top of page

nauka 

  grudzień 2022 / 4 (4)

Kod świętego Mikołaja

Kod świętego Mikołaja

ADAM WĘGLOWSKI

Wiadomo, kto przynosi prezenty dzieciom na Gwiazdkę. Ale skąd się wziął święty, który firmuje tę uroczą mistyfikację? To historia jak z Dana Browna.

Był rok 1087. Niedaleko miasta Myra w Anatolii, praktycznie już odebranego Bizancjum przez wojowniczych seldżuckich Turków, pojawili się żeglarze z Italii. Pochodzili

z Bari, ówczesnej handlowej potęgi i teoretycznie sojusznika wschodnich chrześcijan. Ci mieszkańcy Myry, którzy sądzili, że barijczycy przypłynęli im z pomocą, byli jednak w wielkim błędzie. Żeglarze mieli bowiem inne zadanie – wykraść sławne wśród średniowiecznych chrześcijan relikwie św. Mikołaja.

Szczątki te uznawano za bezcenne. Wydobywała się z nich tzw. manna – oleisty pachnący płyn o rzekomo cudownych właściwościach leczniczych. Relikwie miały błogosławiony wpływ nie tylko na ich posiadaczy. Rozsławiały również miejsce,

w którym je przechowywano, i przyciągały tłumy pielgrzymów, a wraz z nimi – brzęczące monety.

Barijczycy pewnie już słyszeli w wyobraźni ten upragniony brzęk, gdy znaleźli się koło katedry św. Mikołaja, znajdującej się nieco poza murami Myry. Wiedzieli, że na szczątki świętego zasadzała się już konkurencja z innego miasta Italii – Wenecji. Musieli więc działać szybko i sprawnie. Najpierw wysłali dwóch ludzi na przeszpiegi,

a ci wrócili z wieścią, że wokół świątyni nie ma żadnych zbrojnych. Wtedy 47. średniowiecznych żeglarzy z Bari na moment przeobraziło się we współczesnych komandosów. Przebrali się za skromnych pielgrzymów, ukryli broń i podreptali do katedry. Na miejscu poprosili mnichów, by wpuścili ich do wnętrza świątyni, pozwolili zebrać trochę manny oraz pokazali prawdziwe miejsce spoczynku świętego – nie sarkofag, którym mamiono naiwniaczków. Istotnie, kości świętego spoczywały pod nim, pod mozaikową posadzką. 

Mnisi nabrali jednak podejrzeń, że przybyszom chodzi nie tylko o cudowny płyn

i oddanie hołdu świętemu. Zaczęli dopytywać, czy aby pielgrzymi nie chcą wykraść im relikwii. Zarzekali się, że woleliby zginąć, niż na to pozwolić. Barijczykom nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Błysnęły wyjęte spod pielgrzymich łachmanów miecze i sztylety. Zakonnikom pozostały jedynie błagania, by barijczycy odstąpili od swojego planu. Żeglarze mogli nawet mieć chwilę zwątpienia, a mnisi myśleli już o ucieczce

i wezwaniu na pomoc mieszczan zza murów Myry, jednakże doszło do cudu.

A przynajmniej tak opisywał to świadek, pochodzący z Bari niejaki Niceforus. Otóż szklane naczynie ze świętą manną nagle zsunęło się z kamiennej kolumny na posadzkę – lecz się nie rozbiło.

T.Krotos-rys_edited.jpg
święty Mikołaj z Miry.jpg

Swięty Mikołaj z Myry: fot.: domena publiczna

Wówczas mnisi przyznali, że rok wcześniej mieli wizję, w której pojawił się św. Mikołaj i zapowiedział, że jego kości zostaną przeniesione. W tej sytuacji barijczycy już się nie wahali. Jeden z nich, niejaki Mateusz, żwawo chwycił za młot i zaczął rozbijać marmurową posadzkę nad miejscem spoczynku Mikołaja. Kiedy inni drżeli przed rozbiciem trumny – bojąc się, że spotka ich coś strasznego – on uderzył z całej siły i odsłonił kości świętego, całe w cudownym płynie. W powietrzu rozszedł się iście rajski zapach. 

Barijczycy owinęli szczątki w jedwabną tkaninę i zanieśli na statek, gdzie czekało ich 15 towarzyszy gotowych już do drogi. Niceforus zapewniał, że szli na okręt w procesji, po drodze śpiewając. Jednak to już na pewno można włożyć między bajki – barijczycy bez wątpienia nie podejmowaliby zbędnego ryzyka. Zabrali zdobyty skarb i odpłynęli.

Po 20 dniach dotarli do swojego miasta. Tam dla szczątków, które miały mu przynieść błogosławieństwo, sławę i pieniądze, postawiono niebawem bazylikę pod wezwaniem św. Mikołaja Cudotwórcy. 

Ułamki świętego

Barijczycy wznieśli bazylikę dla szczątków z Myry, a dokładnie dla 75% z nich. Jak się bowiem okazało, „komandosi” nie zabrali wszystkich kości. Działali w zbyt dużym pośpiechu. Dlatego w 1099 r. pojawili się w Myrze żeglarze z Wenecji, zazdrośni o osiągnięcia barijczyków. Płynęli na krucjatę do Ziemi Świętej, a przewodził im Jan, syn weneckiego doży Witalisa Michała. „W czasie wyprawy, pełnej dramatycznych przygód, wśród których nie zabrakło i bitew, i szturmów, Wenecjanie […] w zniszczonej katedrze rozpoczęli poszukiwania relikwii św. Mikołaja – pisał prof. Tomasz Jasiński. – Po zakrojonych na szeroką skalę poszukiwaniach, burzeniu ścian, przekopywaniu terenu, a nawet torturowaniu strażnika świętego miejsca Wenecjanie natrafili w końcu na święte relikwie. Następnie

z cenną zdobyczą, drogą przez Cypr, Jaffę, dotarli do Jerozolimy, aby później wziąć udział w oblężeniu i zwycięskim szturmie Hajfy”. Gdy wrócili ze zwycięskiej krucjaty do domu, relikwie złożyli w klasztorze św. Mikołaja na Lido.
Powyższą historię opisał na początku XII w. nieznany z imienia mnich z Lido, którego niektórzy badacze utożsamiają z… Gallem Anonimem, późniejszym dziejopisem na dworze Bolesława Krzywoustego.

T.Krotos-rys_edited.jpg

Krążyły też opowieści o palcu świętego, który jakimś cudem przyplątał się z francuskim krzyżowcem do Lotaryngii. Inne drobne fragmenty trafiły do Nowego Świata – do greckiej cerkwi św. Mikołaja w Nowym Jorku. Przekazał je w geście pojednania

z prawosławiem papież Paweł VI w latach 70. XX wieku. Niestety, wspomniana cerkiew stała nieopodal WTC i nie przetrwała ataku terrorystycznego z 11 września. Dziś trwa odbudowa przybytku.

W końcu to Nowy Jork, czyli miasto, które w grudniu nie może żyć bez prezentów! I miejsce, w którym św. Mikołaj – ten w biskupich szatach i z pastorałem w ręku – przepoczwarzył się w Santa Clausa – zażywnego staruszka w czerwonym kubraku, znanego z reklam, hollywoodzkich filmów i galerii handlowych.

Swój amerykański przydomek święty zawdzięcza Holendrom. Nowy Jork był jeszcze w połowie XVII stulecia Nowym Amsterdamem. Holendrzy nazywali zaś św. Mikołaja „Sinter Klaas”.

Gdy zanglicyzowano to określenie, narodził się „Santa Claus”. Na początku XIX w. Nowojorskie Towarzystwo Historyczne uznało Mikołaja za patrona miasta, a ówczesna literacka gwiazda Washington Irving napisał humorystyczną historię Nowego Jorku, opisując Santa Clausa jako wesołego staruszka, latającego zaprzęgiem nad drzewami i rozwożącego dzieciom prezenty. Ta metamorfoza stała się pełna, gdy średniowieczną manię posiadania relikwii zaczęło zastępować współczesne szaleństwo zakupów i obdarowywania się upominkami. 

Pominęliśmy jednak jedną kluczową sprawę. Jak się ten trwający ponad tysiąc lat świętomikołajowy szał rozpoczął?

 

Jeszcze więcej cudów

Odpowiedź na to pytanie przynoszą nie dokumenty, ale średniowieczne hagiografie. Możemy się z nich dowiedzieć, że Mikołaj urodził się około roku 270 w Patarze, niedaleko Myry. Gmina wyznawców Jezusa z Nazaretu działała tam bardzo sprawnie. Chlubiła się tym, że kiedyś zawitał do miasta sam św. Paweł.
Mikołaj wzrastał w chrześcijańskim duchu. Według hagiografów jeszcze jako berbeć zdradzał oznaki wyjątkowości (np. wyjątkowo posłusznie
i regularnie ssał pierś matki!). Dorastając, unikał aroganckich rówieśników, nie podrywał dziewcząt. Wystrzegał się angażowania w świat polityki i skorumpowanego biznesu. A były to czasy bardzo niespokojne i niebezpieczne dla chrześcijan. Mieszkały ich w cesarstwie zaledwie 2 mln. „Reprezentowali nielegalną i prześladowaną mniejszość” – pisze historyk Adam C. English w swojej biografii świętego. W połowie III w. żarliwie zwalczał ich cesarz Decjusz. Natomiast pod koniec tego samego stulecia uwziął się na nich Dioklecjan.

To właśnie ten władca 23 lutego 303 r. wydał rozkaz, na mocy którego wszystkie egzemplarze Pisma Świętego miały zostać zarekwirowane i spalone, kościoły zrównane z ziemią, a wierni zmuszeni do oddania hołdu starym bóstwom. Chrześcijanie, ze swoją wiarą w jednego Boga, po prostu nie pasowali do pragmatycznego świata Rzymian, w którym boski panteon rozrastał się, bo bez szemrania przyjmowano do niego kolejne bóstwa, byle państwo rosło w siłę, ludziom żyło się dostatnio, a cesarz mógł skupić się na ważniejszych sprawach. 
Męczenników za sprawę jednego Boga nie brakowało. Kończyli torturowani, mordowani, paleni. Kiedy krew zamęczonych umocniła chrześcijan
w ich przekonaniach, a Rzym zaprzestał represji, wyznawcy nowej wiary przystąpili do niszczenia pogańskich przybytków. To właśnie Mikołaj obrócił w perzynę świątynię Artemidy w Myrze. 

Jednakże chrześcijanie zdobywali uznanie przede wszystkim dzięki swojej solidarności. Stąd opowieść o młodym Mikołaju, który podrzucał pieniądze pewnemu ubogiemu niedowiarkowi, którego nie stać było na posagi dla trzech córek. Święty musiał działać, bo

w innym przypadku groziła dziewczętom sprzedaż do domu rozpusty. Ojciec biednych panien, któremu udało się podejrzeć Mikołaja podczas wrzucania pieniędzy przez okno, nie posiadał się z wdzięczności, ale dobroczyńca zabronił mu ujawnić prawdę.

Wkrótce nasz bohater został wybrany na biskupa Myry. Uczestniczyć miał też w słynnym soborze nicejskim, zwołanym przez cesarza Konstantyna Wielkiego. Ponoć Mikołaj pokłócił się przy tej okazji o kwestie teologiczne z „heretykiem” Ariuszem i doszło między nimi do bójki. Nie bał się również interweniować w sprawach karnych – stanął w obronie trzech żołnierzy niesłusznie skazanych na śmierć. 

Gdy on sam umierał, otaczał go już nimb świętości. Miał zapewne poczucie dobrze wykonanej apostolskiej roboty, ponieważ

w Imperium Rzymskim były już nie 2, ale 34 mln chrześcijan! Stanowili ponad połowę mieszkańców cesarstwa. 
Mikołaj zmarł 6 grudnia, ale nie wiadomo, którego roku – po prostu gdzieś w połowie IV w. Rzecz w sumie nieistotna, bo to nie był koniec jego działalności. Niczym superbohater pojawiał się z zaświatów, by ratować dzieci, żeglarzy etc. Lista tych, na których wdzięczność zasługiwał, rosła. O cnotach świątobliwego biskupa Myry wspominano w V wieku.  W przekazach z VI stulecia czytamy już o kościołach poświęconych Mikołajowi.
W IX wieku powstają zaś jego pierwsze hagiograficzne żywoty. 

Jest tylko jeden kłopot. Nie ma właściwie przekonujących dowodów, by św. Mikołaj z Patary, biskup Myry, w ogóle istniał.

Zapomniany Bazyli

Przechowywane w Myrze kości mogły należeć do kogoś innego. Nie zachowały się też dokumenty bezpośrednio świadczące

o posłudze biskupiej Mikołaja ani o uczestnictwie w soborze nicejskim. Nic więc dziwnego, że we współczesnych katolickich encyklopediach nikt żarliwie nie broni historyczności św. Mikołaja, celebrowanie zaś wspomnienia o nim 6 grudnia w Kościele rzymskim jest opcjonalne.

Z drugiej strony, jeśli nie istniał, to skąd rosnąca popularność imienia Mikołaj po IV w.? Samo imię, oznaczające „zwycięstwo ludu”, było jeszcze w III wieku bardzo rzadkie. Dlaczego szturmem zdobyło Anatolię, następnie Konstantynopol, Grecję, a wreszcie resztę chrześcijańskiego świata?

Badacze przypuszczali kiedyś, że popularność zdobyło za sprawą innego św. Mikołaja, syna Epifaniusza i Nonny. Faktycznie, żył on

w okolicy, ale dopiero w V–VI stuleciu. I raczej otrzymał imię na cześć legendarnego biskupa, niż sam był źródłem legend. Chociaż… możliwe, że niezależnie od tego, czy w ogóle istniał jakiś świątobliwy Mikołaj z Patary, spłynęły na niego laury za działalność wielu innych duchownych. A także przylgnęły do niego fakty z ich życia.

Wśród jego możliwych „prototypów” szczególną uwagę zwraca św. Bazyli. Urodził się w 329 r. w Cezarei Kapadockiej, a więc również w Azji Mniejszej. Wiadomo, że pochodził z religijnej rodziny, która doświadczyła prześladowań za czasów Dioklecjana i mocno przekonywała kolejne pokolenia do nowej wiary. Tak bardzo, że na ołtarze trafił nie tylko Bazyli, ale też jego rodzeństwo: bracia Grzegorz i Piotr oraz siostra Makryna.

Nie pociągała go wielka kariera. Wolał rozmyślać, a w razie potrzeby pomagać potrzebującym. „Zachowana korespondencja jasno poświadcza, że bardzo interesowały go sprawy dotyczące zbawienia, ale także bieżące dolegliwości życia codziennego” – pisze biograf świętego ks. Antoni Żurek. Bazyli zajmował się działalnością charytatywną, opiekując się pielgrzymami i chorymi. Propagował życie monastyczne i zwalczał „herezje” (krytykował arianizm, nawet gdy jednoznacznie opowiadał się za nim cesarz Walens).

Wcześniej jednak Bazyli musiał stanąć naprzeciw największego w jego czasach oponenta chrześcijaństwa: cesarza Juliana Apostaty. Władca ów, rządzący w latach 361–363, próbował odnowić wiarę w starych bogów w Imperium Rzymskim. Obaj spotkali się, gdy mieli po dwadzieścia kilka lat, podczas studiów Bazylego w Atenach, nim jeszcze przyjął święcenia. „Przynajmniej przez rok ich ścieżki ateńskie przecinały się. Uczęszczali do tych samych mistrzów” – pisze ksiądź Żurek. 

Ponoć to właśnie ta dawna znajomość ośmieliła Bazylego, by lata później skrytykować cesarza – za atak na zaadresowane do władcy krytyczne dzieło Apolinarego z Laodycei W obronie prawdy. Julian powiedział o tej książce: „Przeczytałem, pojąłem, potępiłem”. Bazyli zaś wysłał cesarzowi list ze słowami: „Przeczytałeś, ale nie pojąłeś, bo gdybyś pojął, tobyś nie potępił”. Tyle że Julian nie bawił się w takie ceregiele i gierki słowne. Kiedy uznał, że Cezarea Kapadocka, skąd pochodził Bazyli, jest bastionem gorliwych chrześcijan, zaczął ją gnębić. „Miasto zostało znienawidzone przez tego cesarza, bo w zdecydowanej większości zamieszkiwali je chrześcijanie, którzy wiele lat wcześniej zburzyli znaczną część znajdujących się w mieście świątyń pogańskich. Natomiast już za czasów tego cesarza zniszczono świątynię Fortuny – pisze ks. Żurek. – W odwecie Julian nakazał ograbić tamtejsze kościoły ze wszystkich kosztowności, wpłacić okup do skarbnicy państwowej, a na wszystkich chrześcijan nałożył surowe podatki”. Cezarei odebrano status miasta. Natomiast notabla zamieszanego

w zniszczenie świątyni Fortuny cesarz skazał na śmierć.

Jednakże Julian Apostata nie wyrugował chrześcijaństwa,

a niebawem zginął w bitwie z Persami. Św. Bazyli zaś kilka lat później dokonał jednego ze swoich najsławniejszych czynów. Oto podczas klęski nieurodzaju w 368 r. wyprzedał mienie własne

i kościelne, aby kupić groch i mięso dla głodujących. Może nie był to heroizm, ale właśnie takie czyny ludzie długo pamiętają. 

Jeśli więc przyjrzymy się życiorysom historycznie niepoświadczonego św. Mikołaja z Patary oraz poświadczonego św. Bazylego, widzimy podobne elementy. A może Bazyli miał

w sobie tyle skromności, że było mu na rękę przypisywanie jego zasług komuś innemu, fikcyjnemu? Chyba nie da się tego wykluczyć? Dodajmy jeszcze, że w tradycji greckiej (bizantyjskiej) to właśnie św. Bazyli, a nie św. Mikołaj, obdarowuje dzieci prezentami! Tyle że nie w grudniu, ale 1 stycznia.

5845c1ce6b6aa_o_large_edited.jpg
kost6.jpg

Nowej krucjaty nie będzie

Nawet jeśli to nie przypadek, nikt tego przesadnie nie roztrząsa. W świecie prawosławnym ważni są i Bazyli, i Mikołaj. A miłośnicy tradycyjnego wizerunku świętego z Myry skupiają się na krytykowaniu Santa Clausa jako symbolu skomercjalizowanego

świata, kapitalistycznej rozpusty. Czy słusznie? „Warto sobie uświadomić, że i święty Mikołaj, i Karol Marks mają białe, bujne brody

i uważają, że ludziom trzeba dać to, czego im potrzeba, nie dbając o koszty. Ponadto święty Mikołaj zawsze ubiera się na czerwono,

a jest to przecież symboliczny kolor komunizmu” – piszą przekornie autorzy zbioru 101 postaci, które zmieniły świat, choć nigdy nie żyły. 

Cóż, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Poza tym – jakkolwiek zabrzmi to banalnie – wszystko się zmienia. Myra to obecnie Demre, w Turcji. Cezarea Kapadocka to Kayseri, w tym samym kraju. Patara zamieniła się w malownicze ruiny. Także święci muszą podlegać transformacjom. 

Kiedy więc kolejny raz przeczytamy, że na podstawie szczątków przechowywanych w Bari zrekonstruowano PRAWDZIWĄ twarz świętego Mikołaja (ze złamanym nosem, efektem bójki z Ariuszem!), podejdźmy do tego z dystansem. Podobnie jak do informacji

o rzekomych pamiątkach po świętym w Demre (Myrze), na których zarabiają teraz Turcy. Równie to wszystko pewne, jak domki świętego Mikołaja na dalekiej północy – na przykład urokliwa chatka odwiedzana przez podekscytowane dzieci w Drøbak pod Oslo. Kto by jednak chciał rozpoczynać krucjatę w imię historycznej prawdy, jeśli miałaby pozbawić nasz świat resztek magii? O tym, ile dzieci wylałoby wtedy łez, nawet szkoda gadać.

Korzystałem z następujących pozycji:

Gerry Bowler, Santa Claus: A Biography, McClelland & Stewart, 2005

Adam C. English, The Saint Who Would Be Santa Claus: The True Life and Trials of Nicholas of Myra, Baylor University Press, 2012

Tomasz Jasiński, O pochodzeniu Galla Anonima, Wydawnictwo Avalon, 2008.

Allan Lazar, Dan Karlan, Jeremy Salter, 101 postaci, które zmieniły świat, choć nigdy nie żyły, tłum. Barbara Gadomska, Świat Książki, 2007

ks. Antoni Żurek, Święty Bazyli Wielki, WAM, 2009

nauka

grudzień 2022 / 4 (4)

Pomarańczowa

Pomarańczowa planeta

SZYMON DROBNIAK

O brzegi cieśniny Golden Gate opiera się doskonale wszystkim znany most. Na wielu zdjęciach uchwycono przelewającą się przez jego przęsła gęstą mgłę. Most Golden Gate wygląda wtedy niczym ujście jakiegoś potężnego syfonu wyrzucającego z siebie kłęby białej miękkości. Wówczas też najlepiej widać jego kolor: intensywny, zaskakująco dobrze zgrywający się z zielenią i złocistością pobliskich wzgórz, z głębokim granatem wód cieśniny, z bielą mgły. Jeśli kogokolwiek zapytamy o nazwę koloru, jaki ma most Golden Gate, w odpowiedzi dostaniemy pewnie różne wersje czerwieni. Szybko jednak przychodzi refleksja: czy aby na pewno most jest czerwony? Przecież ma w nazwie słowo golden. Może postrzegana barwa konstrukcji to tylko wynik optycznego złudzenia lub niecodziennego kontrastu z jaskrawością kalifornijskiego krajobrazu?

Golden Gate_edited_edited.jpg

Nie lada zaskoczeniem okaże się informacja, że most tak naprawdę jest pomarańczowy. Raz to sobie uświadomiwszy, zawsze już widzimy jego wiszące przęsła właśnie w głębokim, nasyconym odcieniu pomarańczowego.

Z kolorami jest bowiem tak, że te najbardziej podstawowe bez większego problemu szufladkujemy – zielony, czerwony, niebieski, żółty. Schody zaczynają się wtedy, gdy przychodzi do mówienia o tych wciśniętych pomiędzy dobrze wyróżnione regiony tęczowego widma. Na kole barw zawsze sytuują się one na pograniczach tych zdefiniowanych i bezdyskusyjnych. Irytująco płynne: jednej osobie wydają się czymś zupełnie oczywistym, drugiej – trudną do nazwania mieszanką kolorów bardziej określonych. Bo gdzie kończy się żółtość,

a zaczyna czerwień? Jak – poza zmierzeniem odcienia i wyrażeniem go w kilku suchych liczbach – opowiedzieć, czym tak naprawdę jest pomarańczowy?

Metry kwadratowe oranżu

Kolor mostu Golden Gate to zresztą nie byle jaki pomarańczowy. Przez długi czas faktyczna odmiana barwy, starannie dobrana, utrzymywana była w tajemnicy. Niewiele więc mogli wskórać miłośnicy mostu zakochani w jego jaskrawej sylwetce do tego stopnia, że próbowali malować na ten sam kolor fasady swoich domów, ramy rowerów i karoserie samochodów. „Golden Gate Orange” istniał przez długi czas wyłącznie w postaci tysięcy litrów gęstej farby, przechowywanych w kilkusetkilogramowych beczkach. Tak jest

i teraz: w podziemnym bunkrze nieopodal mostu znajduje się spory zapas tej jedynej w swoim rodzaju substancji. Most musi być wciąż odmalowywany – jego przęsła nieustannie poddawane są korodującemu działaniu zimnej mgły i słonych wód. Niemal każdego dnia przynajmniej kilka osób uzupełnia braki i uszkodzenia barwnej powłoki pokrywającej 10 mln metrów kwadratowych stalowej konstrukcji. W dzisiejszych czasach – choć nadal nie możemy liczyć na zdobycie próbki owej oryginalnej farby – bez problemu można stworzyć własną wersję „Golden Gate Orange”. W języku alchemii barw to #F04A00, czyli mieszanina 240 części koloru czerwonego

i 74 czystej zieleni. W żargonie specjalistów jest to tzw. International Orange (międzynarodowy pomarańczowy). Kolor ten istniał długo przed tym, zanim wzniesiono wieże i przęsła mostu, odcień jarzący się na ażurowej konstrukcji Golden Gate to w zasadzie nieznacznie zmodyfikowana jego wersja.

Wybór właśnie pomarańczowego nie był przypadkiem. International Orange jest powszechnie stosowany, gdy niezbędna jest dobra widoczność jakiegoś obiektu – na niemal każdym tle. Kolor ten mają więc ostrzegawcze znaki drogowe w Stanach Zjednoczonych, wiele elementów konstrukcyjnych i urządzeń technicznych w komunikacji lotniczej, a nawet skafandry kosmiczne do aktywności wewnątrzpojazdowej (pieszczotliwie określane jako „kostium dynia” – właśnie ze względu na swój kolor i obłe kształty), noszone przez astronautów na pokładzie promów NASA w latach 1994–2011. International Orange miał poprawić widoczność konstrukcji mostu

w każdych warunkach atmosferycznych. Jest jednak coś jeszcze.

Jednym z pierwotnych planów amerykańskiej armii, początkowo odpowiedzialnej za utrzymanie dobrego stanu mostu, było pomalowanie go w czarno-żółte pasy. Pomysł ten wydawał się architektom tak koszmarny, że w sprawie zabarwienia konstrukcji wypowiedział się sam główny architekt, Irving F. Morrow. Pewnego dnia zobaczył on na szarym, stalowym elemencie szeroką smugę pięknej pomarańczowej farby – właśnie International Orange – umieszczoną na metalu jako rodzaj znacznika. Kolor ten zaprzątał myśli Morrowa tak bardzo, że stworzył on cały manifest pt. „Raport na temat kolorów

i warunków świetlnych sporządzony dla mostu Golden Gate, San Francisco”. Pisał w nim tak: „Na szczęście nie musimy podejmować decyzji [o kolorze mostu – przyp. aut.] wyłącznie na bazie rozważań teoretycznych – mamy bowiem 

Golden Gate 2.webp

dwa doskonałe przykłady zastosowania koloru idealnego. Podczas wznoszenia wieży południowej, jak też obecnie, w czasie formowania się wieży północnej, obserwatorzy o najrozmaitszych doświadczeniach jednogłośnie wyrażali zachwyt nad barwą elementów pomalowanych ochronną farbą ołowiową. Kolor ten cechuje specyficzna świetlistość, w przepiękny sposób ulega on transformacji wraz ze zmianami warunków atmosferycznych, jest wyraźny – jednocześnie nie narzuca się zbytnio obserwatorowi. Podbija on architektoniczną skalę konstrukcji na absolutne wyżyny oraz nadaje jej ciężar i konkretność, będąc zarazem na tyle lekkim, że pozwala na zauważenie zmienności odcieni wynikającej ze zróżnicowanych warunków świetlnych. Reasumując: to kolor idealny pod każdym względem, bezdyskusyjnie najbardziej właściwy i satysfakcjonujący dla ukończonego mostu” (tłumaczenie: Szymon Drobniak).

Pigment truciciel

Ognista barwa mostu Golden Gate jest efektem zastosowania jaskrawego pigmentu opartego na czterotlenku ołowiu. W swojej czystej postaci związek ten – potocznie zwany minią (od miejscowości Miño na granicy Hiszpanii oraz Portugalii, Minius

w czasach imperium rzymskiego) – ma ceglasty kolor. Minia znana jest z tego, że doskonale wiąże się z metalowymi powierzchniami – jest więc powszechnie stosowana do malowania żelaznych konstrukcji w celu zabezpieczenia ich przed korozją i wpływem czynników atmosferycznych. Jak wszystkie inne związki ołowiu minia to substancja silnie toksyczna. Powierzchnie nią pomalowane nie są wprawdzie niebezpieczne – ołów nie uwalnia się z nich w ilościach mogących doprowadzić do zatrucia – lecz posługiwanie się minią wymaga ostrożności,

 zwłaszcza wtedy, gdy stosuje się ją w surowej, sproszkowanej formie. Pigment w tej postaci łatwo ulega rozpyleniu w powietrzu. Osoba wdychająca aerozol barwnika jest więc narażona na wchłonięcie niebezpiecznej dawki toksycznego ołowiu.

Zła sława minii nie była oczywiście znana w średniowieczu, kiedy ognistość pigmentu oraz łatwość jego pozyskiwania (szczególnie w porównaniu z innym pomarańczowym, równie toksycznym barwnikiem – cynobrem) sprawiły, że stał się on jednym z ulubionych odcieni mnisich skrybów, zajmujących się całymi dniami ręcznym przepisywaniem opasłych manuskryptów i ksiąg. Minia, dzięki swojej wyjątkowej trwałości oraz ponadprzeciętnej zdolności do krycia malowanych powierzchni, szybko znalazła zastosowanie w tworzeniu bogato zdobionych inicjałów – pierwszych liter słów otwierających nowe partie tekstu.

W średniowiecznych manuskryptach bardzo często były one wpisywane w miniaturowe, wyrafinowane ilustracje – zwane, nomen omen, miniaturami. Choć samo słowo „miniatura” dotyczy dziś niewielkiego przedmiotu lub dzieła sztuki stworzonego

w małym formacie, pierwotnie oznaczało właśnie zilustrowane ognistym oranżem inicjały. Zamknięci w dusznych i mrocznych skryptoriach mnisi nie mieli pewnie pojęcia o toksycznym działaniu minii – zresztą podobnie jak nie wiedzieli o trujących właściwościach wielu innych pigmentów (np. bieli ołowiowej, zieleni arsenowej czy rtęciowego cynobru). Na porządku dziennym były więc zatrucia spowodowane ślinieniem pędzla umoczonego w ognis­tej farbie albo związane z wdychaniem sprosz­kowanego tlenku ołowiu.

Wielki wszechobecny

Świat powszechnie wykorzystywanych pigmentów pomarańczowych jest zaskakująco mały. Poza ognistą minią i cynobrem historyczne znaczenie miały jedynie barwniki otrzymywane z aurypigmentu (żółtopomarańczowego minerału, z chemicznego punktu widzenia będącego siarczkiem toksycznego arsenu). Ciekawiej wygląda pomarańczowa paleta barwników produkowanych przez organizmy żywe. W strefie klimatu umiarkowanego każdego roku możemy obserwować pokaz pomarańczowej wirtuozerii roślin: jesienne przebarwianie się zielonych liści w złociste to zasługa produkcji pomarańczowych pigmentów przesycających każdą liściową komórkę.

We wszechobecność koloru pomarańczowego trudno uwierzyć, a jednak gdyby zabrakło zielonego barwnika – chlorofilu – nasza planeta z kosmosu wyglądałaby jak ognista kula. Amazońska puszcza porastająca gigantyczne połacie kontynentu południowoamerykańskiego byłaby w takim świecie olbrzymią płaszczyzną jaskrawego oranżu, poprzetykanego ciemną linią Amazonki. Będący kluczowym składnikiem procesu fotosyntezy chlorofil – zielony pigment zawierający magnez – doskonale maskuje obecność w tkankach roślin barwników pomarańczowych, żółtych i czerwonych. Podczas lekcji biochemii dowiadujemy się, że to właśnie chlorofil odgrywa główną rolę w przechwytywaniu energii światła i zamienianiu jej w energię chemicznych wiązań wysokoenergetycznych cukrów. Faktycznie, chlorofil stanowi podstawowy materiał światłoczuły w tzw. centrach fotosyntetycznych – wielkich kompleksach białkowych inkrustowanych zielonym pigmentem, które biorą na siebie zadanie przeprowadzenia pierwszych, kluczowych etapów fotosyntezy. To w nich zachodzi pochłanianie promieniowania świetlnego i transfer elektronów do maszynerii dokonującej alchemicznej wręcz sztuki przemiany dwutlenku węgla w słodkie węglowodany. Poza chlorofilem liście zawierają też jednak inne barwniki – i choć w powodzi zieloności są one niewidoczne, ich rola jest równie istotna.

Golden Gate 5.jpg

Karotenoidowa wirtuozeria

Większość roślin ma w swoich chloroplastach żółto-pomarańczowe i żółto-czerwone pigmenty z grupy karotenoidów. Są nimi między innymi czerwone i ogniście pomarańczowe likopeny oraz karoteny, a także żółtopomarańczowe ksantofile. Ich cząsteczki wyglądają jak długie zygzaki zaopatrzone na obu końcach w główki pierścieni atomów węgla. Budujące je atomy połączone są ze sobą wiązaniami podwójnymi – elektrony w takich wiązaniach są niezwykle labilne i łatwo ulegają wzbudzeniu czy to pod wpływem światła, czy to w kontakcie z innymi wysokoenergetycznymi, agresywnymi cząsteczkami. Wzbudzone karotenoidy potrafią transportować pochwyconą energię w postaci przeskakujących wzdłuż ich cząsteczek elektronów, niosąc ją w kierunku chlorofilowych centrów fotosyntetycznych. Działając w ten sposób, stanowią one dodatkowe „anteny” wychwytujące promieniowanie świetlne o nieco innym zabarwieniu niż to wyłapywane przez cząsteczki chlorofilu. Co więcej, dzięki zdolności reagowania z groźnymi cząsteczkami należącymi do tzw. agresywnych form tlenu, karotenoidy biorą udział w odtruwaniu wnętrza skąpanych w świet­le komórek, przekazując energię wyssaną z unieszkodliwianych toksyn do procesu fotosyntezy. Ich wszędobylskość widzimy w pełnej krasie dopiero wtedy, gdy chlorofil w liściach – pozbawiony regularnych dostaw substancji transportowanych przez system przewodzący rośliny – ulega degradacji i rozpadowi. Dzieje się tak, kiedy roś­lina umiera, ale też wówczas, gdy przechodzi ona w stan spoczynku, spodziewając się rychłego nadejścia zimy. Liście jako jedne z najbardziej kosztownych i wrażliwych organów roślinnego ciała stanowiłyby duże obciążenie dla organizmu mającego przetrwać trudne tygodnie zimna i odrodzić się z nadejściem wiosny. Wieloletnie rośliny – szczególnie drzewa i krzewy – żyjące w sezonowych środowiskach pozbywają się więc swoich liści, wcześniej jednak wypompowują z nich wszystko, co wartościowe. Pozbawione zielonej maski chlorofilu tkanki liści ujawniają zawarte w nich ogniste pigmenty, na kilka tygodni zamieniając zielone ekosystemy w jaskrawe, pomarańczowe gęstwiny.

Badacze przez długi czas zastanawiali się, dlaczego karotenoidy nie znajdują się wśród związków usuwanych z liści przed zimą: przecież ich niezwykle istotną biologiczną rolę trudno określić jako mniej ważną od tej odgrywanej przez chlorofil. Okazuje się jednak, że rośliny przebarwiające się na jesień na wszystkie odcienie pomarańczu mogą mieć w tym barwnym pokazie interes. Kolor jesiennych liści drzew i krzewów może być ważnym sygnałem dla umiejącego odczytać tę wiadomość odbiorcy. Istnieje wiele hipotez próbujących wyjaśnić taką komunikacyjną funkcję jesiennej kakofonii kolorów. Według niektórych jest to rodzaj niemożliwej do przeoczenia flagi, która wskazuje owocożernym zwierzętom drogę do dojrzewających jesienią owoców, a tym samym zwiększa szanse rośliny na rozsianie swoich nasion. Są również badania dotyczące odstraszającej roli jesiennych złocistości: przebarwione przed zimą liście oprócz barwników karotenoidowych zawierają także antocyjany oraz szereg innych substancji o charakterze ochronnym i szkodnikobójczym. Ognista barwa byłaby więc sygnałem zniechęcającym potencjalne szkodniki do zadomowienia się na ciele rośliny przechodzącej w krytyczny dla jej fizjologii etap zimowego spoczynku. Niewykluczone też, że opadające na ziemię liście wypełnione po brzegi kolorowymi pigmentami biorą udział w zabezpieczaniu interesów gubiącej je rośliny poprzez tzw. allelopatię: utrudniając wzrost siewek nowych osobników, mogących w przyszłości stanowić niepożądaną konkurencję dla wyrośniętego drzewa.

To w sumie bardzo ciekawe, że kolor nieokreślony i tak łatwo wymykający się klasyfikacji – dla niektórych zbyt czerwony lub zbyt żółty, by zasłużyć na swoją osobną kategorię barwną – jest w zasadzie najbardziej rozpowszechniony w całej przyrodzie. Gdyby nie neonowozielony chlorofil, wszyscy żylibyśmy w świecie pomarańczowej złocistości. Być może wtedy to nie zieleń, lecz właśnie oranż byłby kolorem nadziei i ukojeniem, jakiego tak często szukamy w przestrzeniach wypełnionych zielenią.

Iwona Tautkute-Rustecka

nauka

pakamera  wrzesień 2022 / 1 (1)

Ivona Tautkute-Rustecka: "Sztuczna inteligencja pozwala wejrzeć w głąb siebie"

Muszę bronić swoich opinii. Bo jestem profesjonalistką i powinnam to pokazać.

Ivona Tautkute-Rustecka, specjalistka od AI i artystka sztuki generatywnej

,Ivona-Tautkute-Rustecka--.jpg

Magdalena Warchala Kopeć: Jak trafiła pani do branży AI?

Ivona Tautkute-Rustecka: Gdy studiowałam matematykę na Uniwersytecie Warszawskim, sztuczna inteligencja nie była jeszcze bardzo popularna i nie wzbudziła mojego zainteresowania. Po studiach zaczęłam pracować w banku, to jednak nie dawało mi spełnienia. Zaczęłam się interesować data science

i uczeniem maszynowym. W pewnym momencie zrozumiałam, że zamiana wysokiego stanowiska

w branży finansowej na staż w data science pozwoliłaby mi się rozwijać i być bardziej w zgodzie ze sobą. Postanowiłam zacząć od nowa. Poszłam na studia doktoranckie w Polsko-Japońskiej Akademii Technik Komputerowych i zgłosiłam się na staż w firmie Tooploox zajmującej się sztuczną inteligencją. Przez kilka następnych lat przeszłam od juniora, przez mida, aż do seniora. Zaczęłam też publikować artykuły naukowe, stałam się aktywna w świecie akademickim

i produkcyjnym.

Na czym polega pani praca?

Uczę komputery rozumienia obrazów. Gdy człowiek widzi jakąś grafikę lub zdjęcie, od razu rozumie, co się na nich znajduje. Dla komputerów to nie takie oczywiste. Jeszcze trudniejsze i ciekawsze jest pokazanie komputerowi przykładowych zdjęć – twarzy, ubrań, przedmiotów – i skłonienie go, by wygenerował podobne, realne obrazy. To mnie zafascynowało, bo pozwala wykorzystać sztuczną inteligencję do zadań kreatywnych.

Sztuczna inteligencja w sposób optymalny zintegrowała wszystkie moje pasje i zainteresowania. Kończę doktorat poświęcony sztucznym sieciom neuronowym do multimodalnego osadzania i klasyfikacji danych, w Tooplooksie jestem kierowniczką techniczną i starszą inżynierką. Zajmuję się tam m.in. wykorzystaniem sztucznej inteligencji do praktycznych zastosowań, takich jak: poprawa jakości zdjęć do dokumentów, rozpoznawanie pokarmów w piekarnikach, tworzenie inteligentnych systemów do urządzeń domowych czy samochodów autonomicznych. Mamy klientów ze Stanów Zjednoczonych i z Europy, którzy przychodzą do nas z konkretnym problemem, a my go rozwiązujemy z pomocą sztucznej inteligencji.

Rozwijam się też w kryptosztuce. Wykorzystuję elementy nowej technologii w procesie fotograficznym. Interesuje mnie, jak technologie mogą nam pomóc spojrzeć na świat inaczej, innymi oczami.

Jaki jest więc świat widziany oczami sztucznej inteligencji?

To fascynujące, w jaki sposób sztuczna inteligencja uczy się na podstawie zrobionych przeze mnie zdjęć. Okazuje się, że patrzy na nie inaczej niż ja. Wcale nie zwraca uwagi na te koncepty, które są najbardziej wyraźne dla ludzi. Na przykład kiedy oglądamy zdjęcia twarzy, największą uwagę zwracamy na oczy, usta, na generalny zarys tożsamości osoby. Natomiast sztuczna inteligencja może się skupić na całkowicie innych rzeczach – proporcjach między różnymi elementami twarzy czy teksturze skóry. Często się zdarza, że sieć neuronowa zauważa na zdjęciach coś, czego ja nie dostrzegłam. Sztuczna inteligencja bardzo szybko wyłapuje i uczy się replikować cechy charakterystyczne fotografii, których sama nie byłam nawet świadoma, takie jak dominujące kolory, powtarzające się asymetryczne linie. Dlatego jest to bardzo ciekawe narzędzie wglądu w nas samych.

Sztuczna inteligencja przeprowadza te transformacje w całkowicie odmienny sposób niż człowiek. Pasuje to do moich projektów związanych z przenikaniem się natury i sztuczności w świecie, który jest coraz bardziej modyfikowany przez ludzi,

a także do projektów związanych z pamięcią i zapominaniem. Sieci neuronowe przypominają trochę strukturą ludzki mózg. Gdy uczę je nowych konceptów, a potem pokazuję im inne, to trochę tak, jakbym kogoś uczyła, a potem kazała mu zapominać.

Wystawia pani swoje prace w renomowanych galeriach i domach aukcyjnych.

Uczestniczyłam w wielu wystawach w Los Angeles, Nowym Jorku, Hongkongu. Teraz jadę do Frankfurtu, tamtejsze Muzeum Sztuki Użytkowej nigdy przedtem nie pokazywało prac związanych ze sztuką cyfrową czy generatywną. Przygotowuję się też do wystaw w Los Angeles i Tajpeju. Sztuka generatywna bardzo długo nie była doceniana przez tradycyjne galerie czy muzea. W ostatnich latach przeżywa jednak rozkwit. Stało się tak m.in. dzięki pojawieniu się tokenów i możliwości autentyfikowania tych dzieł, które – jak wiadomo – mogą być w prosty sposób powielane. Nagle się okazało, że taka sztuka może mieć wartość, a domy aukcyjne czy muzea nie mogą dłużej ignorować gałęzi sztuki, w której tak wiele się dzieje.

Trudno jest wejść do świata AI początkującym osobom?

Aby zostać ekspertem w dziedzinie sztucznej inteligencji, potrzebne są mocne podstawy matematyczne i informatyczne, rozumienie kodu. Nie trzeba jednak rozumieć każdego elementu AI. Lubię porównywać tę sytuacją do czasów, gdy pojawiły się pierwsze komputery. Mogli z nimi pracować tylko zaawansowani informatycy, którzy rozumieli, co się dzieje na procesorach, która lampka za co odpowiada. Wraz z rozwojem technologicznym to się zmieniało, do rozpoczęcia pracy z komputerem potrzebny był coraz mniejszy zasób informacji na ten temat. Podobnie dzieje się ze sztuczną inteligencją. Pojawia się coraz więcej bibliotek pozwalających osobom z minimalną wiedzą wytrenować swoją pierwszą sieć neuronową. Dzięki niektórym rozwiązaniom można jedną linijką kodu wytrenować skomplikowaną sztuczną inteligencję. Zakładam, że wkrótce pojawi się coraz więcej takich narzędzi dla osób bez doświadczenia w programowaniu.

Tu warto wspomnieć, że postęp w sztucznej inteligencji jest tak szybki, że na razie twórcom aplikacji trudno za tym nadążyć. Oczywiście ogólna wiedza o tym, jak to wszystko działa, jest potrzebna do osiągnięcia zamierzonych wyników. Sztuczną inteligencję porównuje się do sztuki, bo często trzeba pracować na wyczucie, bawić się różnymi parametrami, próbować różnych rzeczy. Dopiero po przeprowadzeniu setek eksperymentów dochodzi się do wniosku, co w danym przypadku działa najlepiej.

Trudno być kobietą w branży AI?

Przywykłam do tego, że całe życie jestem w mniejszości. Na studiach matematycznych byłam rodzynkiem. Gdy zaczęłam się zajmować fotografią koncertową, byłam jedną z dwóch-trzech dziewczyn pod sceną. W sztucznej inteligencji jest tak samo. Jeżdżąc na konferencje na całym świecie, spotykam głównie mężczyzn, w większości Azjatów. Europejczycy muszą się postarać, by nadążyć za tym, co się dzieje w Azji i Stanach Zjednoczonych, gdzie finansowanie rozwoju sztucznej inteligencji jest większe i postęp odbywa się szybciej. Sztuka generatywna też jest zdominowana przez mężczyzn.

Staram się zmieniać te stereotypy, przekonywać ludzi, że specjalista od sztucznej inteligencji wcale nie musi być nerdem

w okularach siedzącym w piwnicy. Może to być przebojowa, modnie ubrana dziewczyna. Dlatego im więcej takich inicjatyw jak Lista „TOP 100 Women in AI", które pokazują, że sztuczną inteligencją zajmują się również kobiety, tym lepiej. Bo to dziedzina, w której każdy znajdzie coś dla siebie. W rankingu są panie, które wykorzystują sztuczną inteligencję do przetwarzania dźwięku, walki z przemocą, rozwoju medycyny. AI można użyć wszędzie tam, gdzie mamy dostępne jakiekolwiek dane do przetworzenia.

Pracując w tym świecie, nauczyłam się jeszcze jednego: że muszę być bardziej pewna siebie i głośniejsza, niżbym chciała, mówić to, co myślę, bronić swoich opinii. Bo jestem profesjonalistką i muszę to pokazać.

IVONA TAUTKUTE-RUSTECKA – jest inżynierką i badaczką zajmującą się sztuczną inteligencją oraz uczeniem maszynowym,

a także nagradzaną artystką sztuki generatywnej. Jej prace były prezentowane i licytowane w wielu galeriach i domach aukcyjnych, między innymi w prestiżowym Sotheby’s w Nowym Jorku.

Magdalena Warchala-Kopeć; Wysokie obcasy/Fot. archiwum prywatne

Przede wszystkim pracuję jednak z animacjami, bo fascynuje mnie koncept przemieniania się jednych struktur w drugie.

nauka


Lepiej nie będzie

pakamera  październik 2022 / 2 (2)

Lepiej nie będzie

MARIA JURASZ

Broniłam się rękami i nogami przed napisaniem czegoś o pandemii – to przecież temat przemielony i wypluty co najmniej kilka razy. Broniłam się, dopóki nie zdałam sobie sprawy, że ta pandemia rozpoczęła kolejną; znacznie bardziej tajemniczą, zmuszającą nas do innego rodzaju lockdownu – osobistego, bo w naszych głowach.

kino.webp

Fot. Edwin Hooper

...w ciągu roku dostaliśmy solidny
łomot od nowej rzeczywistości, która
zastała nas w bezpiecznym półśnie...

Żyjemy w Ekstremistanie

 

Ekstremistan to środowisko nieprzewidywalne. Nassim Nicholas Taleb

w swojej książce „Czarny Łabędź” tak właśnie określił coś, co jest niestabilne, zmienne, dynamiczne i niepewne. Coś, co przyniesie ogromne, zaskakujące konsekwencje.

Dzisiejszy świat dawał nam jednak złudne poczucie stabilności, przecież wszyscy byliśmy kowalami własnego losu. Mówiono nam, że wszystko możemy wybrać samodzielnie; wygląd, znajomych, zlecenia, mieszkanie, zdrowie. Że możemy wybrać jacy chcemy być; weseli, pracowici… „Całkowita nieprzewidywalność i niemożność podjęcia wyboru jawi się nam jako przerażająca” (1). My, przyzwyczajeni do naszej kontrolowanej normalności i kontrolowanych zmian, w ciągu roku dostaliśmy solidny łomot od nowej rzeczywistości, która zastała nas

w bezpiecznym półśnie.

Mądry powie, że stało się to, co było nieuniknione – może to i racja, przecież od wielu lat ludzie stawiali czoła

przeciwnościom losu, byli lepiej przygotowani na nieprzewidywalne. Przecież kiedyś wszystko działo się wolniej, prawda? Prościej było się przystosować – człowiek miał na to więcej czasu. I myśli tak nie zasuwały, prawda?

Nikt nie przejmował się tym, co miało się w głowie, bo było za dużo do roboty. Brzmi to może lekceważąco, ale „kiedyś” ludzie nie zwracali uwagi na to, na co zwracają teraz.

Nasza nowa rzeczywistość sprawiła, że musimy wyjść ze swojej strefy komfortu i stawić czoła „czarnemu łabędziowi” – pandemii, która wydawała się tak niesłychanie niemożliwa i abstrakcyjna, a mimo to wdarła się nie tylko do naszych państw, miasteczek, czy domów, ale i do naszych umysłów. Zawiśliśmy w zupełnie innej czasoprzestrzeni i jesteśmy całkowicie bezradni. Jak mówi psycholożka Joanna Heidtman, nasza sytuacja życiowa zmieniła się tak, że nasz wpływ na cokolwiek jest minimalny. To sprawia, że zmuszeni jesteśmy do „balansowania pomiędzy sprawczością a tolerancją niepewności”.

Mistrzowie niepokoju

 

Uczucie niepewności towarzyszy nam obecnie praktycznie nieustannie. Nie byliśmy w stanie przygotować się na to, co nadeszło. Resztki rozumu podpowiedziały, żeby uciec przed tym całym syfem do domu i zamknąć się w nim na cztery spusty. No i owszem, zamknęliśmy się – tyle że w sobie. Zdałam sobie z tego sprawę, gdy spędzałam wieczór tak, jak rząd przykazał – w domu. Zdałam sobie sprawę, że mimo iż jakoś tak bardziej czuję się częścią wspólnoty, to zachorowałam na odosobnienie, niekoniecznie z wyboru. Poczucie społecznej odpowiedzialności zmieniło nas

w pandemicznych pustelników, spędzających zbyt wiele czasu sam na sam ze swoimi myślami. Pustelników niekoniecznie skazanych na home office – przecież nie każdy może sobie pozwolić na pozostanie w domu.

Według raportu „Uwarunkowania objawów depresji i lęku uogólnionego u dorosłych Polaków w trakcie epidemii COVID-19”, zamieszczonego na stronie Wydziału Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego, „poziom objawów depresji

i lęku wśród Polaków mógł być na początku maja dwukrotnie wyższy, niż w czasach przed pandemią koronawirusa.”.

I chyba coś w tym jest – najnowsza edycja badania „Global State of the Consumer Tracker”, opracowanego przez Deloitte, pokazuje, że nasz piękny kraj nad Wisłą plasuje się obecnie na pierwszym miejscu tego smutnego

i niepokojącego rankingu. W przeciągu ostatniego miesiąca zaczęliśmy się martwić o 30 punktów procentowych (!) bardziej. O włos pokonujemy w tym paskudnym wyścigu Indie, które grzały pierwsze miejsce od wielu miesięcy.

komputer_edited.jpg

Fot. Engin Akyurt

Poczucie społecznej odpowiedzialności zmieniło nas

w pandemicznych pustelników, spędzających zbyt wiele czasu sam na sam ze swoimi myślami.

Scrolluję, bo się boję – boję się, bo scrolluję

 

Przeżywany strach i lęk powodują, że coraz więcej czasu poświęcamy poszukiwaniu informacji. Potencjalne niebezpieczeństwo w postaci pandemii, przy pomocy mediów, zbierało psychologiczne żniwo – czasu przeszłego używam

w sposób zamierzony. Teraz, gdy zjawisko doomscrollingu na dobre weszło nam w nawyk, zajmujemy się nie tylko Covidem. Polityka też się nadaje.

Doomscrolling to nic innego jak kompulsywne scrollowanie, tyle że w poszukiwaniu negatywnych treści. Wieczorne przeglądanie Instagrama czy Twittera zamieniliśmy na przeglądanie newsów, które powodują u nas oprócz bólu kciuka, bóle somatyczne. Eksperci z University of London zauważyli, że nadmiar informacji powoduje poczucie przytłoczenia. „Podczas gdy przewijanie złych informacji może wydawać się sposobem na opanowanie paniki wokół, może także podsycać reakcję mózgu na stres, bombardując go niepokojącymi nowinami i powodując uwalnianie hormonu stresu, kortyzolu.” – możemy

przeczytać w tekście Marty Mankiewicz.

Może się nam wydawać, że jedyne co robimy to „poszukiwanie informacji”, tak naprawdę oddajemy się jednak sadomasochistycznemu zajęciu; przypadłości, która powoli zasłania nam oczy i wprowadza w stan letargu. Kilkugodzinne scrollowanie treści raczej nie pomoże Ci uciec z Ekstremistanu, z pewnością za to otworzy Ci drzwi do króliczej dziury pełnej koronawirusa, protestów, praworządności, policjantów w cywilu, kościelnych skandali i bredni Edyty Górniak.

mężczyzna w masce_edited.jpg

Fot. Engin Akyurt

Obojętni?

Owszem, przywykliśmy

 

Przejęci oraz przebodźcowani stajemy się coraz bardziej obojętni. W naszych umysłach zachodzi proces dyfuzji – „stara” normalność miesza się z tą „nową”, a my przyzwyczajamy się do tego i jakoś bardzo się nie bronimy. Ta dyfuzja to habituacja. Kochani, właśnie przywykamy, o ile już nie przywyknęliśmy, do strachu, szpitali, braku respiratorów i informacyjnej sinusoidy. Jak uważa

dr Bożena Gulla z Uniwersytetu Jagiellońskiego, habituacja bodźców jest zjawiskiem niebezpiecznym. My – żyjący w Ekstremistanie – zaczynamy coraz odważniej wzruszać ramionami na myśl o dramatach życia codziennego. Nie robimy tego jeszcze ostentacyjnie, ale jesteśmy na dobrej drodze…

Habituacja „może sprzyjać uśpieniu czujności, rozluźnieniu sposobów chronienia się, łamaniu zasad izolacji społecznej

i bagatelizowaniu zagrożenia” – pisze dr Gulla. Wraz ze wzrostem naszej apatyczności maleje ostrożność. Zamiast, jak radzą nam internetowe poradniki dobrego samopoczucia, zaczerpnąć ze stoickiej filozofii, my wpadamy w ramiona dekadentyzmu

i stykamy się z "chorobą woli". (2) Powoli łapiemy się na tym, że to nie sama choroba, ale oczekiwanie i przewidywanie wątpliwej przyszłości nas przeraża i stopuje. Niespokojni lub może zbyt spokojni, siadamy na brzegach naszych łóżek, zastanawiając się, kiedy w końcu nastąpi, to co ma nastąpić, bo powoli mamy już dość tej obojętności i ograniczeń.

Pandemia pandemii nie równa, ale ta, która obecnie dotyka naszych umysłów, wydaje się być tak samo niebezpieczna, jak ta „pierwsza”. Może, gdyby to wszystko spotkało nas dekadę wcześniej, lepiej poradzilibyśmy sobie z psychicznymi konsekwencjami tej nietypowej sytuacji. Teraz pozostaje nam tylko czekać z niepewnością lub – jak proponują kolorowe portale – ze stoickim spokojem, na to, co Ekstremistan ma nam jeszcze do zaoferowania.

Przypisy

(1) C. Cederström, A. Spicer, 2016, Pętla dobrego samopoczucia
(2) Wspomniana w „Lalce” Tom 1, B. Prusa, inaczej apatia, obojętność

Bibliografia

Gulla, B. Reakcje psychologiczne na sytuację epidemiologiczną COVID-19 (2020)
Taleb, N. Czarny Łabędź (2020)

Raporty

Global anxiety index: deloitte.com/us/en/insights/industry/retail-distribution/consumer-behavior-trends-state-of-the-consumer-tracker.html
Uwarunkowania objawów depresji i lęku uogólnionego u dorosłych Polaków w trakcie epidemii Covid-19 – raport z pierwszej fali badania podłużnego, opracowanie zbiorowe: psych.uw.edu.pl/wpcontent/uploads/sites/98/2020/05/Uwarunkowania_objawow_depresji_leku_w_trakcie_pandemii_raport.pdf

Źródła internetowe

oko.press/psycholog-o-epidemii/
gazeta.sgh.waw.pl/?q=po-prostu-ekonomia/czym-jest-czarny-labedz
nowyobywatel.pl/2020/04/02/kto-moze-spedzic-apokalipse-w-domu/
marketingprzykawie.pl/espresso/najwyzszy-na-swiecie-poziom-niepokoju-wywolanego-pandemia-odnotowano-w-polsce-index-deloitte/
f5.pl/zdrowie/co-dzieje-sie-z-mozgiem-podczas-ciaglego-przewijania-mediow-spolecznosciowych

bottom of page