, korzystając z aplikacji Snapchat, kupił wraz z kolegą od miejscowego dilera dwie albo trzy pigułki opioidowe. Głupota nastolatków. – Chłopcy byli pewnie ciekawi – tłumaczy Chris. Myśleli, że kupili percocet, środek przeciwbólowy przepisywany na receptę, który może wywołać stan odurzenia. Pigułki zawierały jednak fentanyl. Ten syntetyczny opioid może w razie przedawkowania sparaliżować oddech.

Bomby na Meksyk?

Fentanyl stał się w Stanach Zjednoczonych ogromnym zagrożeniem. Obecnie wskutek przedawkowania narkotyków umiera około stu tysięcy Amerykanów rocznie. W przypadku ponad 70 tysięcy chodzi o opioidy syntetyczne, głównie fentanyl. W grupie wiekowej od 18 do 45 lat zatrucie nim jest już najczęstszą przyczyną zgonów. Wśród ofiar są też sławne osoby. Raper Coolio zmarł po zażyciu mieszanki narkotyków, która zawierała fentanyl. Ten środek to „największe zagrożenie związane z narkotykami, z jakim ten kraj miał kiedykolwiek do czynienia”, jak mówi Anne Milgram, dyrektorka Drug Enforcement Administration (DEA).

Kryzys wywołany w USA przez fentanyl już dawno usunął w cień epidemię cracku z lat 80. Ten środek zabija zarówno bezdomnych narkomanów na ulicach Nowego Jorku, jak i młodych ludzi na bogatszych przedmieściach. Nastolatki myślą, że przed wizytą w klubie zażyją lekki narkotyk, ale często dostają fentanyl. Nie ma chyba już takiej szkoły średniej ani uniwersytetu, gdzie jeszcze nie doszło do jego przedawkowania.

W Waszyngtonie kryzys związany z tym opioidem stał się gorącym tematem, który może odcisnąć piętno również na kampanii prezydenckiej. Republikanie nie zostawiają suchej nitki na administracji prezydenta Joe Bidena i jego Partii Demokratycznej. Zarzucają rządowi słabość w walce z narkotykowymi gangami. Ich zdaniem Biden nie traktuje z należytą powagą ochrony granicy

z Meksykiem. Według nich to dlatego do kraju przemyca się tyle fentanylu. Były prezydent Donald Trump chętnie porusza ten temat, żeby atakować Bidena. – W naszym kraju łatwiej dostać fentanyl niż żywność dla niemowląt – drwi w wystąpieniach przed swoimi zwolennikami. Przemilcza jednak fakt, że ten kryzys zaostrzył się już za jego kadencji.

Według szacunków DEA większość tego narkotyku rzeczywiście trafia do USA z Meksyku. Niektórzy republikanie wzywają do radykalnych posunięć. Senator Lindsey Graham żąda od Bidena, by zezwolił amerykańskiej armii na atakowanie karteli narkotykowych i ich laboratoriów bezpośrednio na terytorium Meksyku. – Wyzwolimy gniew i moc całych Stanów Zjednoczonych przeciwko tym kartelom – deklaruje. A jego koleżanka partyjna Marjorie Taylor Greene mówi: Nie rozumiem, dlaczego toczymy wojnę na Ukrainie, ale nie odważamy się zbombardować meksykańskich karteli, które codziennie zabijają trucizną naszych rodaków.

Fentanyl, wytworzony pod koniec lat 50. przez belgijskiego chemika jako środek przeciwbólowy, jest mniej więcej 50-krotnie silniejszy od heroiny. Dilerzy sprzedają go pod rozmaitymi postaciami. Występuje w podrabianych środkach pobudzających

i przeciwbólowych, ale jest też oferowany jako składnik klasycznych narkotyków, takich jak kokaina lub heroina. Jeśli podczas ich fabrykowania w swoich laboratoriach handlarze narkotyków domieszają go zbyt wiele, sprawa robi się niebezpieczna. Już znikome ilości wystarczą do zabicia człowieka.

Szacuje się, że dawką czystego fentanylu wielkości torebeczki cukru można zabić 500 osób.

Po śmierci Zacha Didierowie uznali za swoje zadanie informowanie okolicznych nastolatków o zagrożeniach związanych

z supernarkotykiem. – To nie zabawa, lecz sprawa śmiertelnie poważna. Chcemy ostrzegać młodzież – mówi Laura. Oboje uczestniczą wraz z innymi poszkodowanymi osobami w kampanii antyfentanylowej „One Pill Can Kill” (jedna pigułka może zabić). Występują

w szkołach, opowiadają o śmierci syna i ostrzegają młodzież przed dilerami. Dotyczy to zwłaszcza handlu narkotykami za pośrednictwem internetu. Dilerzy często wykorzystują takie platformy jak Snapchat czy Instagram do nawiązywania kontaktu

z młodszymi klientami. Niekiedy kolorują pigułki, żeby wyglądały niewinniej. Koncerny technologiczne próbują usuwać podejrzane konta. Problem osiągnął już jednak taką skalę, że giganci mediów społecznościowych i organy ścigania nie nadążają

z rozwiązaniami.

Opium dla Ameryki

Dla handlarzy narkotyków fentanyl to gigantyczny biznes. Takie przestępcze organizacje jak meksykański kartel Sinaloa zdążyły już

w dużej mierze przestawić działalność z czystej heroiny lub kokainy na fentanyl. Podstawowe składniki chemiczne sprowadzają przede wszystkim z Chin. Produkcja jest znacznie tańsza niż w przypadku kokainy lub heroiny, ponieważ nie trzeba zakładać plantacji roślin. Już garść fentanylu wystarczy do spreparowania dziesiątków tysięcy porcji narkotyków przeznaczonych do handlu ulicznego.

Według DEA w laboratoriach karteli wytwarza się co roku miliony pigułek z fentanylem. Z wyglądu przypominają do złudzenia znane amerykańskie produkty farmaceutyczne. – Około 98 proc. wszystkich pigułek, jakie można kupić w USA na czarnym rynku, jest podrobionych i zawiera domieszkę fentanylu – informuje Lisa Botwinik, prokuratorka z Kalifornii, która specjalizuje się w zwalczaniu handlu narkotykami. – Gołym okiem nie da się ich odróżnić od oryginału.

Nielegalnie wyprodukowany fentanyl pojawia się często także w innych stronach świata, choćby w Europie, ale jego szerokie rozpowszechnienie pozostaje na razie zjawiskiem typowo amerykańskim. Powód: spożycie wszelkiego rodzaju narkotyków jest

w USA generalnie wysokie, choćby w związku z geograficzną bliskością ich latynoskich eksporterów. Dla karteli zaś Stany Zjednoczone, liczące ponad 340 mln mieszkańców, to zdecydowanie największy rynek i na nim koncentrują swoje siły.

Amerykanie zawsze sięgali po pigułki szybciej niż np. Niemcy – czy to w celu uśmierzenia bólu, czy poprawy nastroju. Kraj zmaga się od wielu lat z kryzysem opioidowym. Boom na fentanyl to dalszy ciąg tej historii. Do niedawna w USA lekarze dość szczodrze przepisywali silne opioidy. Znaczną część odpowiedzialności za ten kryzys ponosili producenci. Gigant farmaceutyczny Perdue wprowadził na rynek przeciwbólowy oxycontin, reklamując go fałszywą obietnicą, że ryzyko uzależnienia jest mniejsze niż

w przypadku innych opioidów. Uzależnieni pacjenci chodzili od lekarza do lekarza, żeby kupować coraz więcej tych środków. Politycy starają się ukrócić to zjawisko, wprowadzając systemy porównywania danych pacjentów. Oxycontin został zakazany przez władze federalne, koncern Perdue ogłosił upadłość. Właściciele, rodzina Sacklerów, zobowiązali się do zapłacenia miliardowych kar.

Niewiele to jednak zmieniło, jeśli chodzi o gigantyczne zapotrzebowanie wielu Amerykanów na środki przeciwbólowe, poprawiacze nastroju czy narkotyki. Uzależnienie od opioidów jest w USA zjawiskiem powszechnym, zarówno w dużych miastach, jak i na prowincji. Kto nie dostanie recepty na swoją dawkę, kupuje ją nielegalnie, a wtedy szybko podsuwa mu się fentanyl.

Getto Kensington

Jeden z największych w kraju targów narkotyków pod gołym niebem znajduje się na północy Filadelfii. W „Killadelphii”, jak to miasto bywa również nazywane, można w biały dzień kupować od dilerów najrozmaitsze narkotyki. Klienci przyjeżdżają często z daleka. Przy mierzącej dobre cztery kilometry Kensington Avenue sklepy już dawno się pozamykały. Domy popadają w ruinę, wyją policyjne syreny. Ustawicznie dochodzi do strzelanin między rywalizującymi gangami narkotykowymi. Kiedyś kręcono tu film „Rocky”. Dziś przed każdym domem siedzą albo leżą wychudzeni ludzie, odurzeni narkotykami. Niektórzy chodzą chwiejnym krokiem. Wielu narkomanów nie ma domu, ogrzewają się przy ogniskach rozpalanych w koszach na śmieci. Śmierdzi spalonym plastikiem, kałem

i moczem.

– Prawie nie ma już takiego narkotyku, który nie zawiera fentanylu. To substancja z piekła rodem – ostrzega Megan Cohen. Ta 30-latka sama była uzależniona, jeszcze kilka lat temu handlowała prochami i siedziała w więzieniu za kradzież. Teraz, kiedy udało jej się wyjść z narkotykowego getta przy Kensington Avenue, wraz ze swoją organizacją charytatywną The Grace Project raz w tygodniu zaopatruje narkomanów w jedzenie i odzież.

Parę metrów dalej mężczyzna podaje kobiecie „strzał”. – Coraz więcej narkomanów nie wstrzykuje już sobie heroiny, lecz konsumuje proszek, który zawiera tylko fentanyl. Działanie jest silniejsze – tłumaczy Cohen. Tak jest ponadto taniej. Mała paczuszka, czyli „nickel”, kosztuje pięć dolarów, a większy „dime” – dziesięć. Duże paczki wystarczają na kilka strzałów.

Na Kensington Avenue Cohen ma na wszelki wypadek w kieszeni zapas narcanu. To lek pierwszej potrzeby w postaci spreju do nosa, który może uratować życie w razie przedawkowania fentanylu. Jeśli obok niej ktoś się przewraca, natychmiast podaje mu narcan. Megan i jej pomocnicy uratowali już w ten sposób dziesiątki ćpunów. Sama wcześniej wielokrotnie otrzymywała pierwszą pomoc

w tej formie.

Jednak w niektórych przypadkach nawet narcan już nie wystarcza. Aby wzmocnić działanie narkotyku syntetycznego i zwiększyć uzależnienie swoich klientów”, gangi zaczęły dodawać ksylazynę. Taki środek znieczulający, znany w środowisku narkomanów jako „tranq”, weterynarze aplikują koniom lub bydłu. Kto przedawkuje fentanyl i tranq, może zostać uratowany często tylko dzięki sztucznemu oddychaniu. U ludzi ksylazyna może ponadto wywoływać bolesne rany. U niektórych narkomanów z Kensington Avenue tkanka w tych miejscach obumiera. W skrajnych przypadkach zachodzi konieczność amputacji.

Nie nasza sprawa

Do Bidena i demokratów zaczyna docierać, że szybko muszą zrobić coś więcej z tym kryzysem. W nadchodzącej kampanii wyborczej prezydent chce zapobiec powstaniu wrażenia, że nie dość zdecydowanie walczy z gangami narkotykowymi czy innymi przestępcami. Odpierając krytykę ze strony republikanów, w lutowym orędziu o stanie państwa zapowiedział zaostrzenie kar dla handlarzy narkotyków. Oprócz tego obiecał skuteczniejsze kontrole kontenerów i ciężarówek na przejściach granicznych. Narcan ma być

w przyszłości sprzedawany w każdej drogerii, bez recepty. Niedawno w USA wniesiono pozwy przeciwko członkom kartelu Sinaloa. Departament Sprawiedliwości ma na celowniku szeroko rozgałęzioną rodzinę uwięzionego bossa narkotykowego Joaquína „El Chapo” Guzmána, która ponoć wciąż włada tym kartelem.

Skuteczna walka

z fentanylem wymaga jednak pomocy

Chin i Meksyku.

drugs 3

– Mamy bardzo słabą współpracę z Chinami – przyznał Todd Robinson, zajmujący się tą sprawą sekretarz stanu w administracji Bidena, podczas przesłuchania w Kongresie. Szefowa DEA Anne Milgram oświadczyła zaś: Uważam, że Meksyk powinien robić więcej.

Tymczasem rządy Chin i Meksyku nie poczuwają się do odpowiedzialności. – Nie ma nielegalnego handlu tą substancją między Chinami a Meksykiem – oznajmiło ministerstwo spraw zagranicznych w Pekinie. Także Meksykanie wyrażają oburzenie krytyką

z Waszyngtonu. – Nie produkujemy i nie konsumujemy fentanylu – podkreślał niedawno prezydent Meksyku Andrés Manuel López Obrador. Jego zdaniem używka pochodzi przede wszystkim z Chin. Meksyk to w jego ocenie najwyżej przystanek dla ułamkowej części eksportu do USA. Prezydent twierdzi, że poza tym jego kraj nie ma nic wspólnego z tą sprawą. Agencji DEA zarzucił bezprawną działalność szpiegowską w jego kraju.

Niemniej pod presją administracji Bidena Meksyk zgodził się włączyć na większą skalę wojsko do zwalczania przemytu narkotyków na granicy. W zamian Amerykanie obiecują bardziej stanowcze działania przeciwko nielegalnemu handlowi ręczną bronią palną

w kierunku Meksyku. Czy da to wydatne rezultaty, można wątpić. Generalnie prezydent Meksyku uważa, że kryzys związany

z fentanylem jest przede wszystkim rezultatem „rozkładu społecznego” w USA. W tym zaś akurat może być trochę prawdy.

(Der Spiegel, distr. by NYT Synd.)

Tata czatbota

  lipiec 2023 / 7 (11)

/ SPOŁECZEŃSTWO   

Tata czatbota

Losy świata ważą się teraz w pewnym zamaskowanym biurowcu w San Francisco.

Gwar w meksykańskiej restauracji to jedyna oznaka życia w tej części San Francisco. Uwagę przykuwają również pnie drzew powalonych przez huragan. Jednak Guillaume Grallet nie pojechał tam oglądać skutków pogodowego kataklizmu. Interesowało go to, jaką katastrofę może zgotować światu Sam Altman. Odpowiedzi szukał w Pioneer Building, bladoszarym biurowcu, w którym wszystkie okna są szczelnie zasłonięte. Nie da się niczego podejrzeć z ulicy. W tym miejscu obowiązuje ścisła dyskrecja granicząca

z paranoją. Na elewacji nie ma tabliczki z nazwą firmy, a kamery monitoringu i ochroniarz przy drzwiach mają odstraszać ciekawskich.

We wnętrzu budynku kryją się rozległe open space’y, w których ponad czterystu pracowników biedzi się nad tym, jak pomóc komputerom przejąć władzę nad światem. Na podłogach rozłożono szare dywany, a pod ścianami ustawiono półki z książkami, kopiując wystrój Bender Room – biblioteki na Uniwersytecie Stanforda. Tak właśnie wygląda siedziba OpenAI, kalifornijskiej firmy, której wycena w ciągu kilku tygodni wystrzeliła do 30 mld dolarów. Wystarczyło udostępnić za darmo czatbota, który wprawił

w zachwyt setki milionów ludzi na całym świecie. ChatGPT wiele potrafi. Po zarejestrowaniu się na stronie OpenAI, co zajmuje jakieś pół minuty, można go poprosić o różne przysługi. „Pomóż mi ugotować obiad z tego, co mam w lodówce”. „Zbuduj stronę internetową w oparciu o szkic w notatniku”. „Zaprogramuj klasyczną platformówkę”. „Napisz opowiadanie w stylu Edgara Allana Poe”.

Określenie „sztuczna inteligencja” pojawiło się na konferencji w Dartmouth w 1956 roku. Od tamtej pory podsycało wyobraźnię komputerowych geeków, ale dopiero Altman sprawił, że dotarło do świadomości szerokiego odbiorcy. ChatGPT to przykład tzw. generatywnej SI. Żywi się treściami dostępnymi w sieci, aby tworzyć nowe materiały. Przy czym wersja udostępniona publicznie to już przeżytek. OpenAI zdążyło zaprezentować nowy model językowy sztucznej inteligencji pod nazwą GPT-4, który można testować odpłatnie.

37-letni Altman nie dba o konwenanse. Zazwyczaj nosi T-shirt lub bawełnianą bluzę, a do tego szorty i jaskrawoniebieskie trampki. Może sobie jednak na to pozwolić, jako współzałożyciel i prezes firmy, o której od kilku miesięcy mówi cały świat. Jest tytanem pracy, ale stara się zachować work-life balance. Raczej nie nocuje w Pioneer Building. Mieszka ze swoim partnerem Oliverem Mulherinem – programistą, który dawniej pracował dla Meta – w eleganckim domu w Russian Hill, ekskluzywnej dzielnicy z widokiem na San Francisco. W weekendy jeździ na swoje ranczo w kalifornijskim regionie winiarskim Napa Valley. Własne winnice i ranczo z bydłem – dziwna niekonsekwencja w przypadku zdeklarowanego wegetarianina…

ChatGPT wzbudza nie tylko entuzjazm. Nie brak obaw, że SI pozbawi pracy miliony ludzi.

Są też inne powody do niepokoju. Włoski urząd ochrony danych osobowych zakazał ostatnio prewencyjnie stosowania tego oprogramowania we Włoszech. Istnieje podejrzenie, że ChatGPT zasysa dane użytkowników i nie weryfikuje, czy mają oni powyżej trzynastu lat. We Francji elitarny Instytut Nauk Politycznych (Sciences Po) zagroził wylaniem z uczelni studentom, którzy będą się posiłkować czatbotem. Systemy sztucznej inteligencji budzą grozę nawet w Dolinie Krzemowej. Ponad pięć tysięcy fachowców podpisało się pod listem otwartym wzywającym do wstrzymania prac nad SI. Są wśród nich m.in. Steve Wozniak i Elon Musk. Ostrzeżenia dotyczą między innymi możliwości zalewania świata dezinformacją.

Niesmak Muska

A wszystko zaczęło się na spokojnych przedmieściach Saint Louis w stanie Missouri. Urodzony w 1985 r. Sam Altman ma dwóch braci, Maksa i Jacka. Wspólnie z nimi założył fundusz inwestycyjny Apollo. Ich celem było wspieranie tzw. moonshots, czyli projektów mających zmienić życie. Na ósme urodziny rodzice podarowali mu Macintosha LC II, a nie był to wydatek na przeciętną kieszeń. Sam był dobrym uczniem, ale narzekał na ukrytą homofobię. Przekonywał nauczycieli, żeby wywieszali w klasach tabliczki „Bezpieczna przestrzeń”. Miał to być wyraz wsparcia dla gejów, takich jak on.

Poszedł na informatykę na Uniwersytecie Stanforda. Tam poznał Andrew Ng, dyrektora uniwersyteckiego laboratorium sztucznej inteligencji i robotyki. Jednocześnie zaczął grywać w pokera, dzięki czemu poznał smak ryzyka. Nadal miał też biznesowe ciągotki. Do spółki z ówczesnym partnerem założył firmę oferującą reklamy mobilne oparte na geolokalizacji. W roku 2012 sprzedali ją za 43 mln dolarów.

Na początku drogi Sam Altman i Nick Sivo otrzymali grant od Y Combinatora, znanego inkubatora start-upów. Założyciel YC, brytyjski informatyk i eseista Paul Graham, zauważył talent Sama i w 2014 r. powierzył mu stery inkubatora. Altman poznał śmietankę inwestorów z Doliny Krzemowej, zaczął też inwestować w obiecujące start-upy. Jednak po roku miał dość tej roboty i postanowił zbudować coś od zera. Założył OpenAI – laboratorium badawcze w obszarze sztucznej inteligencji. Ustalono, że będzie to spółka non profit, a wyniki zostaną udostępnione dla każdego. Na tym etapie inicjatywę wsparli m.in. Peter Thiel i Elon Musk. Wkrótce trzeba było jednak zrewidować początkowe szlachetne założenia. W roku 2019 OpenAI potrzebowało zastrzyku gotówki. Altman poszedł po prośbie do Microsoftu. Przekonał Satyę Nadellę, prezesa giganta z Seattle, do objęcia udziałów w OpenAI. Łączyło się to jednak ze zmianą statutu spółki.

Microsoft zainwestował na początek miliard dolarów. Teraz byłby gotów podbić stawkę w zamian za prowizję od sprzedaży profesjonalnej wersji ChatGPT.

Ta inwestycja nie jest w smak Muskowi. 7 lutego br. szef Tesli zatweetował: „OpenAI zostało stworzone jako spółka non profit

i tworząca otwarte oprogramowanie (dlatego nazwałem ją Open Al), aby służyć jako przeciwwaga dla Google, ale stało się zamkniętą firmą dążącą do maksymalizacji zysku, de facto kontrolowaną przez Microsoft”. 15 marca dodał: „Nadal nie rozumiem, jak spółka non profit, której przekazałem 100 mln dolarów, stała się firmą działającą dla zysku, o kapitalizacji rynkowej 30 mld dolarów. Jeżeli to jest legalne, dlaczego wszyscy inni tego nie robią?”. Czy to dlatego Musk podpisał głośny list otwarty? Amerykańska prasa przypisuje mu również ambicje stworzenia konkurenta dla OpenAI. Na razie jednak to Altman jest królem.

Porównajcie sobie

Założyciel OpenAI bagatelizuje powszechne obawy, obiecując, że sztuczna inteligencja usunie ludzkie słabości i przyniesie światu bezprecedensowy dobrobyt. Nie przeszkadza mu to jednak w prowadzeniu kampanii na rzecz lepszej regulacji SI. – Potrzebujemy globalnych ram regulacyjnych, które umożliwią demokratyczne zarządzanie – mówi. Mając na uwadze spodziewany ogromny wzrost zapotrzebowania na energię związany z rozwojem sztucznej inteligencji, zainwestował w Helion, projekt fuzji jądrowej wspierany przez NASA.

Dwa lata temu napisał na blogu: „Porównajcie sobie, jak wyglądał świat 15 lat temu (bez smartfonów), 150 lat temu (bez silnika spalinowego i bez elektryczności w gospodarstwach domowych), 1500 lat temu (bez maszyn przemysłowych) i 15 tys. lat temu (bez rolnictwa)”. Dalej przekonywał: „Zmiana, która nadejdzie, będzie skupiona na naszej fenomenalnej zdolności do myślenia, tworzenia, rozumienia i wnioskowania”.

W tym wymarzonym świecie sztuczna inteligencja ma być tylko i wyłącznie błogosławieństwem. Zresztą Sam już wszystko sobie obliczył. Według niego w ciągu dziesięciolecia rozwój SI przełoży się na gigantyczny wzrost produktywności. Dzięki temu każdemu mieszkańcowi Ziemi będzie można wypłacać po 13,5 tys. dolarów rocznie. Za friko, bo robotę odwalą roboty.

Sam Altman (ur. w 1985 r.), amerykański przedsiębiorca, informatyk, programista. Założyciel i prezes firmy OpenAI, prowadzącej badania nad sztuczna inteligencją.

(na podstawie Le Point oprac. Forum)

bottom of page