top of page

/ NAUKA  

  grudzień 2022 / 4 (4)

Kod świętego Mikołaja

ADAM WĘGLOWSKI

Wiadomo, kto przynosi prezenty dzieciom na Gwiazdkę. Ale skąd się wziął święty, który firmuje tę uroczą mistyfikację? To historia jak z Dana Browna.

Był rok 1087. Niedaleko miasta Myra w Anatolii, praktycznie już odebranego Bizancjum przez wojowniczych seldżuckich Turków, pojawili się żeglarze z Italii. Pochodzili

z Bari, ówczesnej handlowej potęgi i teoretycznie sojusznika wschodnich chrześcijan. Ci mieszkańcy Myry, którzy sądzili, że barijczycy przypłynęli im z pomocą, byli jednak w wielkim błędzie. Żeglarze mieli bowiem inne zadanie – wykraść sławne wśród średniowiecznych chrześcijan relikwie św. Mikołaja.

Szczątki te uznawano za bezcenne. Wydobywała się z nich tzw. manna – oleisty pachnący płyn o rzekomo cudownych właściwościach leczniczych. Relikwie miały błogosławiony wpływ nie tylko na ich posiadaczy. Rozsławiały również miejsce,

w którym je przechowywano, i przyciągały tłumy pielgrzymów, a wraz z nimi – brzęczące monety.

Barijczycy pewnie już słyszeli w wyobraźni ten upragniony brzęk, gdy znaleźli się koło katedry św. Mikołaja, znajdującej się nieco poza murami Myry. Wiedzieli, że na szczątki świętego zasadzała się już konkurencja z innego miasta Italii – Wenecji. Musieli więc działać szybko i sprawnie. Najpierw wysłali dwóch ludzi na przeszpiegi,

a ci wrócili z wieścią, że wokół świątyni nie ma żadnych zbrojnych. Wtedy 47. średniowiecznych żeglarzy z Bari na moment przeobraziło się we współczesnych komandosów. Przebrali się za skromnych pielgrzymów, ukryli broń i podreptali do katedry. Na miejscu poprosili mnichów, by wpuścili ich do wnętrza świątyni, pozwolili zebrać trochę manny oraz pokazali prawdziwe miejsce spoczynku świętego – nie sarkofag, którym mamiono naiwniaczków. Istotnie, kości świętego spoczywały pod nim, pod mozaikową posadzką. 

Mnisi nabrali jednak podejrzeń, że przybyszom chodzi nie tylko o cudowny płyn

i oddanie hołdu świętemu. Zaczęli dopytywać, czy aby pielgrzymi nie chcą wykraść im relikwii. Zarzekali się, że woleliby zginąć, niż na to pozwolić. Barijczykom nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Błysnęły wyjęte spod pielgrzymich łachmanów miecze i sztylety. Zakonnikom pozostały jedynie błagania, by barijczycy odstąpili od swojego planu. Żeglarze mogli nawet mieć chwilę zwątpienia, a mnisi myśleli już o ucieczce

i wezwaniu na pomoc mieszczan zza murów Myry, jednakże doszło do cudu.

A przynajmniej tak opisywał to świadek, pochodzący z Bari niejaki Niceforus. Otóż szklane naczynie ze świętą manną nagle zsunęło się z kamiennej kolumny na posadzkę – lecz się nie rozbiło.

T.Krotos-rys_edited.jpg
święty Mikołaj z Miry.jpg

Swięty Mikołaj z Myry: fot.: domena publiczna

Wówczas mnisi przyznali, że rok wcześniej mieli wizję, w której pojawił się św. Mikołaj i zapowiedział, że jego kości zostaną przeniesione. W tej sytuacji barijczycy już się nie wahali. Jeden z nich, niejaki Mateusz, żwawo chwycił za młot i zaczął rozbijać marmurową posadzkę nad miejscem spoczynku Mikołaja. Kiedy inni drżeli przed rozbiciem trumny – bojąc się, że spotka ich coś strasznego – on uderzył z całej siły i odsłonił kości świętego, całe w cudownym płynie. W powietrzu rozszedł się iście rajski zapach. 

Barijczycy owinęli szczątki w jedwabną tkaninę i zanieśli na statek, gdzie czekało ich 15 towarzyszy gotowych już do drogi. Niceforus zapewniał, że szli na okręt w procesji, po drodze śpiewając. Jednak to już na pewno można włożyć między bajki – barijczycy bez wątpienia nie podejmowaliby zbędnego ryzyka. Zabrali zdobyty skarb i odpłynęli.

Po 20 dniach dotarli do swojego miasta. Tam dla szczątków, które miały mu przynieść błogosławieństwo, sławę i pieniądze, postawiono niebawem bazylikę pod wezwaniem św. Mikołaja Cudotwórcy. 

Ułamki świętego

Barijczycy wznieśli bazylikę dla szczątków z Myry, a dokładnie dla 75% z nich. Jak się bowiem okazało, „komandosi” nie zabrali wszystkich kości. Działali w zbyt dużym pośpiechu. Dlatego w 1099 r. pojawili się w Myrze żeglarze z Wenecji, zazdrośni o osiągnięcia barijczyków. Płynęli na krucjatę do Ziemi Świętej, a przewodził im Jan, syn weneckiego doży Witalisa Michała. „W czasie wyprawy, pełnej dramatycznych przygód, wśród których nie zabrakło i bitew, i szturmów, Wenecjanie […] w zniszczonej katedrze rozpoczęli poszukiwania relikwii św. Mikołaja – pisał prof. Tomasz Jasiński. – Po zakrojonych na szeroką skalę poszukiwaniach, burzeniu ścian, przekopywaniu terenu, a nawet torturowaniu strażnika świętego miejsca Wenecjanie natrafili w końcu na święte relikwie. Następnie

z cenną zdobyczą, drogą przez Cypr, Jaffę, dotarli do Jerozolimy, aby później wziąć udział w oblężeniu i zwycięskim szturmie Hajfy”. Gdy wrócili ze zwycięskiej krucjaty do domu, relikwie złożyli w klasztorze św. Mikołaja na Lido.
Powyższą historię opisał na początku XII w. nieznany z imienia mnich z Lido, którego niektórzy badacze utożsamiają z… Gallem Anonimem, późniejszym dziejopisem na dworze Bolesława Krzywoustego.

T.Krotos-rys_edited.jpg

Krążyły też opowieści o palcu świętego, który jakimś cudem przyplątał się z francuskim krzyżowcem do Lotaryngii. Inne drobne fragmenty trafiły do Nowego Świata – do greckiej cerkwi św. Mikołaja w Nowym Jorku. Przekazał je w geście pojednania

z prawosławiem papież Paweł VI w latach 70. XX wieku. Niestety, wspomniana cerkiew stała nieopodal WTC i nie przetrwała ataku terrorystycznego z 11 września. Dziś trwa odbudowa przybytku.

W końcu to Nowy Jork, czyli miasto, które w grudniu nie może żyć bez prezentów! I miejsce, w którym św. Mikołaj – ten w biskupich szatach i z pastorałem w ręku – przepoczwarzył się w Santa Clausa – zażywnego staruszka w czerwonym kubraku, znanego z reklam, hollywoodzkich filmów i galerii handlowych.

Swój amerykański przydomek święty zawdzięcza Holendrom. Nowy Jork był jeszcze w połowie XVII stulecia Nowym Amsterdamem. Holendrzy nazywali zaś św. Mikołaja „Sinter Klaas”.

Gdy zanglicyzowano to określenie, narodził się „Santa Claus”. Na początku XIX w. Nowojorskie Towarzystwo Historyczne uznało Mikołaja za patrona miasta, a ówczesna literacka gwiazda Washington Irving napisał humorystyczną historię Nowego Jorku, opisując Santa Clausa jako wesołego staruszka, latającego zaprzęgiem nad drzewami i rozwożącego dzieciom prezenty. Ta metamorfoza stała się pełna, gdy średniowieczną manię posiadania relikwii zaczęło zastępować współczesne szaleństwo zakupów i obdarowywania się upominkami. 

Pominęliśmy jednak jedną kluczową sprawę. Jak się ten trwający ponad tysiąc lat świętomikołajowy szał rozpoczął?

 

Jeszcze więcej cudów

Odpowiedź na to pytanie przynoszą nie dokumenty, ale średniowieczne hagiografie. Możemy się z nich dowiedzieć, że Mikołaj urodził się około roku 270 w Patarze, niedaleko Myry. Gmina wyznawców Jezusa z Nazaretu działała tam bardzo sprawnie. Chlubiła się tym, że kiedyś zawitał do miasta sam św. Paweł.
Mikołaj wzrastał w chrześcijańskim duchu. Według hagiografów jeszcze jako berbeć zdradzał oznaki wyjątkowości (np. wyjątkowo posłusznie
i regularnie ssał pierś matki!). Dorastając, unikał aroganckich rówieśników, nie podrywał dziewcząt. Wystrzegał się angażowania w świat polityki i skorumpowanego biznesu. A były to czasy bardzo niespokojne i niebezpieczne dla chrześcijan. Mieszkały ich w cesarstwie zaledwie 2 mln. „Reprezentowali nielegalną i prześladowaną mniejszość” – pisze historyk Adam C. English w swojej biografii świętego. W połowie III w. żarliwie zwalczał ich cesarz Decjusz. Natomiast pod koniec tego samego stulecia uwziął się na nich Dioklecjan.

To właśnie ten władca 23 lutego 303 r. wydał rozkaz, na mocy którego wszystkie egzemplarze Pisma Świętego miały zostać zarekwirowane i spalone, kościoły zrównane z ziemią, a wierni zmuszeni do oddania hołdu starym bóstwom. Chrześcijanie, ze swoją wiarą w jednego Boga, po prostu nie pasowali do pragmatycznego świata Rzymian, w którym boski panteon rozrastał się, bo bez szemrania przyjmowano do niego kolejne bóstwa, byle państwo rosło w siłę, ludziom żyło się dostatnio, a cesarz mógł skupić się na ważniejszych sprawach. 
Męczenników za sprawę jednego Boga nie brakowało. Kończyli torturowani, mordowani, paleni. Kiedy krew zamęczonych umocniła chrześcijan
w ich przekonaniach, a Rzym zaprzestał represji, wyznawcy nowej wiary przystąpili do niszczenia pogańskich przybytków. To właśnie Mikołaj obrócił w perzynę świątynię Artemidy w Myrze. 

Jednakże chrześcijanie zdobywali uznanie przede wszystkim dzięki swojej solidarności. Stąd opowieść o młodym Mikołaju, który podrzucał pieniądze pewnemu ubogiemu niedowiarkowi, którego nie stać było na posagi dla trzech córek. Święty musiał działać, bo

w innym przypadku groziła dziewczętom sprzedaż do domu rozpusty. Ojciec biednych panien, któremu udało się podejrzeć Mikołaja podczas wrzucania pieniędzy przez okno, nie posiadał się z wdzięczności, ale dobroczyńca zabronił mu ujawnić prawdę.

Wkrótce nasz bohater został wybrany na biskupa Myry. Uczestniczyć miał też w słynnym soborze nicejskim, zwołanym przez cesarza Konstantyna Wielkiego. Ponoć Mikołaj pokłócił się przy tej okazji o kwestie teologiczne z „heretykiem” Ariuszem i doszło między nimi do bójki. Nie bał się również interweniować w sprawach karnych – stanął w obronie trzech żołnierzy niesłusznie skazanych na śmierć. 

Gdy on sam umierał, otaczał go już nimb świętości. Miał zapewne poczucie dobrze wykonanej apostolskiej roboty, ponieważ

w Imperium Rzymskim były już nie 2, ale 34 mln chrześcijan! Stanowili ponad połowę mieszkańców cesarstwa. 
Mikołaj zmarł 6 grudnia, ale nie wiadomo, którego roku – po prostu gdzieś w połowie IV w. Rzecz w sumie nieistotna, bo to nie był koniec jego działalności. Niczym superbohater pojawiał się z zaświatów, by ratować dzieci, żeglarzy etc. Lista tych, na których wdzięczność zasługiwał, rosła. O cnotach świątobliwego biskupa Myry wspominano w V wieku.  W przekazach z VI stulecia czytamy już o kościołach poświęconych Mikołajowi.
W IX wieku powstają zaś jego pierwsze hagiograficzne żywoty. 

Jest tylko jeden kłopot. Nie ma właściwie przekonujących dowodów, by św. Mikołaj z Patary, biskup Myry, w ogóle istniał.

Zapomniany Bazyli

Przechowywane w Myrze kości mogły należeć do kogoś innego. Nie zachowały się też dokumenty bezpośrednio świadczące

o posłudze biskupiej Mikołaja ani o uczestnictwie w soborze nicejskim. Nic więc dziwnego, że we współczesnych katolickich encyklopediach nikt żarliwie nie broni historyczności św. Mikołaja, celebrowanie zaś wspomnienia o nim 6 grudnia w Kościele rzymskim jest opcjonalne.

Z drugiej strony, jeśli nie istniał, to skąd rosnąca popularność imienia Mikołaj po IV w.? Samo imię, oznaczające „zwycięstwo ludu”, było jeszcze w III wieku bardzo rzadkie. Dlaczego szturmem zdobyło Anatolię, następnie Konstantynopol, Grecję, a wreszcie resztę chrześcijańskiego świata?

Badacze przypuszczali kiedyś, że popularność zdobyło za sprawą innego św. Mikołaja, syna Epifaniusza i Nonny. Faktycznie, żył on

w okolicy, ale dopiero w V–VI stuleciu. I raczej otrzymał imię na cześć legendarnego biskupa, niż sam był źródłem legend. Chociaż… możliwe, że niezależnie od tego, czy w ogóle istniał jakiś świątobliwy Mikołaj z Patary, spłynęły na niego laury za działalność wielu innych duchownych. A także przylgnęły do niego fakty z ich życia.

Wśród jego możliwych „prototypów” szczególną uwagę zwraca św. Bazyli. Urodził się w 329 r. w Cezarei Kapadockiej, a więc również w Azji Mniejszej. Wiadomo, że pochodził z religijnej rodziny, która doświadczyła prześladowań za czasów Dioklecjana i mocno przekonywała kolejne pokolenia do nowej wiary. Tak bardzo, że na ołtarze trafił nie tylko Bazyli, ale też jego rodzeństwo: bracia Grzegorz i Piotr oraz siostra Makryna.

Nie pociągała go wielka kariera. Wolał rozmyślać, a w razie potrzeby pomagać potrzebującym. „Zachowana korespondencja jasno poświadcza, że bardzo interesowały go sprawy dotyczące zbawienia, ale także bieżące dolegliwości życia codziennego” – pisze biograf świętego ks. Antoni Żurek. Bazyli zajmował się działalnością charytatywną, opiekując się pielgrzymami i chorymi. Propagował życie monastyczne i zwalczał „herezje” (krytykował arianizm, nawet gdy jednoznacznie opowiadał się za nim cesarz Walens).

Wcześniej jednak Bazyli musiał stanąć naprzeciw największego w jego czasach oponenta chrześcijaństwa: cesarza Juliana Apostaty. Władca ów, rządzący w latach 361–363, próbował odnowić wiarę w starych bogów w Imperium Rzymskim. Obaj spotkali się, gdy mieli po dwadzieścia kilka lat, podczas studiów Bazylego w Atenach, nim jeszcze przyjął święcenia. „Przynajmniej przez rok ich ścieżki ateńskie przecinały się. Uczęszczali do tych samych mistrzów” – pisze ksiądź Żurek. 

Ponoć to właśnie ta dawna znajomość ośmieliła Bazylego, by lata później skrytykować cesarza – za atak na zaadresowane do władcy krytyczne dzieło Apolinarego z Laodycei W obronie prawdy. Julian powiedział o tej książce: „Przeczytałem, pojąłem, potępiłem”. Bazyli zaś wysłał cesarzowi list ze słowami: „Przeczytałeś, ale nie pojąłeś, bo gdybyś pojął, tobyś nie potępił”. Tyle że Julian nie bawił się w takie ceregiele i gierki słowne. Kiedy uznał, że Cezarea Kapadocka, skąd pochodził Bazyli, jest bastionem gorliwych chrześcijan, zaczął ją gnębić. „Miasto zostało znienawidzone przez tego cesarza, bo w zdecydowanej większości zamieszkiwali je chrześcijanie, którzy wiele lat wcześniej zburzyli znaczną część znajdujących się w mieście świątyń pogańskich. Natomiast już za czasów tego cesarza zniszczono świątynię Fortuny – pisze ks. Żurek. – W odwecie Julian nakazał ograbić tamtejsze kościoły ze wszystkich kosztowności, wpłacić okup do skarbnicy państwowej, a na wszystkich chrześcijan nałożył surowe podatki”. Cezarei odebrano status miasta. Natomiast notabla zamieszanego

w zniszczenie świątyni Fortuny cesarz skazał na śmierć.

Jednakże Julian Apostata nie wyrugował chrześcijaństwa,

a niebawem zginął w bitwie z Persami. Św. Bazyli zaś kilka lat później dokonał jednego ze swoich najsławniejszych czynów. Oto podczas klęski nieurodzaju w 368 r. wyprzedał mienie własne

i kościelne, aby kupić groch i mięso dla głodujących. Może nie był to heroizm, ale właśnie takie czyny ludzie długo pamiętają. 

Jeśli więc przyjrzymy się życiorysom historycznie niepoświadczonego św. Mikołaja z Patary oraz poświadczonego św. Bazylego, widzimy podobne elementy. A może Bazyli miał

w sobie tyle skromności, że było mu na rękę przypisywanie jego zasług komuś innemu, fikcyjnemu? Chyba nie da się tego wykluczyć? Dodajmy jeszcze, że w tradycji greckiej (bizantyjskiej) to właśnie św. Bazyli, a nie św. Mikołaj, obdarowuje dzieci prezentami! Tyle że nie w grudniu, ale 1 stycznia.

5845c1ce6b6aa_o_large_edited.jpg
kost6.jpg

Nowej krucjaty nie będzie

Nawet jeśli to nie przypadek, nikt tego przesadnie nie roztrząsa. W świecie prawosławnym ważni są i Bazyli, i Mikołaj. A miłośnicy tradycyjnego wizerunku świętego z Myry skupiają się na krytykowaniu Santa Clausa jako symbolu skomercjalizowanego

świata, kapitalistycznej rozpusty. Czy słusznie? „Warto sobie uświadomić, że i święty Mikołaj, i Karol Marks mają białe, bujne brody

i uważają, że ludziom trzeba dać to, czego im potrzeba, nie dbając o koszty. Ponadto święty Mikołaj zawsze ubiera się na czerwono,

a jest to przecież symboliczny kolor komunizmu” – piszą przekornie autorzy zbioru 101 postaci, które zmieniły świat, choć nigdy nie żyły. 

Cóż, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Poza tym – jakkolwiek zabrzmi to banalnie – wszystko się zmienia. Myra to obecnie Demre, w Turcji. Cezarea Kapadocka to Kayseri, w tym samym kraju. Patara zamieniła się w malownicze ruiny. Także święci muszą podlegać transformacjom. 

Kiedy więc kolejny raz przeczytamy, że na podstawie szczątków przechowywanych w Bari zrekonstruowano PRAWDZIWĄ twarz świętego Mikołaja (ze złamanym nosem, efektem bójki z Ariuszem!), podejdźmy do tego z dystansem. Podobnie jak do informacji

o rzekomych pamiątkach po świętym w Demre (Myrze), na których zarabiają teraz Turcy. Równie to wszystko pewne, jak domki świętego Mikołaja na dalekiej północy – na przykład urokliwa chatka odwiedzana przez podekscytowane dzieci w Drøbak pod Oslo. Kto by jednak chciał rozpoczynać krucjatę w imię historycznej prawdy, jeśli miałaby pozbawić nasz świat resztek magii? O tym, ile dzieci wylałoby wtedy łez, nawet szkoda gadać.

Korzystałem z następujących pozycji:

Gerry Bowler, Santa Claus: A Biography, McClelland & Stewart, 2005

Adam C. English, The Saint Who Would Be Santa Claus: The True Life and Trials of Nicholas of Myra, Baylor University Press, 2012

Tomasz Jasiński, O pochodzeniu Galla Anonima, Wydawnictwo Avalon, 2008.

Allan Lazar, Dan Karlan, Jeremy Salter, 101 postaci, które zmieniły świat, choć nigdy nie żyły, tłum. Barbara Gadomska, Świat Książki, 2007

ks. Antoni Żurek, Święty Bazyli Wielki, WAM, 2009

/ NAUKA

grudzień 2022 / 4 (4)

Pomarańczowa

Pomarańczowa planeta

SZYMON DROBNIAK

O brzegi cieśniny Golden Gate opiera się doskonale wszystkim znany most. Na wielu zdjęciach uchwycono przelewającą się przez jego przęsła gęstą mgłę. Most Golden Gate wygląda wtedy niczym ujście jakiegoś potężnego syfonu wyrzucającego z siebie kłęby białej miękkości. Wówczas też najlepiej widać jego kolor: intensywny, zaskakująco dobrze zgrywający się z zielenią i złocistością pobliskich wzgórz, z głębokim granatem wód cieśniny, z bielą mgły. Jeśli kogokolwiek zapytamy o nazwę koloru, jaki ma most Golden Gate, w odpowiedzi dostaniemy pewnie różne wersje czerwieni. Szybko jednak przychodzi refleksja: czy aby na pewno most jest czerwony? Przecież ma w nazwie słowo golden. Może postrzegana barwa konstrukcji to tylko wynik optycznego złudzenia lub niecodziennego kontrastu z jaskrawością kalifornijskiego krajobrazu?

Golden Gate_edited_edited.jpg

Nie lada zaskoczeniem okaże się informacja, że most tak naprawdę jest pomarańczowy. Raz to sobie uświadomiwszy, zawsze już widzimy jego wiszące przęsła właśnie w głębokim, nasyconym odcieniu pomarańczowego.

Z kolorami jest bowiem tak, że te najbardziej podstawowe bez większego problemu szufladkujemy – zielony, czerwony, niebieski, żółty. Schody zaczynają się wtedy, gdy przychodzi do mówienia o tych wciśniętych pomiędzy dobrze wyróżnione regiony tęczowego widma. Na kole barw zawsze sytuują się one na pograniczach tych zdefiniowanych i bezdyskusyjnych. Irytująco płynne: jednej osobie wydają się czymś zupełnie oczywistym, drugiej – trudną do nazwania mieszanką kolorów bardziej określonych. Bo gdzie kończy się żółtość,

a zaczyna czerwień? Jak – poza zmierzeniem odcienia i wyrażeniem go w kilku suchych liczbach – opowiedzieć, czym tak naprawdę jest pomarańczowy?

Metry kwadratowe oranżu

Kolor mostu Golden Gate to zresztą nie byle jaki pomarańczowy. Przez długi czas faktyczna odmiana barwy, starannie dobrana, utrzymywana była w tajemnicy. Niewiele więc mogli wskórać miłośnicy mostu zakochani w jego jaskrawej sylwetce do tego stopnia, że próbowali malować na ten sam kolor fasady swoich domów, ramy rowerów i karoserie samochodów. „Golden Gate Orange” istniał przez długi czas wyłącznie w postaci tysięcy litrów gęstej farby, przechowywanych w kilkusetkilogramowych beczkach. Tak jest

i teraz: w podziemnym bunkrze nieopodal mostu znajduje się spory zapas tej jedynej w swoim rodzaju substancji. Most musi być wciąż odmalowywany – jego przęsła nieustannie poddawane są korodującemu działaniu zimnej mgły i słonych wód. Niemal każdego dnia przynajmniej kilka osób uzupełnia braki i uszkodzenia barwnej powłoki pokrywającej 10 mln metrów kwadratowych stalowej konstrukcji. W dzisiejszych czasach – choć nadal nie możemy liczyć na zdobycie próbki owej oryginalnej farby – bez problemu można stworzyć własną wersję „Golden Gate Orange”. W języku alchemii barw to #F04A00, czyli mieszanina 240 części koloru czerwonego

i 74 czystej zieleni. W żargonie specjalistów jest to tzw. International Orange (międzynarodowy pomarańczowy). Kolor ten istniał długo przed tym, zanim wzniesiono wieże i przęsła mostu, odcień jarzący się na ażurowej konstrukcji Golden Gate to w zasadzie nieznacznie zmodyfikowana jego wersja.

Wybór właśnie pomarańczowego nie był przypadkiem. International Orange jest powszechnie stosowany, gdy niezbędna jest dobra widoczność jakiegoś obiektu – na niemal każdym tle. Kolor ten mają więc ostrzegawcze znaki drogowe w Stanach Zjednoczonych, wiele elementów konstrukcyjnych i urządzeń technicznych w komunikacji lotniczej, a nawet skafandry kosmiczne do aktywności wewnątrzpojazdowej (pieszczotliwie określane jako „kostium dynia” – właśnie ze względu na swój kolor i obłe kształty), noszone przez astronautów na pokładzie promów NASA w latach 1994–2011. International Orange miał poprawić widoczność konstrukcji mostu

w każdych warunkach atmosferycznych. Jest jednak coś jeszcze.

Jednym z pierwotnych planów amerykańskiej armii, początkowo odpowiedzialnej za utrzymanie dobrego stanu mostu, było pomalowanie go w czarno-żółte pasy. Pomysł ten wydawał się architektom tak koszmarny, że w sprawie zabarwienia konstrukcji wypowiedział się sam główny architekt, Irving F. Morrow. Pewnego dnia zobaczył on na szarym, stalowym elemencie szeroką smugę pięknej pomarańczowej farby – właśnie International Orange – umieszczoną na metalu jako rodzaj znacznika. Kolor ten zaprzątał myśli Morrowa tak bardzo, że stworzył on cały manifest pt. „Raport na temat kolorów

i warunków świetlnych sporządzony dla mostu Golden Gate, San Francisco”. Pisał w nim tak: „Na szczęście nie musimy podejmować decyzji [o kolorze mostu – przyp. aut.] wyłącznie na bazie rozważań teoretycznych – mamy bowiem 

Golden Gate 2.webp

dwa doskonałe przykłady zastosowania koloru idealnego. Podczas wznoszenia wieży południowej, jak też obecnie, w czasie formowania się wieży północnej, obserwatorzy o najrozmaitszych doświadczeniach jednogłośnie wyrażali zachwyt nad barwą elementów pomalowanych ochronną farbą ołowiową. Kolor ten cechuje specyficzna świetlistość, w przepiękny sposób ulega on transformacji wraz ze zmianami warunków atmosferycznych, jest wyraźny – jednocześnie nie narzuca się zbytnio obserwatorowi. Podbija on architektoniczną skalę konstrukcji na absolutne wyżyny oraz nadaje jej ciężar i konkretność, będąc zarazem na tyle lekkim, że pozwala na zauważenie zmienności odcieni wynikającej ze zróżnicowanych warunków świetlnych. Reasumując: to kolor idealny pod każdym względem, bezdyskusyjnie najbardziej właściwy i satysfakcjonujący dla ukończonego mostu” (tłumaczenie: Szymon Drobniak).

Pigment truciciel

Ognista barwa mostu Golden Gate jest efektem zastosowania jaskrawego pigmentu opartego na czterotlenku ołowiu. W swojej czystej postaci związek ten – potocznie zwany minią (od miejscowości Miño na granicy Hiszpanii oraz Portugalii, Minius

w czasach imperium rzymskiego) – ma ceglasty kolor. Minia znana jest z tego, że doskonale wiąże się z metalowymi powierzchniami – jest więc powszechnie stosowana do malowania żelaznych konstrukcji w celu zabezpieczenia ich przed korozją i wpływem czynników atmosferycznych. Jak wszystkie inne związki ołowiu minia to substancja silnie toksyczna. Powierzchnie nią pomalowane nie są wprawdzie niebezpieczne – ołów nie uwalnia się z nich w ilościach mogących doprowadzić do zatrucia – lecz posługiwanie się minią wymaga ostrożności,

 zwłaszcza wtedy, gdy stosuje się ją w surowej, sproszkowanej formie. Pigment w tej postaci łatwo ulega rozpyleniu w powietrzu. Osoba wdychająca aerozol barwnika jest więc narażona na wchłonięcie niebezpiecznej dawki toksycznego ołowiu.

Zła sława minii nie była oczywiście znana w średniowieczu, kiedy ognistość pigmentu oraz łatwość jego pozyskiwania (szczególnie w porównaniu z innym pomarańczowym, równie toksycznym barwnikiem – cynobrem) sprawiły, że stał się on jednym z ulubionych odcieni mnisich skrybów, zajmujących się całymi dniami ręcznym przepisywaniem opasłych manuskryptów i ksiąg. Minia, dzięki swojej wyjątkowej trwałości oraz ponadprzeciętnej zdolności do krycia malowanych powierzchni, szybko znalazła zastosowanie w tworzeniu bogato zdobionych inicjałów – pierwszych liter słów otwierających nowe partie tekstu.

W średniowiecznych manuskryptach bardzo często były one wpisywane w miniaturowe, wyrafinowane ilustracje – zwane, nomen omen, miniaturami. Choć samo słowo „miniatura” dotyczy dziś niewielkiego przedmiotu lub dzieła sztuki stworzonego

w małym formacie, pierwotnie oznaczało właśnie zilustrowane ognistym oranżem inicjały. Zamknięci w dusznych i mrocznych skryptoriach mnisi nie mieli pewnie pojęcia o toksycznym działaniu minii – zresztą podobnie jak nie wiedzieli o trujących właściwościach wielu innych pigmentów (np. bieli ołowiowej, zieleni arsenowej czy rtęciowego cynobru). Na porządku dziennym były więc zatrucia spowodowane ślinieniem pędzla umoczonego w ognis­tej farbie albo związane z wdychaniem sprosz­kowanego tlenku ołowiu.

Wielki wszechobecny

Świat powszechnie wykorzystywanych pigmentów pomarańczowych jest zaskakująco mały. Poza ognistą minią i cynobrem historyczne znaczenie miały jedynie barwniki otrzymywane z aurypigmentu (żółtopomarańczowego minerału, z chemicznego punktu widzenia będącego siarczkiem toksycznego arsenu). Ciekawiej wygląda pomarańczowa paleta barwników produkowanych przez organizmy żywe. W strefie klimatu umiarkowanego każdego roku możemy obserwować pokaz pomarańczowej wirtuozerii roślin: jesienne przebarwianie się zielonych liści w złociste to zasługa produkcji pomarańczowych pigmentów przesycających każdą liściową komórkę.

We wszechobecność koloru pomarańczowego trudno uwierzyć, a jednak gdyby zabrakło zielonego barwnika – chlorofilu – nasza planeta z kosmosu wyglądałaby jak ognista kula. Amazońska puszcza porastająca gigantyczne połacie kontynentu południowoamerykańskiego byłaby w takim świecie olbrzymią płaszczyzną jaskrawego oranżu, poprzetykanego ciemną linią Amazonki. Będący kluczowym składnikiem procesu fotosyntezy chlorofil – zielony pigment zawierający magnez – doskonale maskuje obecność w tkankach roślin barwników pomarańczowych, żółtych i czerwonych. Podczas lekcji biochemii dowiadujemy się, że to właśnie chlorofil odgrywa główną rolę w przechwytywaniu energii światła i zamienianiu jej w energię chemicznych wiązań wysokoenergetycznych cukrów. Faktycznie, chlorofil stanowi podstawowy materiał światłoczuły w tzw. centrach fotosyntetycznych – wielkich kompleksach białkowych inkrustowanych zielonym pigmentem, które biorą na siebie zadanie przeprowadzenia pierwszych, kluczowych etapów fotosyntezy. To w nich zachodzi pochłanianie promieniowania świetlnego i transfer elektronów do maszynerii dokonującej alchemicznej wręcz sztuki przemiany dwutlenku węgla w słodkie węglowodany. Poza chlorofilem liście zawierają też jednak inne barwniki – i choć w powodzi zieloności są one niewidoczne, ich rola jest równie istotna.

Golden Gate 5.jpg

Karotenoidowa wirtuozeria

Większość roślin ma w swoich chloroplastach żółto-pomarańczowe i żółto-czerwone pigmenty z grupy karotenoidów. Są nimi między innymi czerwone i ogniście pomarańczowe likopeny oraz karoteny, a także żółtopomarańczowe ksantofile. Ich cząsteczki wyglądają jak długie zygzaki zaopatrzone na obu końcach w główki pierścieni atomów węgla. Budujące je atomy połączone są ze sobą wiązaniami podwójnymi – elektrony w takich wiązaniach są niezwykle labilne i łatwo ulegają wzbudzeniu czy to pod wpływem światła, czy to w kontakcie z innymi wysokoenergetycznymi, agresywnymi cząsteczkami. Wzbudzone karotenoidy potrafią transportować pochwyconą energię w postaci przeskakujących wzdłuż ich cząsteczek elektronów, niosąc ją w kierunku chlorofilowych centrów fotosyntetycznych. Działając w ten sposób, stanowią one dodatkowe „anteny” wychwytujące promieniowanie świetlne o nieco innym zabarwieniu niż to wyłapywane przez cząsteczki chlorofilu. Co więcej, dzięki zdolności reagowania z groźnymi cząsteczkami należącymi do tzw. agresywnych form tlenu, karotenoidy biorą udział w odtruwaniu wnętrza skąpanych w świet­le komórek, przekazując energię wyssaną z unieszkodliwianych toksyn do procesu fotosyntezy. Ich wszędobylskość widzimy w pełnej krasie dopiero wtedy, gdy chlorofil w liściach – pozbawiony regularnych dostaw substancji transportowanych przez system przewodzący rośliny – ulega degradacji i rozpadowi. Dzieje się tak, kiedy roś­lina umiera, ale też wówczas, gdy przechodzi ona w stan spoczynku, spodziewając się rychłego nadejścia zimy. Liście jako jedne z najbardziej kosztownych i wrażliwych organów roślinnego ciała stanowiłyby duże obciążenie dla organizmu mającego przetrwać trudne tygodnie zimna i odrodzić się z nadejściem wiosny. Wieloletnie rośliny – szczególnie drzewa i krzewy – żyjące w sezonowych środowiskach pozbywają się więc swoich liści, wcześniej jednak wypompowują z nich wszystko, co wartościowe. Pozbawione zielonej maski chlorofilu tkanki liści ujawniają zawarte w nich ogniste pigmenty, na kilka tygodni zamieniając zielone ekosystemy w jaskrawe, pomarańczowe gęstwiny.

Badacze przez długi czas zastanawiali się, dlaczego karotenoidy nie znajdują się wśród związków usuwanych z liści przed zimą: przecież ich niezwykle istotną biologiczną rolę trudno określić jako mniej ważną od tej odgrywanej przez chlorofil. Okazuje się jednak, że rośliny przebarwiające się na jesień na wszystkie odcienie pomarańczu mogą mieć w tym barwnym pokazie interes. Kolor jesiennych liści drzew i krzewów może być ważnym sygnałem dla umiejącego odczytać tę wiadomość odbiorcy. Istnieje wiele hipotez próbujących wyjaśnić taką komunikacyjną funkcję jesiennej kakofonii kolorów. Według niektórych jest to rodzaj niemożliwej do przeoczenia flagi, która wskazuje owocożernym zwierzętom drogę do dojrzewających jesienią owoców, a tym samym zwiększa szanse rośliny na rozsianie swoich nasion. Są również badania dotyczące odstraszającej roli jesiennych złocistości: przebarwione przed zimą liście oprócz barwników karotenoidowych zawierają także antocyjany oraz szereg innych substancji o charakterze ochronnym i szkodnikobójczym. Ognista barwa byłaby więc sygnałem zniechęcającym potencjalne szkodniki do zadomowienia się na ciele rośliny przechodzącej w krytyczny dla jej fizjologii etap zimowego spoczynku. Niewykluczone też, że opadające na ziemię liście wypełnione po brzegi kolorowymi pigmentami biorą udział w zabezpieczaniu interesów gubiącej je rośliny poprzez tzw. allelopatię: utrudniając wzrost siewek nowych osobników, mogących w przyszłości stanowić niepożądaną konkurencję dla wyrośniętego drzewa.

To w sumie bardzo ciekawe, że kolor nieokreślony i tak łatwo wymykający się klasyfikacji – dla niektórych zbyt czerwony lub zbyt żółty, by zasłużyć na swoją osobną kategorię barwną – jest w zasadzie najbardziej rozpowszechniony w całej przyrodzie. Gdyby nie neonowozielony chlorofil, wszyscy żylibyśmy w świecie pomarańczowej złocistości. Być może wtedy to nie zieleń, lecz właśnie oranż byłby kolorem nadziei i ukojeniem, jakiego tak często szukamy w przestrzeniach wypełnionych zielenią.

/ NAUKA  historia

grudzień 2022 / 4 (4)

Jak prętem zmierzyć

Jak prętem zmierzyć Ziemię...

Michel Rival / Krzysztof Pruski

     Pomiar długości ziemskiego południka przeprowadzony przez greckiego matematyka Eratostenesa jest niewątpliwie najbardziej niezwykłym doświadczeniem naukowym starożytności. Będąc sam w sobie dowodem niebywałej pomysłowości, świadczy przede wszystkim o wysokim stopniu rozwoju racjonalnego myślenia, jaki osiągnęli Grecy w III wieku p.n.e. Pomiar dokonany przez Eratostenesa w Egipcie Ptolemeuszów był w samym założeniu wybitnym osiągnięciem w dwóch powodów. Pierwszy, intelektualnej natury, to dopuszczenie myśli o kulistości Ziemi; drugi to techniczny problem znalezienia odpowiedniego narzędzia do zmierzenia długości jej południka. 

     Przed Grekami zagadnienie kształtu Ziemi leżało w sferze kosmogonii i rozstrzygano je

z pominięciem jakiejkolwiek naukowej argumentacji. Dla dawnych Egipcjan Ziemia, wydłużona

i płaska, była wiernym odbiciem ich kraju - długiego i wąskiego... Trzeba było rozkwitu nauki greckiej w VI wieku p.n.e., by doczekać się pierwszych oznak racjonalnego podejścia do zagadnienia. Rozmaite teorie greckich kosmologów na temat kształtu Ziemi dziś wydają się nam zbyt dowolne i niepoważne; były to raczej próby racjonalnego wyjaśnienia otaczającego świata niż prawdziwe naukowe podejście.

     Dla Talesa z Miletu Ziemia ma kształt dysku pływającego na wodzie jak statek. Anaksymander głosi z kolei, że Ziemia jest walcem zamieszkanym tylko w górnej części, podobnej do płaskiej tarczy. Oddalona jednakowo od wszystkiego, nie potrzebuje żadnej podpory i pozostaje

w równowadze. Anaksymenes odrzuca ten pogląd i wyobraża sobie Ziemię "podobną do tablicy" podtrzymywanej w przestrzeni ciśnieniem powietrza na jej obie powierzchne.

Portrait_of_Eratosthenes.png

Eratostenes z Cyreny (nowożytna rycina) /

fot.: domena publiczna

Pierwszym, który podsunął myśl o kulistości Ziemi, był Pitagoras, a ściślej - pitagorejska szkoła z Krotonu. Choć istnieje wiele hipotez na ten temat, nie wiemy, jak pitagorejczycy doszli do takiego wniosku, będącego dowodem niemałego intelektualnego wysiłku. Według uczniów Pitagorasa kształt kulisty wybrano dla Ziemi dlatego, że "kula jest najpiękniejsza ze wszystkich brył". Inne, jeszcze mniej pewne źródła wskazują, że kształt ten został odkryty w następstwie obserwacji zjawisk na niebie. 

     W IV wieku p.n.e.  Arystoteles jako pierwszy podał w swym "Traktacie o niebie" szczegółowe argumenty na rzecz teorii o kulistości Ziemi. Są one trojakiego rodzaju. W owych czasach wiedziano już, że zaćmienia Księżyca wywołuje ustawienie się Ziemi pomiędzy nim a Słońcem. Jak więc można tłumaczyć kolisty cień Ziemi na Księżycu inaczej, niż zakrzywieniem powierzchni naszej planety? Rzecz ciekawa, argument ten - określany przez wielkiego historyka nauki Pierre'a Duhema jako "najbardziej przekonujący, jaki znała starożytność" - po Arystotelesie nie został nigdy podjęty przez greckich ani łacińskich kosmografów.

     Jako drugi dowód uczony przywołuje jadącego z północy na południe podróżnego, który obserwuje, jak pewne gwiazdozbiory przestają być widoczne nad północnym horyzontem, a w południowej części nieba pojawiają się w ich miejsce inne. Nawet nieznaczne przemieszczenie się pozwala dostrzec zmiany na nocnym niebie. Niektórych gwiazd widzianych na Cyprze nie zobaczy się już w Egipcie. Arystoteles wyciągnął z tego wniosek nie tylko o kulistości Ziemi, lecz także - co bardzo znamienne - o jej niewielkich rozmiarach. I wreszcie trzeci argument: Ziemia musi być kulą przez wzgląd na symetrię i równowagę. Istotnie, tworzące Ziemię elementy opadały na nią ze wszystkich kierunków i ich osady mogą utworzyć tylko kulę. 

Mappa_di_Eratostene.jpg

XIX-wieczna rekonstrukcja mapy świata Eratostenesa

     Raz przyjąwszy kulistość Ziemi do wiadomości, pozostawało już tylko wymyślić sposób jej zmierzenia. Tym razem Grecy okazali się spadkobiercami bardzo starej tradycji pomiarów za pomocą gnomonu, znanej niewątpliwie społecznościom rolniczym już w neolicie. Gnomon to pierwotna forma zegara słonecznego - zwykły palik wbity pionowo w ziemię, dzięki któremu można mierzyć zmiany długości cienia rzucanego przez Słońce, przy czym najkrótszy cień odpowiada środkowi dnia. Ponadto, dokonując pomiarów przez cały rok w chwili przejścia Słońca przez miejscowy południk, można otrzymać daty przesilenia: letniego, gdy cień jest najkrótszy, zimowego - gdy jest najdłuższy.

    Eratostenes dokonał próby pomiaru tym przyrządem długości ziemskiego południka, której szczegółowy opis znajdujemy w De motu circulari corporum caelestium ("Teorii ruchu kolistego ciał niebieskich") greckiego astronoma Kleomedesa, którego daty narodzin

i śmierci są niepewne, wiemy tylko, że żył z pewnością pomiędzy I wiekiem  p.n.e., a II wiekiem naszej ery.

     Eratostenes przyjął trzy założenia: Syene (dzisiejszy Asuan)  i Aleksandria leżą na tym samym południku. Słońce góruje tam więc

w tym samym momencie, a zatem jednocześnie w obu miastach, odległych od siebie o 5000 stadiów, jest południe. Promienie pochodzące z różnych punktów tarczy słonecznej osiągają różne punkty na Ziemi równoległą wiązką. Nawiasem mówiąc, pierwsze założenie jest nieścisłe: Syene leży o 3° dalej na wschód niż Aleksandria i południe następuje tam o 12 minut wcześniej. Co do drugiego założenia, wszystko zależy od tego, jakie przyjmiemy przeliczenie stadiów na metry, gdyż wartość ta waha się od 147 do 192 metrów. Niemniej, metoda Eratostenesa jest ścisła co do zasady. 

Wybór Syene podyktowany był faktem, że miasto leży tuż przy zwrotniku Raka. W dniu przesilenia letniego Słońce stoi tam w południe w zenicie i może być widoczne z dna studni, zatem tego dnia i o tej porze gnomon nie rzuca wcale cienia. W Aleksandrii natomiast, położonej dalej na północ, gnomon rzuca cień określonej długości. 

_1001133.JPG

     Tak więc w dniu letniego przesilenia, w południe, Eratostenes zmierzył w Aleksandrii kąt padania promieni słonecznych (ϕ' na rysunku). Spostrzegł, że odpowiada on dokładnie kątowi środkowemu, utworzonemu przez promienie ziemskie Syene i Aleksandrii

(ϕ na rysunku). Swiatło słoneczne pada pionowo równoległą wiązką na gnomony w obu miastach, tworząc dwie proste równoległe GB i SyO. Geometrzy ówcześni wiedzieli, że prosta OG przecinając dwie proste równoległe tworzy równe sobie kąty przeciwległe. 

     Wartość kąta ϕ' można wyliczyć z długości cienia i wysokości gnomonu. Jest on równy kątowi ϕ łuku SyA, a ponieważ odpowiada pięćdziesiątej części kąta pełnego, łuk SyA stanowi 1/50 obwodu Ziemi. 

     Wystarczy teraz pomnożyć przez 50 dystans z Aleksandrii do Syene, by otrzymać długość południka. Ponieważ odległość tę ustalono na 5000 stadiów, obwód Ziemi powinien wynosić 50 x 50 000 = 250 000 stadiów, czyli 46 230 kilometrów, przyjąwszy dla stadionu średnią arytmetyczną podanych wyżej metrycznych wartości. Jest to wspaniały wynik w porównaniu z przyjętą dziś długością południka, wynoszącą 39 941 kilometrów.

     Eratostenes chciał zrobić coś więcej, mianowicie obliczyć, jakiej części południka niebieskiego odpowiada łuk Syene-Aleksandria. Zbudował w tym celu przyrząd zwany scaphè; wydrążoną półkulę, której promień stanowił gnomon sięgający wierzchołkiem jej środka. Scaphè stanowi odwzorowanie łuku południka niebieskiego i - jak piszą historycy nauki greckiej Arpàd Szabò i Erkka Maula

- "gnomon rzuca wewnątrz przyrządu cień, który jest odwróconym i zredukowanym, lecz dokładnym odbiciem łuku niebieskiego. Wystarczy zatem określić, jaką część okręgu scaphè stanowi łuk wyznaczony przez cień gnomonu; łuk południka niebieskiego nad obydwoma miastami oraz jego ziemska projekcja stanowią tę samą część odpowiedniego okręgu".     ("Przekrój")

bottom of page