miesięcznik polonia kultura
pakamera.chicago
pismo pakamera.polonia, od numeru 14 pod adresem internetowym: www.pakamerapolonia.com
podróże
/ JEDEN z pięciu
sierpień/wrzesień 2023 / 8-9 (12-13)
Rekonstrukcja ołtarza pergamońskiego, wystawiona w Muzeum Pergamońskim w Berlinie / fot.: domena publiczna
Na Wyspie Muzeów w Berlinie znajduje się Muzeum Pergamońskie (Pergamonmuseum). Powstało w latach 1910-1939, jako ostatnie z pięciu gmachów muzealnych znajdujących się na tej wyspie. Obecnie w trzech skrzydłach budowli mieszczą się trzy muzea: Zbiory Sztuki Starożytnej, Muzeum Azji Przedniej (tu mieści się słynna Brama Isztar i fasada sali tronowej Nabuchodonozora II) oraz Muzeum Sztuki Islamskiej.
Ołtarz pergamoński to wolno stojący ołtarz przedstawiający sceny z Gigantomachii. Najpewniej został zbudowany według projektów Menekratesa z Rodos, w latach 180–160 p.n.e. w Pergamonie przez Eumenesa II dla upamiętnienia zwycięstwa nad Galatami.
Ołtarz zaliczany jest do szczytowych osiągnięć sztuki hellenistycznej. Architektura pergameńskiego ołtarza miała wpływ na inne obiekty tego typu, jak na przykład ołtarz Ateny w Priene i ołtarz Artemidy w Magnezji nad Meandrem, również ozdobione płaskorzeźbami.
W późniejszych czasach ołtarz został zniszczony, a materiał wykorzystany przy budowie tak zwanych murów bizantyjskich (wzniesionych około 700 roku n.e.; szacuje się, iż na świecie żyło wówczas okolo 210 milionów ludzi). Podczas prac wykopaliskowych, prowadzonych
w latach 1878-1880 przez niemiecką ekspedycję archeologiczną pod kierownictwem Carla Humanna, odkryto płyty pokryte płaskorzeźbami. Elementy ołtarza zostały przewiezione do Berlina. W latach 1911-1930 ołtarz zrekonstruowano i wystawiono w Muzeum. W miejscu, gdzie znajdował się ołtarz, nadal prowadzone prowadzone są prace archeologiczne.
Brama Isztar – to brama w Babilonie, wzniesiona za panowania króla Nabuchodonozora II. Była ona północną bramą miasta, otwierającą tzw. drogę procesyjną. Ta marmurowa brama jest wysoka na 17 metrów, szeroka na 29 metrów i waży 1600 ton. Powstała w latach 604-562 p.n.e. Poświęcono ją bogowi pogody Adadowi, którego symbolem był byk oraz Mardukowi, patronowi miasta, symbolizowanemu przez smoka. Isztar, której imię nosi brama, była boginią wojny – jej symbolem jest lew.
Czasu jest niewiele. Właśnie ogłoszono, iż 23 października 2023 roku kultowe miejsce
w Berlinie, Muzeum Pergamońskie, gdzie podziwiać można Ołtarz Pergamoński czy Bramę Isztar, będzie zamknięte do 2037 roku. W tym czasie kolosalny budynek zostanie całkowicie odnowiony, renowację, która potrwa czternaście lat, przejdą także dzieła sztuki, a niektóre z nich trafią do miejsc, z których pochodzą.
Gigantomachia – w mitologii greckiej walka bogów olimpijskich z gigantami.
Giganci - zrodzili się wraz z Eryniami i meliadami z rozlanej krwi Uranosa, którego ranił sierpem (bądź nożem) Kronos. Były to istoty o ludzkiej postaci z wyjątkiem nóg zakończonych wężowymi ogonami. Giganci mając wsparcie swojej matki Gai postanowili zdobyć Olimp, a tym samym władzę nad światem, dzierżoną do tej pory przez bogów olimpijskich.
Gaja - w mitologii greckiej Ziemia-Matka.
Olimp - najwyższy masyw górski w Grecji, położony między północną a środkową częścią kraju, oddzielający historyczną Macedonię od Tesalii.
Około milion lat temu, w epoce lodowcowej, masyw Olimpu był był zlodowacony, czego pozostałością są cyrki lodowcowe.
Zbocza gór porośnięte są lasami iglastymi, liściastymi oraz makią. W wyższych partiach
lasy przechodzą w łąki. Olimp jest ośrodkiem wypoczynkowo-turystycznym, z założonym
w 1938 roku parkiem narodowym.
Brama Isztar, wystawiona w Muzeum Pergamońskim w Berlinie / fot.: domena publiczna
Remont pochłonie dużo czasu, podobnie jak renowacja dzieł, czy odsyłanie ich do kolebki skąd pochodzą. Warto dodać, że takie przedsięwzięcie (remontu) jest pierwsze od dekad - nic dziwnego, że czeka nas ogrom pracy. Jak przyznają władze słynnego muzeum, wymaga ono gruntownych prac modernizacyjnych. Z roku na rok kondycja strukturalna budynku jest w coraz gorszym stanie i wymaga natychmiastowej renowacji lub przebudowy.
Jak komentuje Barbara Helwing, dyrektor Muzeum Sztuki Bliskiego Wschodu w rozmowie z Polsat News: "Remont jest po prostu konieczny, ponieważ mamy strasznie dużo problemów. Muzeum nie jest klimatyzowane, a to przecież standard w dzisiejszych światowych muzeach. Okna są nieszczelne, a instalacja elektryczna jest tutaj tak stara, że boimy się jej używać nawet do najprostszych czynności, takich jak sprzątanie i odkurzanie pomieszczeń wystawowych". (az; źródła: Muzea berlinskie, National Geographic, World History Encyclopedia )
Aborygeni australijscy, czyli „ci, którzy byli tu od początku”. Rdzenni mieszkańcy Australii przybyli bowiem na ten kontynent już nawet między 50 a 65 tys. lat temu. Co więcej, badania genetyczne wykazały, że to właśnie ci ludzie są bezpośrednimi spadkobiercami społeczności, które jako pierwsze opuściły Afrykę.
Od zawsze byli koczownikami. Swoją gospodarkę uzależniali od otaczającego ich środowiska, korzystając z bogactwa naturalnych zasobów Australii. Szanowali przyrodę, bo wiedzieli, że jest źródłem życia.
Kim są Aborygeni?
Aborygeni zajmowali się głównie łowiectwem i zbieractwem. Polowali na zwierzęta, m.in. na kangury. Mięsną dietę uzupełniali wszystkim tym, co zdołali zebrać, np. dzikimi roślinami, orzechami, jagodami. W regionach nad oceanem uprawiali również rybołówstwo.
Ponieważ garncarstwo było słabo rozwinięte, wiele potraw spożywano na surowo, a niekiedy pieczono je na otwartym ogniu. Myśliwi używali głównie włóczni z kamiennymi ostrzami, oszczepów, a także drewnianych bumerangów, które stały się znakiem rozpoznawczym Australii.
Aborygeni nie znali lądowych środków transportu i komunikacji oraz nie budowali trwałych domostw. Podstawowe przedmioty codzienne wyrabiali z drewna i kamienia. Zajmowali się również obrabianiem kości, muszli i włókien roślinnych, z których tworzyli potrzebne i praktyczne artefakty. Nie znali obróbki gliny i metali. Chodzili nago, a niekiedy nosili opaski biodrowe.
Aborygeni od zawsze wierzyli w animizm. Plemiona te uważają, że wszystkie istoty nie-ludzkie, takie jak zwierzęta, rośliny i inne przedmioty nieożywione, posiadają duszę.
Kultura Aborygenów
Jednym z ważniejszych symboli kultury Aborygenów jest didgeridoo. To instrument dęty, który uważany jest za jeden z najstarszych instrumentów muzycznych na świecie. Eksperci twierdzą, że jego tradycyjny sposób produkcji nie zmienił się od tysięcy lat. Powstaje z wyjedzonych przez termity gałęzi drzew, głównie eukaliptusa. Następnie drąży się w nich odpowiedni otwór. Instrument do dziś jest używany podczas ważnych uroczystości Aborygenów.
Aborygeni australijscy przekazywali swoje legendy i pieśni z pokolenia na pokolenie. Uważa się, że ich kultura przetrwała dzięki corroborees, czyli specjalnym ceremoniom, które towarzyszyły zgromadzeniom plemiennym. Podczas tych wydarzeń rdzenni mieszkańcy Australii opowiadają sobie opowieści za pomocą pieśni, muzyki i tańca. W ten sposób kultywowali swoje tradycje
i pamiętali o swojej przeszłości.
Gdzie żyją Aborygeni?
Współcześnie społeczność aborygeńską szacuje się na 745 tysięcy osób. Oznacza to, że stanowią ok. 2,8% całkowitej populacji Australii, która wynosi 26,5 mln. Zamieszkują głównie słabo zaludnione i nieurodzajne obszary Australii Zachodniej, Queensland
i Terytorium Północnego. Liczna populacja rdzennych mieszkańców kontynentu zamieszkuje również uboższe przedmieścia
w wielkich australijskich miastach.
Aborygeni, którzy żyją w północnej i środkowej części kontynentu zachowują rodzimy język, znajomość mitologii. Kultywują także niektóre tradycyjne obrzędy i elementy dawnego porządku społecznego, które są dziedzictwem ich przodków. Do połowy XX wieku wobec Aborygenów stosowano metodę przymusowej asymilacji. To drakońskie prawo powodowało jednak stany depresji
i wymieranie całych plemion.
Problemy Aborygenów w Australii
Uważa się, że gdy James Cook dotarł do Australii w 1770 roku, istniało 500–600 plemion Aborygenów, którzy używali ponad 500 języków. Każda z grup miała swoją wyjątkowa nazwę, kulturę, wierzenia i tradycje oraz władała określonym terytorium. Niestety, wraz z pojawieniem się kolonizatorów, Aborygenów spotkał niezwykle smutny los. Bardzo często dochodziło znęcania się, bicia, prześladowania, a nawet do zabójstw i eksterminacji rdzennej ludności.
Plemiona były wypierane z żyznych obszarów. Z czasem liczba ludności drastycznie się zmniejszała, a kultura powoli odchodziła
w zapomnienie. Na szczęście dzięki odpowiednim organizacjom przetrwała do dziś.
W latach 30. ubiegłego wieku powstał ruch polityczny Aborygenów. Jego celem było odzyskanie terytoriów plemiennych. Dopiero
w 1992 Sąd Najwyższy w stolicy Australii uznał istnienie tubylczego prawa, czyli tytułu własności ziemi. Rok później potwierdzono to prawo ustawą Parlamentu Federalnego.
Eksperci wskazują, że proces odzyskiwania ziemi to nowa szansa dla Aborygenów. Dzięki temu plemiona mogą ponownie integrować rozproszone po całym kontynencie grupy. Aborygeni mają prawa wyborcze od 1984 roku. Oznacza to, że mogą brać udział w wyborach jak pozostali mieszkańcy Australii.
Aborygeni – ciekawostki
Psychologowie z University Monash w Melbourne zaprosili do badania studentów medycyny, którzy podczas nauki muszą przyswajać ogromne ilości informacji. By temu podołać, studenci stosują różnego rodzaju mnemotechniki, czyli sposoby i sztuczki ułatwiające zapamiętywanie.
Badacze porównali ze sobą dwie techniki pamięciowe – popularne pałace pamięci, których tradycja sięga starożytnej Grecji oraz niedawno opisane metody australijskich Aborygenów.
Australijscy Aborygeni przez większość swojej historii prowadzili koczowniczy tryb życia. Z pokolenia na pokolenie przekazywali sobie tradycyjne legendy i pieśni. Skuteczne sposoby zapamiętywania były kluczowe dla przetrwania tego ludu. Pomagało im to w nawigacji w terenie, poszukiwaniu pożywanie czy budowaniu relacji plemiennych.
Aborygeński sposób na szybkie zapamiętywanie – podobnie jak pałace pamięci – opierają się na pomyśle przypisywania faktów do elementów krajobrazu. Sposoby te są jednak dodatkowo wzmocnione opowieściami i narracją, co jeszcze bardziej pozwala przywoływać fakty w pamięci.
Niezwykłe umiejętności Aborygenów
– Jednym z głównych czynników stresogennych dla studentów medycyny jest ogromna ilość informacji, które należy wykuć na pamięć. Postanowiliśmy więc sprawdzić, czy można opanować alternatywne i lepsze sposoby zapamiętywania danych – mówi dr David Reser z Monash University School of Rural Health.
Zespół badawczy dr. Resera dał 76 studentom medycyny listę 20 nazw pospolitych motyli do zapamiętania. Po jakimś czasie badanie powtórzono z nową listą nazw motyli. Tym razem jednak studenci zostali podzieleni na 3 grupy.
-
Pierwsza grupa przeszła szkolenie z techniki pałacu pamięci.
-
Druga grupa zapoznała się z aborygeńskimi technikami zapamiętywania.
-
Trzecia grupa, jako grupa kontrolna, oglądała telewizję.
Po upływie 10 i 30 minut naukowcy sprawdzili, ile słów zapamiętali studenci z każdej z grup. Wyniki zaskoczyły naukowców. Badacze odkryli bowiem, że studenci używający aborygeńskiej techniki zapamiętywania, tj. narracji i lokalizacji elementów w nawiązaniu do okolic uniwersytetu, zapamiętali 3 razy więcej słów niż wcześniej.
Studenci stosujący technikę pałacu pamięci zapamiętali 2 razy więcej słów. Grupa kontrolna poprawiła się zaś o około 50 procent
w stosunku do wyników sprzed badania. Co ważne, analiza jakościowa wykazała, że studenci stosujący technikę aborygeńską uznali ją za bardziej przyjazną. Dr David Reser przyznał, że uczelnia rozważa włączenie tych narzędzi pamięciowych do programu nauczania medycyny. (az; źródło: PLOSOne)
Czy w każdej legendzie jest ziarno prawdy? Zwierzę o nazwie Smok wawelski istniało naprawdę. Naukowcy z Uniwersytetu Uppsali twierdzą, że miażdżyło i zjadało kości swych ofiar.
Smok wawelski to tzw. archozaur. Żył 210 milionów lat temu i był dalekim przodkiem krokodyli i ptaków. Ten konkretny gatunek naprawdę figuruje w rejestrach paleobiologów pod łacińską nazwą Smok wawelski. Gdzie „Smok” jest rodzajem, a „wawelski” konkretnym gatunkiem.
Co ciekawe, szczątki smoka odnaleziono na terenie Polski w 2006 roku. Jego odkrywcami są polscy uczeni: Grzegorz Niedźwiedzki, Tomasz Sulej i Jerzy Dzik. Szczątki znaleziono w pobliżu wsi Lisowice w województwie śląskim.
Smok wawelski był dwunożnym stworzeniem potrafiącym osiągać rozmiar nawet do 5–6 metrów. Z tego blisko 50–60 centymetrów przypadało na czaszkę. Jego zęby miały 10 centymetrów długości.
Nazwa gatunkowa zwierzęcia wzbudziła kontrowersje. Odkrywcy nadali ją, łamiąc przyjęte w biologii konwencje. Jako nazwę łacińską podali istniejącą w języku polskim frazę. Oczywiście nawiązującą do legendarnego smoka.
Pradawny smok zjadał kości
Nie tylko nazwa zwierzęcia jest fascynująca. Naukowcy z Polski i Szwecji zwrócili uwagę na jego wyjątkowe zachowanie, nawet jak na smoka. Z analizy koprolitów (czyli skamieniałych odchodów) zwierzęcia wynika, że potrafiło miażdżyć i kruszyć potężnymi zębami kości dużych zwierząt.
Dzięki temu zdobywało pożywny szpik oraz zawartą w nich sól. Tego typu praktyka jest częsta u ssaków, np. u hien. Jednak rzadko spotyka się ją u archozaurów.
Większość mięsożernych prehistorycznych gadów wykorzystywała swoje ostre jak brzytwy zęby do odrywania mięsa z ciała ofiar. Zdecydowanie rzadziej kruszyły nimi kości. Wyjątkiem może być rodzina tyranozaurów, z której najbardziej znany jest oczywiście Tyrannosaurus rex.
Trzy koprolity przypisywane temu gatunkowi zostały zanalizowane metodą mikrotomografii. Dzięki temu odtworzono zawartość posiłków smoka w wersji trójwymiarowej. Próbki w 50% zawierały kości wielkich płazów i młodych dicynodontów (gadów ssakokształtnych).
Do tego znaleziono kilka zębów ewidentnie należących do „producenta” próbek. To oznacza, że były one prawdopodobnie w ciągu życia regularnie ścierane podczas gryzienia twardych pokarmów i zastępowane nowymi. Na kościach zidentyfikowanych w próbkach widać wyraźne ślady zębów.
Smok był podobny do tyranozaura
W opublikowanej w czasopiśmie naukowym „Scientific Reports” pracy możemy przeczytać, że Smok wawelski żył 140 milionów lat przed nastaniem tyranozaurów w Ameryce Północnej. Był do nich zresztą podobny. Miał masywną głowę, co było typowe dla miażdżących kości gadów.
Możemy zatem być pewni, że na terenach dzisiejszej Polski wiele milionów lat temu polowały ogromne i niesamowite bestie, potężne gady zdolne do kruszenia kości ostrymi zębami. To chyba wystarczająco, by nazwać je smokami, prawda? Zianie ogniem możemy sobie odpuścić.
Legenda o smoku wawelskim
Według legendy smok wawelski żył na terenie dzisiejszego Krakowa. Miał zamieszkiwać Smoczą Jamę pod Wawelem. Był groźnym drapieżnikiem, polującym na zwierzęta gospodarskie i ludzi. Potrafił też ziać ogniem.
Tak o legendarnym zwierzęciu pisał kronikarz Wincenty Kadłubek: „Był bowiem w załomach pewnej skały okrutnie srogi potwór, którego niektórzy zwać zwykli całożercą. Żarłoczności jego każdego tygodnia według wyliczenia dni należała się określona liczba bydła. Jeśliby go mieszkańcy nie dostarczyli, niby jakichś ofiar, to byliby przez potwora pokarani utratą tyluż głów ludzkich”. To najstarszy znany zapis legendy o smoku. Pochodzi z 1205 roku.
Jedynym sposobem na zabicie smoka miało być podrzucenie mu ciała owcy wypchanego smołą i siarką. Zależnie od wersji legendy, mieli tego dokonać synowie Grakcha, zwanego inaczej Krakiem, czyli mitycznego założyciela Krakowa. W innym wariancie zrobił to sam Krak. Późniejsze przekazy mówią o szewcu, który wpadł na taki pomysł zabicia bestii.
Smok wawelski stał się elementem polskiej kultury. Trafił do bajek, filmów i komiksów. W Krakowie przed Smoczą Jamą stoi ziejąca ogniem rzeźba potwora. (ms; źródła: Scientific Reports, EurekAlert, National Geographic)
Mówienie, że nasi przodkowie żyjący setki tysięcy lat temu byli prymitywni, nie jest do końca zgodne z prawdą. Oczywiście, mieli mniejszy zasób wiedzy i bardziej niż współczesny Homo sapiens kierowali się pierwotnymi instynktami. Nie można im jednak odmówić zręczności i kreatywności. Przypominają o tym liczne odkrycia archeologiczne broni czy biżuterii.
Pierwsi ludzie byli mistrzami obróbki drewna
Ostatniego tego typu znalezisko dowodzi, że pierwsi mistrzowie obróbki drewna chodzili po Ziemi już 300 tysięcy lat temu. Została po nich zaskakująco zaawansowana broń myśliwska. Chodzi między innymi o kij do rzucania z podwójnym ostrzem, opisany na łamach czasopisma naukowego „PLOS ONE”. Autorzy badania twierdzą, że nasi przodkowie znali bardziej rozwinięte techniki obróbki drewna, niż to podejrzewano do tej pory.
Opisana broń została znaleziona w Schöningen w Niemczech prawie 30 lat temu. Jednak naukowcy dopiero teraz opublikowali wyniki długich badań. Analiza wykazała, że kij był wielokrotnie skrobany i szlifowany. Po odpowiednim przygotowaniu wykorzystywano go do zabijania zwierząt. Autorzy badań sugerują, że z tej lekkiej broni mogły korzystać całe społeczności – również dzieci podczas nauki rzucania i polowania. To dlatego, że wystrugane kije były o wiele lżejsze i łatwiejsze w użyciu od włóczni.
Zaskakująca broń myśliwska sprzed 300 tysięcy lat
– Odkrycia drewnianych narzędzi zrewolucjonizowały nasze rozumienie wczesnych ludzkich zachowań. O dziwo, ci pierwsi ludzie wykazali się zdolnością planowania z dużym wyprzedzeniem, dużą znajomością właściwości drewna i wieloma wyrafinowanymi umiejętnościami obróbki drewna, których nadal używamy – komentuje cytowana przez „EurekAlert” dr Annemieke Milks z Wydziału Archeologii Uniwersytetu w Reading.
Współautor badań Dirk Leder wskazuje, że znaleziona broń powstała ze świerkowej gałęzi. Jej obróbka obejmowała wiele etapów. Naukowiec wymienia:
-
cięcie i usuwanie kory,
-
wyrycie aerodynamicznego kształtu,
-
zeskrobywanie powierzchni,
-
sezonowanie drewna, aby uniknąć pęknięć i wypaczeń,
-
szlifowanie w celu ułatwienia obróbki.
Jak polowali nasi przodkowie?
Kij do rzucania z dwustronnym ostrzem ma 77 cm długości. Można go oglądać w Forschungsmuseum w Schöningen. To niejedyne narzędzie do polowania odkryte w tym miejscu. Archeolodzy znaleźli się też włócznie czy drugi kij do rzucania o podobnej wielkości.
Lekka broń myśliwska opisana w „PLOS ONE” była najprawdopodobniej używana przez pierwszych ludzi do polowania na średniej wielkości zwierzynę łowną, taką jak jelenie i sarny. Według autorów badań miała także służyć do zabijania z odległości trudnych do dogonienia ptaków czy zająców.
Tego typu kije można była rzucać na odległość nawet do 30 metrów. I choć broń była lekka, mogła spowodować śmiertelne rany. Jeśli chodzi o technikę, badacze twierdzą, że wystruganych kijów nie rzucano nad głową, a raczej rotacyjnie – podobnie jak bumerang.
– Systematyczna analiza drewnianych znalezisk na stanowisku w Schöningen, sfinansowana przez Niemiecką Fundację Badawczą, dostarcza cennych nowych informacji. Wkrótce można się spodziewać dalszych ekscytujących informacji na temat tej wczesnej drewnianej broni – podsumowuje Thomas Terberger, główny autor badań.
Co ciekawe, broni myśliwskiej używają nie tylko ludzie, ale także niektóre zwierzęta. Nie od dziś wiadomo, że szympansy potrafią strugać proste włócznie, które następnie wykorzystują podczas polowań na mniejsze ssaki. Delfiny z kolei penetrują dno morskie
z gąbkami morskimi w pyskach. Według innuickich podań i sporadycznych obserwacji, niedźwiedzie polarne mają zaś atakować morsy bryłami lodu. (ml; źródła: PLOS One, National Geographic)
Jezioro Mead to sztuczny zbiornik, który znajduje się w Stanach Zjednoczonych, na pograniczu stanów Nevada i Arizona, 39 km na wschód od Las Vegas. Powstał na skutek przegrodzenia biegu rzeki Kolorado i spiętrzenie wody jeziora zaporą Hoovera, którą wybudowano w latach 1931–1936. Mead ma powierzchnię 640 km². Jego długość wynosi ok. 180 km, a głębokość nawet 162 metry. Mieści około 35 km³ wody, która wykorzystywana jest do zaopatrywania akweduktami miejscowości w dwóch stanach.
Jezioro Mead zaopatruje w wodę ponad 20 milionów ludzi
Jezioro Mead jest największym zbiornikiem wodnym w Stanach Zjednoczonych pod względem pojemności. Zbiornik jest głównym źródłem zaopatrzenia w wodę dla ponad 20 milionów ludzi, głównie z Arizony, Kalifornii i Nevady, a także części Meksyku. Wokół jeziora i na jego akwenie znajduje się obszar rekreacyjny – Lake Mead National Recreation Area.
To obszar dla miejscowych, którzy pragną odpocząć od zgiełku dużego miasta i zażyć kąpieli podczas dotkliwych upałów, które
w ostatnich latach stawały się szczególnie dokuczliwe. Również dla klimatu, ponieważ globalne ocieplenie spowodowało katastroficzne susze w Stanach Zjednoczonych, które dotknęły również Mead.
Nazwa jeziora pochodzi od nazwiska Elwooda Meada, który w latach 1924–1936 był rządowym komisarzem Biura ds. Melioracji Stanów Zjednoczonych. To jeden z pomysłodawców i realizatorów budowy zapory Hoovera. Mead odpowiadał również za inne podobne projekty, takie jak zapora Grand Coulee na rzece Kolumbia w stanie Waszyngton oraz zapora na rzece Owyhee w stanie Oregon.
Co ciekawe, podczas wypełniania się jeziora wodami rzeki Kolorado w latach 30. ubiegłego wieku, władze zmuszone były wysiedlić kilka miejscowości, które zostały zalane. Największą z nich była St. Thomas, którą ostatni mieszkaniec opuścił w 1938 roku. Przy niskich stanach wody, szczególnie podczas suszy, w jeziorze pozostałości miasteczka bywają widoczne nad powierzchnią wody.
Poziom wody w jeziorze Mead jest najniższy od lat
Eksperci zwracają uwagę na fakt, iż poziom wody w jeziorze jest najniższy od czasów, gdy trwało jeszcze jego napełnianie. Z powodu suszy jezioro pozostaje poniżej pełnej pojemności już od 1983 roku. To duży problem dla regionu, ponieważ mniej wody w jeziorze oznacza mniej wody w domach. Zdjęcia satelitarne z lat 2000–2022 dokładnie pokazują, że wody zaczyna ubywać w zatrważającym tempie.
Poziom wody jest tak niski, że w niektórych regionach jezioro ujawniło niektóre swoje tajemnice. Naukowcy zidentyfikowali
w zbiorniku łodzie, które w przeszłości zatonęły, a jedna z nich pochodziła z czasów II wojny światowej. Miała 56 metrów długości
i znajdowała się ok. 1,5 km od wybrzeża Hemenway Harbor. Eksperci stwierdzili, że łódź została stworzona przez firmę Higgins Industries z Nowego Orleanu. Niektóre podobne modele wykorzystywano podczas D-Day, czyli lądowania aliantów w Normandii.
Z kolei na początku maja 2022 roku poziom wody obniżył się tak bardzo, że ze zbiornika wyłoniła się metalowa beczka, w której znajdowały się ludzkie zwłoki. Na miejsce od razu przybyły odpowiednie służby. Okazało się, że ciało leżało na dnie od około 30 lat.
Mroczne tajemnice jeziora Mead
Odnalazł je turysta, który spędzał niedzielne popołudnie nad jeziorem. Świadek zeznał, że dostrzegł w środku szczątki człowieka, ponieważ beczka była już mocno skorodowana. Śledczy, którzy zajęli się tą sprawą, poinformowali, że osoba ta była najprawdopodobniej ofiarą morderstwa. Sekcja zwłok wykazała, że człowiek zmarł w wyniku rany postrzałowej.
Policja z Las Vegas przekazała w komunikacie, że śledztwo jest w toku. Funkcjonariusze uważają, że ofiara została zamordowana w połowie lat siedemdziesiątych. Wskazuje na to m.in. odzież i obuwie, które ten człowiek miał na sobie. Ray Spencer, detektyw, który zajmuje się tą sprawą, powiedział, że spodziewa się, że jeżeli poziom wody wciąż będzie się obniżał, możemy znaleźć więcej ciał.
Nie pomylił się. Niecały tydzień później, kiedy poziom wody nieustannie się obniżał, odnaleziono kolejne zwłoki. Lekarze sądowi próbują ustalić przyczyny śmierci tego nieszczęśnika.
Analiza wykazała, że nie było dowodów na to, że to kolejna osoba, która zmarła w wyniku „gangsterskich porachunków”. Ludzkie kości odnalazły dwie siostry, które pływały łódką po jeziorze. W pewnym momencie zeszły na osłoniętą przez suszę ławicę. Znalazły tam fragmenty czaszki.
– Nie wiemy, co jeszcze znajdziemy w tym zbiorniku – mówi Oscar Goodman, były burmistrz Las Vegas. – Wygląda na to, że Mead może być „wygodnym” miejscem na pozbywanie się ciał – dodaje Goodman.
Poziom wody w jeziorze Mead jest najgorszy od ponad trzech dekad
Zmiany klimatyczne sprawiają, że poziom wody wciąż spada. Według NASA Earth Observatory region ten zmaga się z najgorszą suszą od ponad 1000 lat. Naukowcy szacują, że intensywność suszy w 40% spowodowana jest przez globalne ocieplenie.
W 2020 roku Mead osiągnęło zaledwie 35% swojej całkowitej pojemności. W 2021 roku rząd USA po raz pierwszy w historii ogłosił niedobór wody w rzece Kolorado. Doprowadziło to do obowiązkowych cięć zużycia wody w stanach na południowym zachodzie kraju. 9 maja 2023 roku poziom wody w jeziorze był najniższy od 30 lat. Eksperci szacują, że wody wciąż będzie ubywać, a co za tym idzie, ludność będzie zmagała się z jej regularnymi niedoborami.
/ JEDEN z trzech
lipiec 2023 / 7 (11)
Paryskiej Bastylii nie ma, ale jest do niej klucz i to wcale nie we Francji, a w Stanach Zjednoczonych. Ten nietypowy, ale znaczący artefakt wisi na ścianie domu Georga Washingtona w Mount Veron w stanie Virginia (obecnie siedziba Stowarzyszenia Kobiet Mount Veron). Relikt Rewolucji Francuskiej przekazał w 1790 roku pierwszemu prezydentowi jego długoletni przyjaciel markiz de Lafayette, uczestnik wojny
o niepodległość Stanów Zjednoczonych (dowodził armią w stanie Virginia).
Po powrocie do Francji w stopniu generała Marie-Joseph Paul Yves Roch Gilbert du Motier, markiz de Lafayette, przyjął stanowisko szefa paryskiej Gwardii Narodowej.
W podziękowaniu wręczono mu wspomniany klucz do Bastylii. Krętymi drogami i przy znacznym udziale Georga Jeffersona (ówczesnego ambasadora amerykańskiego we Francji) główny klucz do Bastylii z kutego żelaza (waga: około 450 gram) dotarł do prezydenta Washingtona z relacją z życia w Paryżu: „(…) Nasza rewolucja ma się tak dobrze, jak tylko może z narodem, który od razu pochłonęła wolność i nadal może mylić rozwiązłość z wolnością (…)”. Po czym dodał: „(…) Pozwól mi, mój drogi generale, przedstawić ci rysunek Bastylii, tak jak wyglądała kilka dni po tym, jak kazałem ją zburzyć, z głównym kluczem tej twierdzy despotyzmu – jest to hołd, który jestem winien jako Syn dla mojego przybranego ojca i mojego generała, jako misjonarz wolności dla swojego patriarchy (…)”.
Fragment rysunku Bastylii, przysłanego wraz
z kluczem do Ameryki / fot.: domena publiczna
Coraz bardziej restrykcyjne normy emisji spalin powodują, że producenci samochodów zaczęli dokładać do swoich aut małe silniki elektryczne wspomagające jednostkę spalinową. Ma to ograniczyć produkcje szkodliwych dla środowiska spalin, a jednocześnie pomóc zmniejszyć ryzyko zapłaty wielomilionowych kary za łamanie przepisów. Pierwszym samochodem z napędem wodorowym, który trafił do masowej produkcji była Toyota Mirai. Koncept tego auta był rozwijany od 1992 roku, a to pokazuje jak długą drogę musiała przejść ta technologia, by można było z niej seryjnie korzystać.
Wodór to najczęściej spotykany pierwiastek chemiczny we wszechświecie i na naszej planecie. Jako napęd jest już wykorzystywany w pociągach i w samochodach. Ostatnio również w lotnictwie. W motoryzacji może być wykorzystywany na dwa sposoby.
1. Może służyć jako paliwo w tradycyjnym silniku, które podlega spalaniu w komorze.
2. Drugim sposobem jest wykorzystanie wodoru w ogniwach paliwowych, by wytworzyć energię napędzającą silnik elektryczny.
Energia wiązania wodoru i tlenu w cząsteczce wody H2O jest mniejsza niż łączna energia wiązania cząsteczek wodoru H2 i tlenu O2.
Podczas jazdy kierowca nie odczuje żadnej różnicy w jeździe względem aut napędzanych benzyną. Największa zmiana jest dla środowiska, bowiem samochody wodorowe nie emitują żadnych szkodliwych substancji. A jak wyglądają koszty? Tu niestety nie jest tak optymistycznie. Przejechanie 100 kilometrów na wodorze, kosztuje około 44 złotych. W momencie jeszcze większej popularyzacji tego pierwiastka w motoryzacji, cena z pewnością spadnie.
Podstawowym problemem w stosowaniu wodoru w silnikach tłokowych jest jego przedwczesny zapłon. Przyczynami tej sytuacji są bardzo niska energia zapłonu wodoru oraz szeroki zakres palności. Oprócz tych dwóch rzeczy, podczas spalania wodoru w powietrzu wytwarzają się niewielkie ilości tlenków azotu, które nie są zbyt dobre dla naszego zdrowia. Na szczęście ilość, która jest generowana nie ma negatywnego wpływu na środowisko.
Jak przechowywać wodór? To też jest trudna kwestia. W stanie ciekłym co prawda, wodór zajmuje aż 846 razy mniejszą objętość niż w stanie gazowym przy temperaturze 0 stopni Celsjusza, ale za to pochłania bardzo dużo energii, przez co musi być chłodzony do temperatury -253 stopni Celsjusza. Oznacza to, że samochód musi być regularnie uruchamiany. Obliczono, że po około 9–14 dniach, wodór osiągnie taką temperaturę, że zamieni się w gaz i ulotni ze zbiornika.
W pojazdach, w których wykorzystywane są ogniwa paliwowe, znajdują się zbiorniki do magazynowania sprężonego wodoru. Cylindrycznym kształtem przypominają te używane do paliw LPG. W przypadku wodoru, konstrukcje są jeszcze bardziej zaawansowane pod względem użytej technologii. Wewnętrzna warstwa wykonana jest z aluminium lub stali (ok. 20 proc. całkowitej masy), natomiast z zewnątrz całość jest oblana tworzywem kompozytowym.
To wszystko sprawia, że zbiorniki mają dużą odporność na uszkodzenia mechaniczne oraz stosunkowo niewielką masę. Dobrym przykładem jest Honda FCX Concept. Zamontowano tam 171-litrowy zbiornik, w którym gaz jest przechowywany pod ciśnieniem 35 MPa. Liczba kilometrów, którą ten samochód mógłby przejechać robi wrażenie, bo wynosi aż 569,7 kilometrów.
Jak działa silnik wodorowy? Odpowiedź na pytanie, jak działa silnik wodorowy, jest w zasadzie prosta. W pierwszym etapie pierwiastek chemiczny jest doprowadzany ze zbiornika do ogniwa, gdzie dostarczane jest powietrze, najczęściej z wykorzystaniem turbosprężarki.
Drugim krokiem jest transmisja prądu z ogniwa do przetwornicy trakcyjnej, gdzie zamieniany jest on na prąd zmienny. Stamtąd jest przekazywany do silnika indukcyjnego, a ten dostarcza moment obrotowy do kół samochodu.
Elementem, bez którego ten cały proces nie mógłby się odbyć, są ogniwa paliwowe. Co to takiego? To elektrochemiczne urządzenia wytwarzające energię użyteczną w wyniku reakcji chemicznej wodoru z tlenem.
Istnieje wiele rodzajów takich ogniw paliwowych, a jednym z kryteriów, na które je można podzielić to temperatura. Możemy wyróżnić ogniwa paliwie wysoko-temperaturowe i nisko-temperaturowe.
Ogniwa wysoko-temperaturowe pracują w okolicach 600 stopni Celsjusza. Spokojnie można w nich wykorzystywać wodór o niskiej czystości jak również niektóre węglowodory jak metan. Ich największą zaletą jest bardzo wysoka wydajność. Z drugiej strony największą wadą, przez którą nie możemy ich wykorzystać w przemyśle samochodowym, jest duża bezwładność czasowa. Oznacza to, że nie możemy ich błyskawicznie uruchomić.
Dlatego w samochodach wykorzystywane są ogniwa niskotemperaturowe. Nie potrzebują tak wysokiej temperatury jak poprzednie, bo już tylko 250 stopni Celsjusza. Jest jednak mały haczyk, bowiem wymagany jest tutaj czysty wodór. Zdecydowaną zaletą jest brak konieczności stosowania termoodpornych materiałów, co przekłada się na bezpieczeństwo i sprzyja stosowaniu w samochodach.
Napęd wodorowy to przyszłość, czy chcemy tego czy nie. Samochody napędzane wodorem, będą o wiele bardziej przyjemniejsze
w obsłudze. Głównie chodzi o uzupełnianie energii elektrycznej w „elektrykach". Dla wielu osób proces ten, trwa zdecydowanie za długo. Zatankowanie wodoru zajmuje około 3 minut, czyli podobnie do wlewania benzyny do baku. Eksperci twierdzą, że to właśnie ten aspekt przekona ludzi bardziej do samochodów napędzanych wodorem niż do tych elektrycznych.
Samochody wodorowe na rynku już są, teraz czekamy na pierwszy ruch koncernów paliwowych, którzy uruchomią u siebie na stacjach taką możliwość. Mam nadzieję, że będzie to wcześniej niż później, bo technologia wodorowa, to niesamowita sprawa.
Chorwacki Dubrownik, w reakcji na skargi mieszkańców, planuje wprowadzić zakaz poruszania się z walizkami na kółkach po historycznym centrum miasta, wpisanego na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego UNESCO. Burmistrz Dubrownika zdradził, że ratusz rozpoczął już prace nad rozwiązaniem problemu, jakim są dźwięki wydawane przez kółka na brukowanych ulicach – szczególnie w godzinach nocnych – na które skarżą się stali mieszkańcy miasteczka.
Według wstępnych zapowiedzi już od listopada, odwiedzający Dubrownik mają zostawiać swoje ekwipunki przed wejściem na starówkę. Na tym jednak nie koniec utrudnień dla turystów, ponieważ osoby, których baza noclegowa będzie prowadzić przez „zakazany” teren, będą musiały zapłacić za dostarczenie bagażu do hotelu.
Przypomnijmy, że na podobny krok kilka lat temu zdecydowała się Wenecja. Pod koniec 2014 roku władze miasta zapowiedziały, że turyści mogą korzystać jedynie z walizek mających dmuchane lub gumowe kółka. Za złamanie zakazu groziła grzywna
w wysokości 500 euro.
Chorwacja / Dubrownik / fot.: domena publiczna
/ JEDEN z pięciu
czerwiec 2023 / 6 (10)
Cywilizacja Moche została odkryta stosunkowo niedawno temu. Co wiemy o jej przedstawicielach?
Cywilizacja Moche to starożytna cywilizacja preinkaska. Rozwijała się na północnym wybrzeżu Peru między 100 a 800 rokiem naszej ery. Jej przedstawiciele do dziś są znani z zaawansowanych technik budowlanych. Stawiali między innymi piramidy i rozbudowane kompleksy świątynne.
Piramidy Huaca de la Luna (Piramida Księżyca) i Huaca del Sol (Piramida Słońca) zostały wykonane z suszonych cegieł i ozdobione kolorowymi malowidłami ściennymi. W Huaca de la Luna znajdują się jedne z najbardziej imponujących malowideł ściennych obu Ameryk. Przedstawiają ceremonie religijne, bitwy i życie codzienne ówczesnych społeczności.
Kultura Mochica i jej osiągnięcia
Kultura Mochica została odkryta pod koniec XIX wieku. Wówczas archeolodzy zaczęli badać okolice współczesnego miasta Trujillo
w północnym Peru. Badania wykazały, że ludy Moche współtworzyły wysoce zorganizowane społeczeństwo z hierarchicznym systemem klasowym. Budowali rozległe miasta, z których najbardziej znane to Chan Chan – jedno z największych miast w Ameryce prekolumbijskiej.
Ludzie Moche byli znani ze swoich umiejętności z zakresu obróbki metali i garncarstwa. Wytwarzali biżuterię i inne przedmioty ze złota, srebra i miedzi. Opracowali także unikalną formę ceramiki. Naczynia ozdobione wzorami były używane do rytuałów religijnych, picia i jedzenia oraz do transportowania płynów. Inne osiągnięcia cywilizacji Moche to opracowanie zaawansowanych technik rolniczych, w tym złożonych systemów irygacyjnych.
Ówcześni mieszkańcy dzisiejszego Peru mieli złożoną strukturę społeczną i rozwinęli odrębną kulturę. Archeolodzy badają ją od dziesięcioleci. Byli podzieleni na dwie odrębne klasy społeczne: elity i plebejuszy. Pierwszą tworzyli przywódcy polityczni i religijni, podczas gdy zwykli ludzie najczęściej byli robotnikami.
W co wierzyła cywilizacja Moche?
Moche wierzyli w wielu bogów. Najważniejsi w panteonie byli Ai Apaec i Wiracocha. Ten pierwszy był uważany za stwórcę. Odpowiadał też za przypływy oceanu, wiatr i deszcz. Wiracocha był z kolei bogiem płodności oraz obrońcą upraw i zwierząt. Bogów czczono
w trakcie ceremonii. Składano również ofiary ze zwierząt i ludzi. Wszystko po to, aby zapewnić dobre zbiory i wyrazić swoją wdzięczność za otrzymane łaski.
Wierzono także w różne nadprzyrodzone stworzenia i duchy. Między innymi Pishtaco, ducha śmierci i zniszczenia, Chullachaqui, ducha dżungli i Tocori, ducha wojny i obrońcę ludu.
Kultura Mochica: sztuka
Cywilizacja Moche pozostawiła po sobie bogate dziedzictwo do dziś fascynujące archeologów, historyków i miłośników sztuki. Wytwarzane przez nich przedmioty dają wgląd w ówczesną kulturę i wierzenia oraz są świadectwem umiejętności i kreatywności Mochica. Przodkowie Peruwian używali różnych technik do tworzenia swojej sztuki, w tym malarstwa, grawerowania i inkrustacji. Wykorzystywali do tego takie materiały jak glina, kamień, złoto i srebro. Najczęściej tworzono maski, rzeźby i inne figurki.
Sztuka kultury Mochica jest dość charakterystyczna. Jednym z powtarzających się elementów są przedstawienia ludzkich postaci, najczęściej w ruchu lub podczas konkretnych aktywności (np. wędkowanie, polowanie czy taniec). Ludzie często byli ukazywani
w wyszukanych nakryciach głowy, kostiumach i akcesoriach. Towarzyszyły im różne zwierzęta. Powtarzającym się motywem były również wzory geometryczne oraz bogowie i boginie panteonu Mochica.
Szczególnie ceniona była ceramika wytwarzana przez cywilizację Moche. Ówcześni kupcy handlowali nią z innymi cywilizacjami. Wieki później fragmenty ceramicznych przedmiotów znajdowano nawet w Panamie. Lud Mochica opracował również złożony system pisma, który pojawiał się na ich dziełach sztuki.
Dlaczego cywilizacja Moche upadła?
Po kilkuset latach cywilizacja Moche zniknęła, pozostawiając po sobie ruiny i artefakty, które mogą dostarczać wskazówek, jak wyglądało życie codziennych przodków Peruwian. Nie jest jasne, co doprowadziło do upadku cywilizacji. Historycy mają jednak kilka teorii. Według jednej z nich upadek Moche był spowodowany zmianami środowiskowymi i klęskami żywiołowymi. Ówczesne społeczności zamieszkiwały obszary narażone na powodzie, susze i inne katastrofy. Badania sugerują, że trwająca kilka lat susza mogła spowodować nieurodzaj, prowadząc do spadku produkcji żywności i spadku liczby ludności.
Inna teoria wskazuje, że upadek był spowodowany zastojem w handlu. Ludy Moche handlowały z innymi cywilizacjami w regionie. Kiedy zaczęły podupadać, mieszkańcy dzisiejszego Peru stracili ważnych partnerów, a tym samym napęd gospodarki.
Najważniejsze zabytki cywilizacji Moche
Huaca del Sol, Huaca de la Luna oraz Huaca de los Reyes to jedne z najważniejszych zabytków cywilizacji Moche, które (częściowo) stoją do dziś. Piramidy przypominają o zaawansowanej inżynierii i artyzmie ówczesnych mieszkańców Ameryki Południowej. Według historyków dwie pierwsze zostały wybudowane około 700 roku n.e. Są ozdobione skomplikowanymi fryzami i malowidłami ściennymi przedstawiającymi bogów i boginie Moche.
Huaca de los Reyes jest przykładem zdolności Moche do konstruowania dużych i imponujących budowli. Świątynia została zbudowana około 600 roku n.e. Uważa się, że chowano w niej ważnych przywódców Moche. (Mateusz Łysiak; National Geographic)
4 stycznia 2010 roku otwarto najwyższy budynek na świecie. Liczący 828 metrów wysokości wieżowiec Burdż Chalifa do dzisiaj góruje nad wszystkimi innymi konstrukcjami na Ziemi wzniesionymi rękami człowieka.
Budynek nazywa się Burdż Chalifa. Dlaczego wzniesiona w Dubaju budowla nosi imię władcy sąsiedniego miasta Abu Zabi – Khalifa bin Zayeda, chociaż w czasie konstrukcji używano nazwy Burdż Dubaj (Wieża Dubajska)?
Otóż wspomniany władca Abu Zabi i jednocześnie prezydent Zjednoczonych Emiratów Arabskich pożyczył Dubajowi 25 miliardów dolarów, bez których „globalna ikona architektury” nie zostałaby ukończona. Dubajowi, i tak zadłużonemu, zabrakło po prostu pieniędzy. Na taki skandal Zjednoczone Emiraty Arabskie nie mogły sobie pozwolić.
Wieża kosztująca grubo ponad 1,5 miliarda dolarów była symbolem prężności regionu. – Ta budowla ma... szokować, rzucać na kolana! Znów na Bliskim Wschodzie będziemy mieli najwyższą budowlę świata, przez 4 tys. lat tytuł ten dzierżyła przecież piramida Cheopsa – powiedział jeden z inwestorów.
Dubaj chciał stworzyć coś tak niezwykłego, że przewyższy wszystko, co dotąd stworzył człowiek. O tym, że to słup reklamowy Emiratów, świadczy fakt, że kondygnacje budynku od 154 wzwyż są zbudowane tylko na lekkiej stalowej konstrukcji, a nie żelbetowym szkielecie. Dlaczego? Inwestor Emaar Properties przyznał, że gdyby w trakcie budowy ktoś rozpoczął stawianie wyższego obiektu i chciał pobić rekord, wtedy w trybie awaryjnym można byłoby jeszcze dobudować kilkanaście metrów.
Od 2013 roku w budowie jest Jeddah Tower – wieżowiec w mieście Dżudda w Arabii Saudyjskiej wysokości ponad 1000 m. Dubaj nie daje jednak za wygraną. Budowany The Tower at Dubai Creek Harbour w pierwszych projektach miał liczyć nawet 1345 metrów wysokości.
Burdż Chalifa, najwyższy – jeszcze – budynek świata ma wysokość prawie czterech Pałaców Kultury i Nauki. Powstawał od stycznia 2004 roku. Architekci stopniowo podwyższali wieżę. Najpierw miała mieć 560 metrów, później 650, następnie 705, a w końcu stanęło na 828 metrach. Już w czasie budowy obrócono budynek o 120 stopni w stosunku do planu, by złagodzić napór wiatrów od Zatoki Perskiej. Jednak i tak w najwyższym punkcie wiatr odchyla wieżę od pionu o półtora metra.
Budynek jest zakotwiczony w ziemi (200 dużych i 650 małych betonowych pali) na głębokość 70 pięter. 163 piętra użytkowe (łączna liczba kondygnacji to 206) mają powierzchnię 330 tys. m kw. – to światowy rekord. Łącznie w Burdż Chalifa może mieszkać i pracować od 25 do 35 tys. osób. Kolosa obsługuje 57 wind (najdłuższych na świecie) poruszających się z prędkością prawie 60 km/godz.
Te właśnie windy były przeszkodą w sprzedaży 900 mieszkań, które zajmują piętra od 39 do 108. „The Wall Street Journal” pisał, że potencjalnych nabywców apartamentów położonych najwyżej, które są najdroższe, odstraszały nie tyle ceny, ile konieczność przesiadki do kolejnej windy. Ostatecznie ceny za wynajem poleciały w dół: z 2450 dol. do 700 dol. za m kw., aż budynek wreszcie udało się zasiedlić.
Oprócz zachwytów nad rozmachem twórców Burdż Chalifa wzbudza też spore kontrowersje. Jim Krane, autor książki „City of Gold: Dubai and the Dream of Capitalism” napisał: „Ta budowla powstała dla zaspokojenia pychy. To zły pomysł. Budynek zużywa tyle elektryczności, co całe miasto. Za każdym razem, gdy ktoś użyje spłuczki w toalecie, trzeba pompować wodę 700 metrów w górę. Szczytowe 30–40 pięter ma tak małą powierzchnię, że mogą tam być tylko magazyny. Kto buduje magazyn 800 metrów nad ziemią?”
W Ameryce doszło do inwazji najbardziej trującego grzyba świata. Muchomor sromotnikowy zaatakował Kalifornię, produkując armię swoich własnych klonów.
Muchomor zielonawy (znany też jako muchomor sromotnikowy) jest najgroźniejszym grzybem świata. Odpowiada za 90 proc. zatruć grzybami, które są śmiertelne w skutkach. Występuje powszechnie w Polsce. Każdy, kto wybiera się jesienią na grzyby, prędzej czy później się na niego natknie.
To samo dotyczy od pewnego czasu mieszkańców Kalifornii. Grzyb ten rozprzestrzenił się bowiem w tym amerykańskim stanie, stosując dwie sprytne techniki. Po pierwsze, nauczył się wchodzić w symbiozę z różnymi gatunkami drzew. Po drugie, nabył zdolność przestawiania się z rozmnażania płciowego na bezpłciowe. Czyli nauczył się produkować swoje własne kopie.
Jak piszą naukowcy w pracy opublikowanej w serwisie preprintów naukowych biorXiv.org, inwazja tego grzyba przebiega podobnie jak inwazja najskuteczniejszych kolonizatorów spośród roślin albo zwierząt.
Skąd się wziął muchomor sromotnikowy w Kalifornii?
Muchomor sromotnikowy (Amanita phalloides) jest gatunkiem inwazyjnym. Kiedyś występował tylko w Europie. Obecnie rośnie na wszystkich kontynentach poza Antarktydą. Przypuszcza się, że jego zarodniki dotarły do Ameryki Północnej w XIX w., wraz
z sadzonkami drzew przywożonych z Europy. (Magdalena Salik; Live Science, biorXiv.org)
W USA znajduje się słynna Aleja Tornad. Jest to luźno zdefiniowany region na Środkowym Zachodzie, Wielkich Równinach
i południowo-wschodnich stanach szczególnie podatny na niszczycielskie i śmiercionośne tornada.
Region ten charakteryzuje się dużą ilością płaskich terenów, wysoką wilgotnością i wysokimi temperaturami. To stwarza idealne warunki do powstawania tornad. Najbardziej zagrożone stany to Teksas, Oklahoma i Kansas. I to właśnie w Oklahomie zarejestrowano najsilniejsze tornado na świecie. które przeszło przez w El Reno w stanie Oklahoma 31 maja 2013 r. Według szacunków miało maksymalną szerokość 4,5 km i maksymalną prędkość wiatru 475 km/godz. Największe tornado na świecie było częścią serii burz, które nawiedziły okolicę tego dnia.
Rekordowe tornado zostało początkowo wykryte w pobliżu El Reno o godzinie 18:03 czasu lokalnego i zostało sklasyfikowane jako wysokiej klasy EF3. Żywioł szybko się nasilił, uderzając w miasto o 18:44 z prędkością 475 km/godz. Było to najsilniejsze tornado, jakie kiedykolwiek zarejestrowały nowoczesne instrumenty. I aż dwa razy mocniejsze niż poprzednie najsilniejsze tornado na świecie, które nawiedziło Moore w stanie Oklahoma w 1999 roku.
Tornado El Reno było szczególnie niszczycielskie ze względu na swój rozmiar i intensywność, a burza spowodowała okoliczne rozległe powodzie (na części obszarów spadło ponad 18 cm deszczu).
Ostatecznie najsilniejsze tornado na świecie doprowadziło do śmierci ośmiu osób, a prawie dwieście zostało rannych. Spowodowało również szkody szacowane na 2,5 miliarda dolarów, co czyni je najdroższym tornadem w historii. (az; na podstawie: Natgeo channel)
Dzieci wszystkich krajów, łączcie się!
Jak co roku 1 września Wzgórze Świątynne w Jerozolimie zapełniło się dorosłymi. Tylko tego dnia dzieci z Królestwa Pokoju pozwalają im zbliżyć się do starożytnych relikwii, za które tylu dojrzałych przodków bezsensownie przelewało krew.
Przepisy są surowe. Wchodzimy boso, tak jak uczestnicy dziecięcej krucjaty w XIII w., którzy pod wodzą natchnionego młodego proroka Mikołaja z Kolonii dotarli do Jerozolimy i – odmieniając bieg historii Bliskiego Wschodu – założyli tam Królestwo Pokoju.
Poza obuwiem porzucić musimy też wszelkie atrybuty dorosłości: krawaty, muszki, garsonki, marynarki, sznury pereł, etole z lisów, teczki na dokumenty. Żadnego makijażu, żadnych komórek.
Trzymamy się za ręce. Trzymamy się tak, jak trzymały się dzieci w oczekiwaniu na statki pod Marsylią, w Brindisi i Ankonie, w portach Sycylii i na Sardynii. Oniemiali wojownicy nie odważyli się ich dotknąć. Bose, obdarte dzieci trzymające się za rączki. Bez broni, bez pancerzy. Saraceni mogli je wszystkie wymordować, ale tego nie uczynili. Nie byli w stanie. A potem nadeszła burza piaskowa, której nie przetrwałaby żadna armia, a przez którą przeszli bez szwanku złączeni dłońmi malcy. Może to legenda, ale powtórzenie tego gestu ma być dla nas, współczesnych dorosłych, symbolem wiary w braterstwo ludzi.
Wejście w mentalność dziecka okazuje się dla wielu z nas trudne. Stosujemy więc triki, które mają nam w tym pomóc. Jeżeli podnosimy głos, to tylko z radości. Nie wolno nam spoglądać na nikogo z góry. Zdobyte „po dorosłemu” pieniądze wydajemy na modłę dziecięcą. Wypychamy kieszenie zabawkami, wisiorkami, słodyczami. Ustawiamy się w chaotyczne kolejki przed sprzedawcami waty cukrowej. Odbijamy na skórze zmywalne tatuaże. Nakładamy fikuśne czapeczki i puszczamy balony w niebo. Część oddycha helem
i śpiewa piskliwym głosem jak z kreskówki radosne piosenki, recytuje wyliczanki z czasów podwórkowych zabaw. Na koniec u stóp Wzgórza koncertujemy wspólnie. W ruch idą blaszane bębenki, fujarki, cymbałki i trójkąty. Wydajemy dźwięki bez ładu i składu. Radość i szaleństwo.
Wbrew pozorom nie dla każdego dorosłego było to łatwe. Niektórzy z nas mieli z tą beztroską i swobodą wielkie problemy.
Pod koniec dnia opuściliśmy Królestwo i znów należy ono wyłącznie do dzieci.
Kim są?
Pochodzą z całego świata. Chętnych jest tak wielu, że o przyznaniu miejsca decyduje loteria. Każde dziecko spędza tam tydzień
w towarzystwie innych dzieci ze wszystkich stron świata. Zamiast smartfonów – rozgwieżdżone nocne niebo, jak przed wiekami.
Każde dziecko trafia tam tylko raz. Później wraca w rodzinne strony i dzieli się z innymi swoimi przemyśleniami.
Świat reaguje rozmaicie. Nie brak tych, którzy uważają, że losowania są ustawione i „wszystkie dzieci są równe, ale niektóre równiejsze”.
I tylko historycy – przez same dzieci uważani często za smutnych nudziarzy – nadal piszą elaboraty, kreśląc w nich ponure wizje świata, w którym dziecięca krucjata się nie powiodła. Ówczesny papież Innocenty III i jego następcy kontynuowaliby krwawą drogę ewangelizacji i dominacji bez poszukiwania kompromisu. Wyznawcy różnych religii biliby się o Jerozolimę i inne „święte miasta” przez całe stulecia. Krew lałaby się strumieniami. A dzieci traktowano by jak mniejszych, nieistotnych, gorszych ludzi. Nikt nie wierzyłby
w ich skargi na dorosłych – rodziców, duchownych czy nauczycieli – nadużywających swoich uprawnień. Czasem jakiś maluch zdobyłby sławę, pisząc listy do światowych przywódców w obronie czystego powietrza czy wymierających tygrysów. Częściej jednak dzieci byłyby robotnikami, żołnierzami, prostytutkami.
„Jak dobrze, że dziecięca krucjata zdołała dotrzeć na Bliski Wschód. I jak szczęśliwie wpadła na burzę piaskową” – pisał XIX-wieczny historyk Hans Christian Andersen. Trudno się nie zgodzić! (Adam Węglowski; Przekrój)
/ JEDEN z pięciu
maj 2023 / 5 (9)
Józef Olszewski dorobił się na grabieżach i handlu niewolnikami. Do dziś nie wiadomo, co się stało ze złotem, które zgromadził OSTATNI POLSKI PIRAT.
Pod koniec lat 70. XIX wieku Waszyngtonem wstrząsnęła wiadomość o zabójstwie pięknej Clothilde MacGregor i jej ojca, producenta wyrobów gumowych. Oboje zostali zasztyletowani przez człowieka, który od wielu miesięcy bezskutecznie starał się o rękę dziewczyny. Był nim trzydziestoparoletni imigrant Józef Olszewski.
Polak pojawił się w stolicy USA kilka lat wcześniej i dzięki ogromnemu majątkowi z marszu wszedł do waszyngtońskiej socjety. Jednak dla Clothilde był zbyt nieokrzesany
i tajemniczy, by uznawała go za dobrego kandydata na męża. Przeczucia nie myliły dziewczyny. Młodość Olszewski spędził na morzu jako pirat i handlarz niewolnikami.
Jak Polak spod Płocka stał się karaibskim piratem
Kilka lat po tym zdarzeniu do rodziny Olszewskich mieszkającej w guberni płockiej na zachodnich kresach Imperium Rosyjskiego dociera list, wysłany z meksykańskiego miasta Veracruz. Nadawcą jest ukrywający się przed amerykańskim wymiarem sprawiedliwości Józef. 20 lat wcześniej opuścił rodzinne strony, zostawiając rodziców, ósemkę rodzeństwa i niewielki rodzinny majątek. Z flisakami dopłynął do Gdańska, gdzie zamustrował się na holenderski okręt handlowy. Tak trafił do amerykańskiego Nowego Orleanu.
Chociaż niewolnictwo w USA zostało już zniesione, handel żywym towarem wciąż był dochodowym zajęciem. Głównymi odbiorcami przywożonych z Afryki niewolników stali się teraz plantatorzy trzciny cukrowej z Brazylii. Od kiedy proceder stał się nielegalny
i tępiony przez floty wielu państw, ceny znacznie wzrosły.
Punktem przerzutowym były Karaiby. Transport zapewniali właściciele statków z Nowego Orleanu. To właśnie na jeden z nich, „Salamandrę”, zaciągnął się Olszewski.
Olszewski dorobił się na przemycie niewolników
Okręty zajmujące się przemytem niewolników były traktowane jak jednostki pirackie. Ich załogom groziła nie tylko konfiskata ładunku, ale i śmierć. Kiedy więc w czasie powrotu z Afryki Zachodniej „Salamandra” została przechwycona przez brytyjski szkuner patrolowy, incydent przerodził się w krwawe starcie. Przemycający niewolników statek poszedł na dno. W małej szalupie uratowali się tylko Józef Olszewski i zawdzięczający mu życie kapitan. Cudem wrócili do Nowego Orleanu.
Po tej przygodzie Olszewski i jego pryncypał porzucili pirackie zajęcie. Zamieszkali na południu Stanów Zjednoczonych, żyjąc
z majątku, który kapitan zbił na handlu niewolnikami. Umierając, wdzięczny kompan wszystko, co miał, zapisał Polakowi. A miał niemało.
Po śmierci kapitana Olszewski opuścił południe Stanów Zjednoczonych i przeniósł się do Waszyngtonu. Tam kupił efektowną rezydencję i stajnię koni wyścigowych – przepustki do świata elity. Poznał Clothilde, której matka, z domu Morantowicz, była Polką.
Ostatni polski pirat zgromadził złoto w jaskini
Zawiedziona miłość i dokonane w afekcie podwójne zabójstwo powodują, że bogaty rentier znów staje się poszukiwanym przestępcą. Olszewski ucieka na zachodnie terytoria USA, przez pewien czas ukrywa się wśród Indian. Z pomocą zaufanych ludzi wycofuje
z banków aktywa. Gdy ma już w rękach większość fortuny, przenosi się do Meksyku.
Zamieszkuje w ustronnej wiosce nad morzem, niedaleko Veracruz. Sytuacja polityczna w Meksyku jest jednak niestabilna i Olszewski traci zaufanie do banków. Powoli skupuje złoto, które gromadzi w jednej z jaskiń.
Część pieniędzy pozostawia jako kapitał na rozruch kolejnego przedsięwzięcia. Będzie nim znów handel niewolnikami. Olszewski odnawia stare kontakty, kupuje statek, mustruje załogę. Wie, że jako pirat nie ma przed sobą długiego życia. Pisze więc list do ojca w Polsce, informując o miejscu ukrycia skarbów.
Nieznane losy skarbu Olszewskiego
Jednak biedny, drobny szlachcic spod Płocka nie dysponuje wystarczającymi środkami, by wyprawić się do Meksyku po wskazaną przez syna fortunę. List ląduje na strychu, gdzie niemal dwadzieścia lat później odnajdzie go siostrzeniec adresata.
Opublikowane w 1899 roku na łamach tygodnika „Wędrowiec” opisy losów ostatniego polskiego pirata wzbudziły sensację. Nie wiadomo jednak, co stało się ze skarbem Józefa Olszewskiego i czy rodzina podjęła próbę jego odnalezienia. Nieznane są też dalsze losy Polaka. Prawdopodobnie zginął po zatopieniu jego okrętu przez brytyjskie patrolowce gdzieś na Karaibach, kiedy wiózł kolejną partię afrykańskich niewolników. (Archiwum National Geographic)
Nasi praprzodkowie sprzed 170 tysięcy lat gustowali w gigantycznych, pieczonych ślimakach.
Zespół naukowców z University of Witwatersrand w Johannesburgu w RPA znalazł fragmenty muszli ślimaków z rodziny Achatinidae na stanowisku archeologicznym w Border Cave (Południowa Afryka). Jaskinia ta jest badana od lat 30. ubiegłego wieku, ale to podczas prac prowadzonych w latach 2015-2019 znaleziono fragmenty muszli gigantycznych ślimaków lądowych.
Achatinidae to rodzina ślimaków lądowych, obejmująca około 200 gatunków, w tym największe ślimaki lądowe świata. Jeden z nich (Lissachatina fulica) został szeroko rozprzestrzeniony przez człowieka w strefie tropikalnej i subtropikalnej całego świata. Pozostałe są szeroko rozprzestrzenione w Afryce, na południe od Sahary oraz na pobliskich wyspach. Niektóre są zbierane w celach konsumpcyjnych, inne - hodowane jako zwierzęta ozdobne.
Badacze sądzą, że najdorodniejsze, pradawne okazy mogły mieć skorupę o długości nawet 20 centymetrów. Fragmenty znalezionych muszli, zarówno błyszczących, jak i matowych, są w różnych kolorach - beżowym, brązowym czy szarym. Ich zdaniem częściowo za tę kolorystykę odpowiadało wystawienie muszli na działanie wysokich temperatur.
Muszle ślimaków składają się w dużej mierze z warstw aragonitu, którego struktura pod wpływem temperatury zmienia się prawie w kalcyt. Należało zatem zebrać trochę muszli ślimaków dla porównania, wystawić je na oddziaływanie temperatury i zbadać jakie zmiany zaszły w ich budowie. W tym celu posłużono się spektroskopią Ramana oraz mikroskopem elektronowym.
Nasuwa się więc prosty wniosek, iż muszle ze ślimakami pieczono przed ich skonsumowaniem, czego dowodem są ślady użycia węgla drzewnego w jaskini.
Opis i rezultaty badań ukazały się na łamach pisma „Quaternary Science Reviews” (DOI: 10.1016/j.quascirev.2023.108030).
(Phys.org, IFLScience)
Najsilniejszy człowiek świata nie miał sobie równych. Jego rekordy do dzisiaj budzą podziw, a u niektórych nawet lęk. Kto bowiem potrafi przeciwstawić się czterem koniom pociągowym czy wyrwać jedną ręką sztangę ważącą 99 kg?
Na przestrzeni lat o tytuł „najsilniejszego człowieka globu” walczyło wielu strongmanów. Mimo upływu kolejnych dekad, bezapelacyjnym numerem jeden pozostaje Kanadyjczyk Louis Cyr, który na przełomie XIX i XX wieku zachwycał cały świata swoją niebywałą siłą. Potwierdza to długa, a zarazem trudna do wyobrażenia lista rekordów. Pochodzący z Ameryki Południowej siłacz nie bez przyczyny był porównywany do biblijnego Samsona.
Kim był Louis Cyr – najsilniejszy człowiek świata?
Louis Cyr, a właściwie Cyprien-Noé Cyr, urodził się 11 października 1863 r. w Saint-Cyprien-de-Napierville w prowincji Quebec. „Najsilniejszy człowiek świata” już od najmłodszych lat wyróżniał lat – tak jak pozostali członkowie rodziny – dość sporymi gabarytami. W wieku zaledwie 12 lat rozpoczął pracę w pobliskim obozie drwali, gdzie po raz pierwszy mógł zademonstrować swoją niebywałą siłę.
Matka siłacza podejrzewała, że jej syn zawdzięcza nadludzką moc swoim długim kręconym włosom. – Powinien zostawić włosy, żeby rosły jak Samsonowi, w Biblii – powtarzała kobieta, cytowana przez jednego z biografów. Sam Louis inspirował się Milonem z Krotonu, słynnym greckim zapaśnikiem z VI w. p.n.e.
Cyr zdobył rozgłos rok przed 18. urodzinami, gdy ruszył na pomoc jednemu
z rolników i o własnych siłach wyciągnął z bagna wóz. Sprawa wywołała poruszenie i odbiła się szerokim echem. Młodzieniec był od tej pory porównany
z najsilniejszym mieszkańcem Kanady, czyli Dawidem Michaudem z Quebecu, którego później zdetronizował w bezpośrednim pojedynku.
Louis podczas starcia gigantów podniósł granitowy głaz o wadze ok. 220 kg. Ponadto wyrwał jedną ręką sztangę ważąca 99 kg
i utrzymał na plecach platformę o masie 1075 kg.
Robi wrażenie? „Kanadyjski Samson”, który regularne starty w zawodach rozpoczął po przeprowadzce do Stanów Zjednoczonych, ma na swoim koncie wiele innych imponujących osiągnięć. Nie dał mu rady ani ogier ważący ponad 600 kg, ani 18 mężczyzn, o łącznej wadze 1967 kg, których podrzucił za pomocą specjalnej platformy.
Louis Cyr – najsilniejszy człowiek świata / fot.: autor nieznany, rok 1890, domena publiczna
Louis Cyr sprostał także innemu zadaniu. Oparł się pociągnięciu przez cztery konie pociągowe (po dwa na każdą stronę), co demonstrował kilkukrotnie. W ramach ciekawostki dodajmy, że największy koń na świecie w historii mierzył nawet 230 cm wzrostu,
a jego waga to 1524 kg.
W 1882 r. „najsilniejszy człowiek świata” powrócił do Kanady. Przez okres dwóch lat pracował jako policjant, a później wraz z innymi siłaczami wyruszyli w trasę jako trupa cyrkowców. Louis Cyr zmarł 10 listopada 1912 roku w Montrealu, gdzie spędził ostatnie lata swojego życia.
W 2013 r. światło dzienne ujrzał film biograficzny poświęcony „Kanadyjskiemu Samsonowi” w reżyserii Daniela Robego. W roli głównej wystąpił Antoine Bertrand.
Ile ważył Louis Cyr?
Wymiary najsilniejszego człowieka świata budziły sporo wątpliwości i były wielokrotnie podważane. Jak podaje Wikipedia, dr Dudley
A. Sargen z Uniwersytetu w Harvardzie zdołał jednak zarejestrować – oprócz wzrostu i wagi – bardziej szczegółowe pomiary „Kanadyjskiego Samsona”, gdy ten miał 32 lata. Pomiary Louisa Cyra z 1895 roku: wzrost - 175 cm, waga - 147 kg, klatka piersiowa - 154 cm, kark - 52 cm, biceps - 53 cm. łydka - 49 cm. (Igor Szulim; Wikipedia, Przegląd Sportowy)
Matka Leonarda da Vinci była księżniczką z Kaukazu, która jako niewolnica została sprzedana do Wenecji, dokąd przypłynęła łodzią — taką wersję przedstawił włoski historyk renesansu
i wykładowca literatury włoskiej Carlo Vecce w zaprezentowanej w marcu we Florencji książce "Uśmiech Cateriny".
Jak wyjaśnił autor, książkę napisał na podstawie przebadanych przez siebie dokumentów. Postacią
i twórczością geniusza renesansu zajmuje się od lat.
Zgodnie z dokumentami, na jakie powołuje się naukowiec z uniwersytetu w Neapolu, akt uwolnienia Cateriny sporządził ojciec artysty, notariusz.
Vecce twierdzi, że urodzona na Kaukazie Caterina przybyła do Wenecji jako niewolnica, znająca się na tkactwie. Następnie została przewieziona do Florencji, gdzie pracowała w domu w pobliżu tamtejszej katedry jako mamka.
Uwolniona została w 1452 r. na mocy aktu sporządzonego przez notariusza Piero da Vinci. W tym samym roku urodził się ich syn, Leonardo.
— Historia Cateriny nie jest piękna; to historia niewolnictwa, skandalu w dziejach, wyzysku
i odebrania wolności — podkreślił Vecce prezentując swoją książkę. — To historia dziewczyny, którą ograbiono ze wszystkiego: z wolności, przyszłości i marzeń; to taka historia jak te dzisiaj, które każdy
z nas ma przed swoimi oczami — dodał.
Jak zauważył historyk, oznacza to również, że Leonardo da Vinci był "tylko w połowie Włochem". (Sylwia Wysocka; onet.pl)
Fragment obrazu Mona Liza / grafika / domena publiczna
Jak na razie życie na Marsie czy innych planetach wydaje się abstrakcyjne. Mimo to naukowcy z Wielkiej Brytanii już wiedzą, jak mogłyby powstawać marsjańskie miasta.
Eksploracja kosmosu służy poznawaniu Wszechświata. Nie brakuje głosów, jakoby astronomowie nie tylko szukali życia na innych planetach, ale też miejsca do życia dla ludzi. Według NASA do 2030 Ziemianie będą mogli mieszkać i pracować na naszym satelicie – Księżycu. Czy to oznacza, że era przeprowadzek w kosmos staje się coraz bardziej realna? Za wcześnie na snucie takich wizji. Naukowcy szykują się jednak na różne scenariusze.
Tak miałyby powstawać marsjańskie miasta
Brytyjscy naukowcy opracowali nowy rodzaj betonu. Materiał miałby znaleźć zastosowanie w budownictwie nie tylko na Ziemi, ale też na innych ciałach niebieskich Układu Słonecznego. Innowacyjny budulec powstał z połączenia skrobi ziemniaczanej
i materiału imitującego pył, jaki znajduje się na Marsie czy Księżycu.
Taki miks okazał się znacznie mocniejszy od zwykłego betonu. Nazwano go StarCrete. Ma być jeszcze silniejszy po dodaniu chlorku magnezu. Tę sól można pozyskać zarówno z łez astronautów, jak i powierzchni Marsa.
Wcześniejsze prace naukowców z University of Manchester wykazały, że „gwiezdny beton” można wytworzyć także z krwi lub moczu astronautów.
Oczywiście niezbędnym składnikiem nadal był marsjański lub księżycowy pył. Aby jednak oszczędzić przyszłych eksploratorów kosmosu, postanowiono wykorzystać ziemniaki. Skrobia ziemniaczana i tak zapewne będzie wykorzystywana do przygotowania pożywienia dla astronautów. Sensowne było więc sprawdzenie jej dodatkowych zastosowań.
– Aktualnie technologie budowlane wciąż wymagają wielu lat rozwoju, znacznego zużycia energii oraz dodatkowego ciężkiego sprzętu przetwarzającego. To zwiększa koszt i złożoność misji. StarCrete nie potrzebuje tego, więc upraszcza misję i czyni ją tańszą
i bardziej wykonalną – tłumaczy w oświadczeniu kierownik projektu, dr Aled Roberts, pracownik naukowy w Future Biomanufacturing Research Hub.
„Gwiezdny beton” rewolucją w budownictwie?
StarCrete ma jeszcze jedną, dość istotną zaletę. O wiele bardziej komfortowo będzie zamieszkać w domu z ziemniaka niż konstrukcji z moczu i strupów. Z szacunków badaczy wynika, że do produkcji 213 cegieł potrzebne będzie 25 kilogramów odwodnionej skrobi ziemniaczanej. Budowa domu z trzema sypialniami miałaby pochłonąć 3 razy więcej materiału.
Dr Aled Roberts i jego zespół stworzyli start-up mający na celu nie tylko ulepszenie StarCrete, ale też potencjalne zastosowanie go na Ziemi. „Gwiezdny beton” może być bardziej ekologiczną alternatywą dla wszechobecnego budulca. Produkcja betonu odpowiada dziś za 8% globalnej emisji dwutlenku węgla. Tymczasem StarCrete można przygotować w zwykłym piekarniku, a nawet w kuchence mikrofalowej. Dzięki temu cały proces jest o wiele bardziej energooszczędny.
To nie jedyny pomysł na kosmiczne budownictwo. NASA finansuje też badania nad inną technologią. Dzięki niej będzie można wyprodukować cegły na Marsie za pomocą bakterii i pleśni.
Czy życie na Marsie jest możliwe?
Według astronomów Mars niemal całkowicie stracił atmosferę, gdy zanikło jego pole magnetyczne około 4 miliardów lat temu. Bez atmosfery nic nie mogło zapobiec parowaniu wody z Marsa, a następnie utracie jej w przestrzeni kosmicznej. To miało uniemożliwić życie na Czerwonej Planecie.
Jednak ostatnie badania modelujące warunki życia na starożytnym Marsie sugerują, że jego wnętrze wcale nie musi być martwe jak powierzchnia. Możliwe, że życie wyewoluowało tam i nadal istnieje. Czy tak jest? Odpowiedź mogą dać kolejne misje marsjańskie.
(Mateusz Łysiak; Open Engineering)
/ JEDEN z pięciu
kwiecień 2023 / 4 (8)
De revolutionibus orbium coelestium, czyli „O obrotach sfer niebieskich” to jedno
z najpopularniejszych dzieł Mikołaja Kopernika i zarazem jedna z najbardziej kontrowersyjnych książek w historii literatury naukowej. Polski astronom zaczął prace nad nią ok. 1530 roku, a finalną wersję wydano dopiero 13 lat później. Uczony
w swojej księdze stwierdził, że to Słońce znajduje się w centrum Układu Słonecznego, a inne ciała niebieskie krążą wokół centralnej gwiazdy.
Po raz pierwszy od czasów greckich filozofów zaproponował heliocentryczną budowę Wszechświata. Jego wykład spotkał się wówczas z krytyką, a wielu naukowców (w tym duchownych) przez lata nie zgadzało się z poglądami Kopernika twierdząc, że to jedynie hipotezy. Teoria zaproponowana przez Kopernika była bowiem sprzeczna z nauczaniem Kościoła Katolickiego.
De revolutionibus orbium coelestium / fot. Library of Université de Liège
Pierwsze wydanie dzieła Kopernika ukazało się w Norymberdze nakładzie około 500 kopii. Od tego czasu wiele z nich zaginęło,
a niektóre zostały zniszczone. Szacuje się, że dziś na świecie istnieje ok. 250–270 egzemplarzy „O obrotach sfer niebieskich” z 1543 roku.
Właśnie dlatego każdy z oryginalnych XVI-wiecznych druków wzbudza niemałą sensację i przyciąga kolekcjonerów z całego świata. Tym bardziej że większość z nich nie jest na sprzedaż, ponieważ znajdują się w zbiorach muzeów, bibliotek lub innych państwowych instytucji kultury.
Dotychczas starodruk dzieła astronoma sprzedano za rekordowe 2,2 mln dolarów.
Ostatni przypadek, kiedy jedna z kopii starodruku pierwszego wydania została wystawiona na sprzedaż, miał miejsce w 2022 roku. Dzieło Kopernika zostało wystawione na aukcji internetowej jednego z francuskich portali – interencheres.com. Wartość egzemplarza szacowano wówczas na 150–200 tysięcy euro, czyli ok. 705–942 tysiące złotych.
Z kolei w 2008 roku pierwsze wydanie dzieła polskiego uczonego zostało sprzedane za rekordową kwotę na aukcji w domu aukcyjnym Christie’s w Nowym Jorku. Nabywca zapłacił 2,2 mln dolarów, co wówczas było równowartością ponad 5 milionów złotych. Teraz wszystko wskazuje na to, że księga autorstwa Mikołaja Kopernika może zostać sprzedana za jeszcze wyższą kwotę. (Jakub Rybski)
Jak informuje "The Guardian", powieści Agathy Christie zostały przeredagowane ze względu na zdezaktualizowany język, który dziś może być uznany za obraźliwy. Chodzi o osoby konkretnych narodowości. Okazuje się, że podobnym zmianom poddano również książki innych autorów.
Wydawnictwo HarperCollins postanowiło wprowadzić zmiany w nowych wydaniach książek jednej z najbardziej rozpoznawalnych autorek kryminałów. Chodzi o odniesienia do płci, a także pochodzenia etnicznego, które współcześnie są rozumiane jako obelżywe, w szczególności w przypadkach, gdy akcja powieści dzieje się poza granicami Wielkiej Brytanii. Różnice pojawiły się w przygotowanych przez ekspertów cyfrowych wersjach książek z serii o amatorskiej pani detektyw Jane Marple, a także w wybranych powieściach o Herculesie Poirocie wydanych do 2020 roku, jak informuje Telegraph. Gdzie dokładnie uwidaczniają się zmiany? W pracach Christie nie przeczytamy już o "czarnych", "Żydach" czy "Cyganach", z kolei słowo "tubylcy", brzmiące zdaniem edytorów obco i dziko, zastąpiono bardziej neutralnym - "miejscowi".
Oryginalna okładka 'I nie było już nikogo' Agathy Christie z 1939 roku https://www.biblio.com/book/ten-little-niggers-agatha-christie/d/1404948159 / Fair use, Wikimedia.org
Zniknęły jednak nie tylko pojedyncze słowa - edytowano również całe frazy, a nawet dialogi. Usunięto metafory o zabarwieniu rasistowskim, jak "tors z czarnego marmuru" czy określenia stereotypujące, m.in. "indyjskie uosobienie". Jednym z przykładów cytowanych przez "The Telegraph" jest sytuacja opisana w "Śmierci na Nilu" z 1937 roku, gdzie jedna z bohaterek - pani Allerton przyznaje, że jest dręczona przez dzieci o "obrzydliwych oczach i nosach". Wzmiankę o niewielkiej sympatii bohaterki do najmłodszych zostawiono, zniknął za to opis ich wyglądu.
Co ciekawe, w powieściach Christie podobne zmiany wprowadzono już kilkadziesiąt lat wcześniej. "I nie było już nikogo" z 1939 roku pierwotnie ukazało się pod innym tytułem zawierającym rasistowskie określenie - "Ten Little Niggers", czyli "Dziesięciu Małych Murzynków", co odnosiło się do dziecięcej wyliczanki. Po latach niektóre wydawnictwa zaprostestowały. W latach 1964-1986 Pocket Books wydawało książkę jako "Ten Little Indians", z kolei po 1985 roku całkowicie przearanżowano tytuł. Niektóre źródła podają też 1977 rok.
Edytorzy zajmujący się treściami wrażliwymi to stosunkowo nowe zjawisko w branży wydawniczej - wprowadzają zmiany od około dwóch lat, sprawdzając stare wydania, których niekiedy zdezaktualizowana w odniesieniu do współczesności treść może wymagać zmian. Tak stało się niedawno w przypadku książek Roalda Dahla, którego wydawca, Puffin, zatrudnił zespół do przeredagowania "Charliego i Fabryki Czekolady".
Zniknęły określenia antysemickie, a także "gruby", "szalony" i brzydki", z kolei Oompa Loompas, nazywanych "małymi mężczyznami",
a w filmie granych przez aktorów z karłowatością, nazwano "małymi ludźmi". Puffin utrzymywał, że zabieg ten jest potrzebny, by "książki nadal mogły się dziś wszystkim podobać". Podobne zmiany znaleźć można również w powieściach Iana Fleminga. (Iga Gromska)
Najniebezpieczniejszy region świata
Południe Nowej Gwinei to jeden z najmniej przyjaznych ludziom rejonów świata. Od stóp Gór Śnieżnych po brzeg Morza Arafura ciągnie się kilkusetkilometrowej szerokości pas bagnistej nizinnej dżungli, poprzecinanej gęstą siecią rzek o mętnej wodzie, i błotnistych kanałów zamieszkanych przez krokodyle różańcowe. Codziennie słone wody przypływu wdzierają się dziesiątki kilometrów w głąb lądu. Nie ma tu żadnych dróg, nie da się uprawiać ziemi. Do osad położonych w zasięgu pływów Morza Arafura, przylepionych do błotnistych brzegów rzek
i strumieni, można dotrzeć przez kilka godzin w ciągu doby, kiedy poziom wody jest na tyle wysoki, że wydrążone w pniach drzew łodzie nie utykają w błocie. Przez resztę czasu wsie są odcięte od świata. Ludzie skazani są na to, co uda im się złowić w morzu i rzekach oraz to, co zrodzi nieprzyjazna dżungla. A ta wbrew pozorom rodzi niewiele – półdzikie banany, sago i dziki tytoń – często w miejscach oddalonych o wie-le godzin drogi łodzią od wsi.
Zdobywanie jedzenia zajmuje dużo czasu, wsie sprawiają przez większą część dnia wrażenie całkowicie wyludnionych. Ich mieszkańcy koczują w dżungli w pobliżu gajów palm sagowych lub na terenach łowieckich.
Lud Asmatów do dzisiaj fascynuje antropologów. / fot.: Dominik Szmajda (dominikszmajda.com)
Osady liczą na ogół kilkanaście lub kilkadziesiąt domów, skupionych wokół jeu – stojącego frontem do brzegu długiego domu mężczyzn. Jeu jest sercem wspólnoty – odbywają się tam wszystkie przygotowania do ceremonii i obrzędów. Do domu wstęp mają tylko mężczyźni – śpią tam, rzeźbią lub po prostu chronią się przed upałem i kobietami, palą tytoń. Każdy z klanów zamieszkujących wioskę ma w długim domu (lub w jednym z kilku długich domów, jeśli wieś jest większa) swoje palenisko, strzeżone przez rzeźby wyobrażające przodków.Nad paleniskiem przechowywane są należące do klanu przedmioty ceremonialne: bębny, maski i zdobyte
w czasie wypraw wojennych głowy. Asmaci wyprawiali się po nie od zawsze, a w bardziej oddalonych od cywilizacji wspólnotach obyczaj ten był w skrytości kultywowany do niedawna. Jeszcze kilka czy kilkanaście lat temu zdarzało się, że ludzie znikali bez wieści, a po pewnym czasie w jednej z sąsiednich wsi pojawiały się nowe trofea. Świeżo zdobyta głowa była niezbędnym rekwizytem rytuałów inicjacyjnych, a liczba zdobytych głów stanowiła o statusie społecznym mężczyzny.
Kim są Asmatowie?
Jako pierwszy Asmatów opisał James Cook w dzienniku z wyprawy w 1770 roku. Jego okręt zakotwiczył u ujścia rzeki Kuti. Dwie łodzie pełne ludzi wyruszyły na poszukiwanie źródła słodkiej wody. Marynarze natknęli się na flotyllę dłubanek wypełnionych uzbrojonymi wojownikami – doszło do potyczki, w której od strzał zginęło 20 ludzi Cooka.
Przez następne stulecia nieprzyjazny teren, uciążliwy klimat i ponura sława bezlitosnych łowców głów skutecznie zniechęcały kogokolwiek do prób nawiązania kontaktu i wypraw w ten rejon. Pierwsi misjonarze dotarli tu dopiero na przełomie lat 40. i 50. XX wieku. Zastali wsie pogrążone w permanentnej wojnie. Administracja holenderska podjęła próby pacyfikacji łowców głów z południa wyspy, na terenach plemion Marind-Anim i Asmat powstały posterunki wojskowe. Uczestnicy wypraw po głowy byli sądzeni i karani, jednakże jurysdykcja władz kolonialnych sięgała zaledwie kilka mil od posterunku.
Do początku lat 60. XX wieku tereny te znajdowały się pod kontrolą holenderską jako część Holenderskich Indii Wschodnich. Dzisiaj wsie położone na wybrzeżu Morza Arafura należą do Indonezji. Mają stały kontakt ze światem – w większości umieszczono posterunki wojska i policji indonezyjskiej, a obok wsi Asmatów wyrastają osady Indonezyjczyków przesiedlonych z Jawy i Sulawesi.
„Przerażające” odkrycie na odizolowanej wyspie. Badacze znaleźli plastikowe skały.
Obok postępujących zmian klimatu, plastik jest uważany za jedno z największych zagrożeń dla naszej cywilizacji. Dlaczego? Tworzywa sztuczne nie ulegają biodegradacji, co oznacza, że mogą przetrwać setki lat w środowisku, zanieczyszczając grunty i wody. Na plastik nie ma rady.
Spalając go, do powietrza uwalniamy zanieczyszczenia groźne dla ludzi i zwierząt. Wyrzucany do oceanów (a to niestety coraz częstsza praktyka), niszczy środowiska naturalne zwierząt i zabija je. Już sama produkcja tworzyw sztucznych pochłania ogromne ilości energii, czego efektem jest wytwarzanie szkodliwych dla klimatu gazów cieplarnianych.
Od rozpowszechnienia w połowie XX w. plastik dosłownie zalał świat. I nie chodzi tylko o wszechobecne siatki, opakowania czy słomki. Z niepokojących badań
Badacze odkryli plastikowe skały / fot. Fernanda Avelar/Parana Federal University
wynika, że mikroplastik jest już nawet w powietrzu. Niedawne odkrycie na wyspie potwierdza, że żyjemy w erze sztucznych tworzyw.
Niewielka wyspa wulkaniczna Trindade to jedno z najbardziej odizolowanych miejsc na świecie, a na pewno w Ameryce Południowej. Znajduje się na Oceanie Atlantyckim, 1140 kilometrów od wybrzeży Brazylii.
Co roku na wyspę przybywają tysiące żółwi zielonych, aby złożyć jaja. To jedno z najważniejszych na świecie miejsc ochrony tego zagrożonego wyginięciem gatunku. Gniazdujących żółwi doglądają żołnierze brazylijskiej marynarki wojennej. Mieszkańcy bazy wojskowej na Trindade to jedyni ludzie będący na stałe na wyspie.
Geologia Trindade fascynuje naukowców od lat. Odkrycie skał zbudowanych z plastikowych odpadów wywołało strach o żółwie i miejscowe ekosystemy. Tak zwane plastikowe skały znaleziono na całej długości plaży. Powstają one po tym, jak plastikowe śmieci wyrzucone na brzeg rozkładają się i mieszają ze skałami wulkanicznymi wyspy. Odpady z tworzyw sztucznych na plaży pochodzą głównie z sieci rybackich.
Geolożka Fernanda Avelar Santos po raz pierwszy trafiła na plastikowe skały w 2019 r. Badała wówczas osuwiska, erozję i inne „zagrożenia geologiczne” na wyspie. Po ich przeanalizowaniu zespół naukowców zidentyfikował nowy rodzaj formacji geologicznej. Łączy on materiały i procesy, których Ziemia używała do formowania skał przez miliardy lat, z nowym składnikiem: plastikowymi śmieciami.
– Tym bardziej przerażające było znalezienie czegoś takiego na jednej z najważniejszych ekologicznie plaż – wspomina uczona cytowana przez Science Alert.
– Zanieczyszczenie mórz prowokuje zmianę koncepcji formacji skalnych i osadowych. [...] Ingerencje człowieka są teraz tak wszechobecne, że trzeba kwestionować to, co jest naprawdę naturalne – dodaje prowadzony przez nią zespół badawczy.
Niestety, plastikowe skały nie są anomalią tylko w jednym miejscu na świecie. Podobne formacje znaleziono już w 2014 roku na Hawajach. Inna kategoria to tzw. piroplasty, które powstają ze spalonych odpadów z tworzyw sztucznych. Po raz pierwszy rozpoznano je w 2019 r. na kornwalijskim wybrzeżu w Wielkiej Brytanii.
Kolejnym znanym przykładem ingerencji człowieka w procesy naturalne jest tak zwana szklana plaża w Kalifornii. Choć często mówi się, że to „cud natury”, historia tego miejsca jest po prostu przykra. Niektórzy zabierają stamtąd kolorowe „kamyczki” do domu, co jest zakazane.
Najlepszym sposobem na walkę z plastikiem jest jego unikanie. Coraz więcej barów i restauracji rezygnuje z plastikowych słomek. Także sklepy zamieniają szkodliwe dla środowiska jednorazowe siatki na biodegradowalne odpowiedniki. Całkowite pozbycie się plastiku jest już jednak raczej niemożliwe. (Mateusz Łysiak)
W marcu ubiegłego roku Lily Collins, córka Phila Collinsa, opublikowała na Instagramie wzruszający wpis z koncertu ojca. "Dzisiejszy wieczór oznacza koniec pewnej epoki. Bycie świadkiem tego ostatniego koncertu było naprawdę życiowym wspomnieniem i wydarzeniem, które zachowam w moim sercu na zawsze" - napisała aktorka. Teraz koledzy z Genesis przyznali, że ze względu na stan zdrowia perkusisty i wokalisty, na pewno nie zagrają już razem. Grający na klawiszach Tony Banks przyznał:
Nic już nam nie zostało. Studnia wyschła. Nie możemy już koncertować z powodu stanu Phila, więc to koniec.
Phil Collins zmaga się z poważnymi problemami zdrowotnymi od 2007 roku, kiedy doznał urazu kręgosłupa przez uszkodzenie kręgów w górnej części szyi. Wtedy czasowo musiał wycofać się ze sceny, ale udało mu się wrócić i do studia nagraniowego, i do koncertowania. Teraz jednak nie ma już na to szans. Na poprzednie dolegliwości naturalnie nałożył się wiek - Collins ma 72 lata - a także skutki wieloletniego uzależnienia muzyka od alkoholu. - Teraz ma się dobrze w domu, cieszy się życiem. Pracował bardzo ciężko przez te wszystkie lata. Myślę, że cieszy się czasem spędzonym w domu - powiedział w rozmowie z dziennikarzem BBC One basista Genesis Mike Rutherford. Dodał, że Phil Collins jest bardziej unieruchomiony niż dawniej. Od pewnego czasu artysta musi korzystać z wózka, by się poruszać, wcześniej już sięgnął po laskę.
Już w 2021 roku Collins, występując, musiał zrezygnować z grania na perkusji, przy której siedział jeszcze w latach 70., gdy wokalistą Genesis był Peter Gabriel. W ostatniej, jak się okazało, trasie, ojca przy "garach" zastąpił Nic Collins. - Jest to w pewnym sensie trochę wyzwanie, co jest bardzo denerwujące, ponieważ chciałbym grać tam z moim synem. Jednak z trudem trzymam pałeczki perkusyjne w dłoni, więc byłaby to dla mnie fizyczna bariera nie do przeskoczenia - mówił wtedy Phil Collins. (Marta Korycka)