miesięcznik polonia kultura
pakamera.chicago
/ KULTURA wydarzenia
listopad 2022 / 3 (3)

Góralski Dzień
w Muzeum Polskim w Chicago
Zespół taneczny Fundacji "Tatra" / Fot.: Fundacja
Fundacja Kultury Tatrzańskiej „Tatra”, która powstała w 2007 roku, powołała przed laty Góralski Dzień w stanie Illinois. Przypada on
w ostatnią niedzielę października, czyli w czasie miesiąca Dziedzictwa Narodowego. Wspomniany dzień obchodzony jest bardzo uroczyście, tematycznie, radośnie w Muzeum Polskim w Ameryce. Łączy się on również
z wystawą, tańcami, śpiewem, muzyką góralską i pysznym jadłem.
„Różne rzeczy już widziałam podczas tych dni góralskich – wspomina Małgorzata Kot, dyrektorka Muzeum Polskiego w Ameryce. Widziałam, jak wnosili szałas schodami przeciwpożarowymi – bo inaczej się nie mieścił. Ustawili go pod naszym witrażem i serwowali stamtąd moskale, smażone na bieżąco sery i inne rzeczy. Kiedyś przynieśli nam do muzeum najprawdziwsze, żywe pszczoły. Były ilustracją ciekawego wykładu o miodzie, pszczołach
i wszystkim, co się z tymi tematami wiązało. Przedstawiali nam też mnóstwo ciekawych artystów – poetów, tkaczki, hafciarki, rzeźbiarzy, snycerów, choć to zawód już prawie zapomniany. Dzięki tym dniom góralskim zrobiliśmy coś
w rodzaju małej encyklopedii o góralszczyźnie. Każdy z tych dni miał inny temat i to było ciekawe doznanie. Rozszerzyłam też swoją wiedzę w tej kwestii – dodaje z uśmiechem Małgorzata Kot.
30 października 2022 odbył się szósty barwny Góralski Dzień, pierwszy po pandemii. Jego tematem były „Ukryte skarby góralskie
w Chicago”. Jak twierdzi prezes fundacji „Tatra”, Bogdan Ogórek, skarbów jest dużo. Część z nich można oglądać w Muzeum każdego dnia, inne są „w skarbcu muzealnym. To co chcieliśmy pokazać, to skarby ukryte, wcześniej zdeponowane nie tylko w Muzeum, ale także w Fundacji. Pochodzą
z prywatnych domów, kolekcji" – tłumaczy.
Góralski Dzień to nie tylko wystawa. To również celebracja kultury góralskiej, tatrzańskiej… To również świętowanie partnerstwa Fundacji „Tatra” i Muzeum Polskiego w Ameryce.
Kluski szare, oscypek, haftowane bluzki, skórzane i filcowe torebki, góralskie stroje, ciupagi, i wiele drobiazgów nie tylko
w gablotach… Wszystko okraszone najprawdziwszą gwarą, muzyką, śpiewem, tańcami dzieci i młodzieży. I eksponaty, których nie powstydziłoby się żadne muzeum w Polsce. Rzeźby ze Szkoły Zakopiańskiej, wystawiane
w latach 30-tych ubiegłego stulecia w Paryżu czy Nowym Jorku można podziwiać obecnie (częściowo) na stałych ekspozycjach muzealnych w Chicago. Góralszczyzna połączona z fantastycznie odrestaurowanym malarstwem polskim… Tylko tam być, smakować, patrzeć i słuchać, za rok podczas Góralskiego Dnia w Muzeum Polskim w Ameryce.
Anna Czerwińska

Prezes Fundacji "Tatra" Bogdan Ogórek (po prawej) z gośćmi w Muzeum / Fot.: Fundacja

Dzieci w strojach góralskich czekają na swój występ... / Fot.: Fundacja

Fascynacja obrazami Ireny Pokrzywnickiej... / Fot.: Fundacja
Porzucone
kobiety
są wśród
nas!

listopad 2022 / 3 (3)
Od prawej: Jacek Adamski, Ewelina Zielińska i Lukrecja Wilk - Teatr Ad Hoc;
fot.: Kamil Wilk
I o nich powstała farsa "Klub porzuconych kobiet", spisana przez Magdalenę Wołłejko. Autorka opowiada o trzech koleżankach wspierających się wzajemnie po rozstaniach ze swoimi partnerami. Ich wspólna kolacja w hotelowej restauracji kończy się nieoczekiwanym, wręcz zaskakującym zwrotem akcji. Sztuka zabawna, ciekawie skonstruowana, intrygująca dzięki umiejętnemu "wplątaniu"
w damskie dyskusje dwóch mężczyzn i córkę jednej z osamotnionych. Temat poważny, jednak przedstawiony w sposób zabawny przez teatr
Ad Hoc w Chicago. Reżyserią zajęła się Julitta Mroczkowska, założycielka teatru. Poprowadziła przez spektakl cztery panie i dwóch panów żartobliwie, pobudzając do śmiechu komplety widzów na pięciu spektaklach. Zaskakująca sytuacja, pokazująca wszystkim, jak bardzo potrzebne jest chociaż krótkie zapomnienie
o codzienności i trudnej sytuacji na świecie, nie przysparzającej uśmiechu...
Dodatkowym fantazyjnym akcentem, wymuszonym przez sytuację, było miejsce premiery i dalszych przedstawień.
Teatr Ad Hoc usadowił się w... siłowni, prowadzonej przez Agatę Smetaniuk (365 Aproach to Sport
w Wheeling), mistrzynię świata w karate sportowym.

Od lewej: Lukrecja Wilk, Edyta Łuckoś i Joanna Parżych - Teatr Ad Hoc; fot.: Kamil Wilk
Obawiałam się tego nietypowego mariażu - wielkich maszyn do ćwiczeń
i postaci biegających między nimi. Moje niepokoje rozwiały się już
w drzwiach sali ćwiczeń. Wchodziłam... do teatru! Maszyny "zniknęły"
w mroku po bokach, pojawiła się natomiast profesjonalna scena, odpowiednie oświetlenie, nagłośnienie, sympatyczna muzyka, wprowadzająca w dobry nastrój, zapowiadająca też chwilę odprężenia
i dobrej zabawy. Wysiłek organizatorów, podobnie koszt instalacji - ogromny, ale efekt świetny i udowadniający, że zawsze "znajdzie się wyjście z sytuacji bez wyjścia".

Od lewej: Ewelina Zielińska, Marcin Kowalik, Lukrecja Wilk - Teatr Ad Hoc; fot.: Kamil Wilk
Przestawienie godne uwagi, zagrane w sposób sympatyczny, rzetelny, choć momentami zachwiane brakiem doświadczenia scenicznego bądź chęcią "błyśnięcia" w nie bardzo odpowiednim momencie po temu. Mimo drobnych niedociągnięć, warto zwrócić baczną uwagę na poczynania Ad Hoc. Opowiadają historie o nas, naszych emocjach, rozterkach, przeżyciach... Każdy znajdzie wśród scenicznych opowieści coś o sobie. A czasem takie "lustrzane" odbicie jest potrzebne, by uśmiechnąć się
i zrozumieć...
Ad Hoc zapowiada wznowienie spektakli w przyszłym roku, przygotowując jednocześnie kolejną niespodziankę. Wiemy, że nas nie zawiodą ani pod względem doboru sztuki, ani gry aktorskiej, pokonując wszelkie trudności, by spotkać sią z coraz liczniejszą widownią. Kibicuję im z niekłamaną ciekawością. (ac)
Król Roger; Opera Bałtycka


Teatr Ad Hoc
"Klub kobiet porzuconych"
Reżyseria: Joanna Mroczkowska-Brecher
Scenografia: Joanna Kapuscienska
Obsada:
Edyta Łuckoś
Joanna Parżych
Lukrecja Wilk
Ewelina Zielińska
Jacek Adamski
Marcin Kowalik
Lukrecja Wilk i Jacek Adamski - Teatr Ad Hoc; fot.: Kamil Wilk
Marcin Kowalik - Teatr Ad Hoc; fot.: Sławomir Chrząszcz

Od lewej: Joanna Parżych, Marcin Kowalik, Edyta Łuckoś i Ewelina Zielińska - Teatr Ad Hoc; fot.: Sławomir Chrząszcz

Od lewej: Joanna Parżych i Ewelina Zielińska - Teatr Ad Hoc; fot.: Sławomir Chrząszcz
"Król Roger" - piękna,
acz niezrozumiała opera Karola Szymanowskiego

listopad 2022 / 3 (3)
Król Roger; Opera Bałtycka
96 lat temu, 19 czerwca 1926 roku, odbyła się
w Warszawie premiera jednej z największych oper wybitnego kompozytora Karola Szymanowskiego.
W listopadzie 2022 roku usłyszymy "Króla Rogera"
w języku polskim w Chicago Opera Theatre z udziałem znakomitości operowych z Polski: Iwony Sobótka
i Mariusza Godlewskiego (szczegóły tutaj)
To zainspirowane orientem i starożytnością dzieło powstawało kilka lat. Libretto, napisane przez samego mistrza sowa polskiego Jarosława Iwaszkiewicza, dokładnie według pomysłu Szymanowskiego, było gotowe już w 1920 roku. Wtedy też opera nosiła tytuł "Pasterz",
a fabułą oparta była na micie Dionizosa i Apollina. Była to druga opera kompozytora po młodzieńczej "Hagith", choć między nimi powstał też balet-pantomima "Mandragora".

Król Roger; Opera Bałtycka
Opera, w sposób dość dowolny, opowiada historię króla Rogera II de Hauteville, hrabiego Sycylii i związana była z fascynacją kompozytora historią odwiedzanego terytorium Włoch w latach 1911-1915. Choć pomysł opery zrodził się dopiero w 1918 roku, po częstych rozmowach z Jarosławem Iwaszkiewiczem, którego mistrz nakłonił do napisania profesjonalnego libretta, na kanwie własnych szkiców i zapisków, to powstałe w dwa lata dzieło doczekało się kilku istotnych przeróbek. Jak wskazują znawcy, inspiracjami dla tekstu i ukazanej historii były "Bachantki” Eurypidesa, proza Waltera Patera oraz dramat Tadeusza Micińskiego "Bazylissa Teofanu". Dzieło w swojej wymowie nawiązuje także do licznych utworów Fryderyka Nietzschego, a także Oscara Wilde’a.
Król Roger; Opera Bałtycka


Karol Szymanowski, fot.: Andrzej Zaborski
Roger II, Król Sycylii
(mozaika, La Martorana, Palermo)
Jak pisze Józef Kański, znawca i krytyk muzyczny, w swoim dziele "Przewodnik operowy", wymowa utworu Szymanowskiego była złożona
i niejednoznaczna. Czytamy tam: "Trudna
w percepcji muzyka tych dzieł [»Hagith«
i »Króla Rogera«] nie pozwala wielu odbiorcom, a nawet wykonawcom ocenić w pełni ich wartości, w »Królu Rogerze« znacznie wyższych niż w młodzieńczej »Hagith«. (...) »Król Roger« jest operą niezwykłą. Niezwykły był już sam poczęty
w wyobraźni kompozytora
i z mistrzostwem przez Jarosława Iwaszkiewicza zrealizowany pomysł libretta, które czyniąc miejscem akcji średniowieczną Sycylię, splata atmosferę surowego ascetyzmu wczesnego
chrześcijaństwa z barwnym i tajemniczym światem kultury arabsko-bizantyjskiej oraz z kultem wysublimowanego erotyzmu
i radości życia". Co ciekawe, w okresie międzywojennym opera była w Polsce wystawiana jedynie dwa razy, mimo bardzo entuzjastycznych opinii po premierze dzieła. Znacznie lepszy odbiór nastąpił dopiero po 1965 roku, kiedy to wystawiano ją w Gdańsku, Krakowie, Poznaniu, Bytomiu, Wrocławiu i ponownie w Warszawie. O wiele lepszy odbiór i zainteresowanie opera wywołała za granicami Polski. Jej inscenizacje wystawiane były jeszcze przed wojną w Duisburgu czy Pradze, a tuż po niej w Palermo. Kolejnymi miastami były Londyn, Buenos Aires, Brema, Los Angeles, Detroit, Buffalo, Stuttgart, Amsterdam i ponownie Palermo. Dzieło można było też osobiście zobaczyć w Nowym Jorku, Edynburgu, Bonn, Barcelonie, Bregancji i w Paryżu. Wystawiono go także w Sydney
i Melbourne, w dalekiej Australii.
Warto więc zwrócić baczniejszą uwagę na ten wybitny utwór jednego z najwybitniejszych polskich kompozytorów, którego wykonania koncertowe dostępne są także w Internecie. Opowiadają piękną historię, trudną acz wybitną muzyką. (dp)
Informacje i bilety na chicagowskie przedstawienie wykonawców amerykańskich, śpiewających po polsku:
https://chicagooperatheater.secure.force.com/ticket/#/events/a0S6S00000Q6WHeUAN
/ KULTURA wydarzenia
listopad 2022 / 3 (3)
AZJATYCKI
FESTIWAL
FILMOWY
"Pięć smaków"
Mateusz Dembski

Azja – dla części Europejczyków odległy rejon świata, którego wyobrażenie opiera się na kliszach, fantazjach, łatwej egzotyce, skłonności do orientalizowania i oceniania miarą własnej kultury. Jednak zupełnie inaczej widzą to organizatorzy festiwalu "Pięć Smaków", którzy chcą Azję odegzotyzować i pokazać, że da się ją (i warto!) zrozumieć. Trzeba powiedzieć, że to właśnie dzięki nim przez ostatnich szesnaście lat kino z krajów azjatyckich stało się polskiemu widzowi bliższe, choć przecież wciąż nie przestaje ono zaskakiwać. Program tegorocznej edycji pozwala poznać wspaniałą, ujętą w ciekawym kontekście społecznym Azję – taką, o której nie śniłem, o wiele bardziej bliską i niezwykłą od tej, którą pokazują w mediach. Wybrałem siedem filmów, z których wyłania się kawałek prawdziwego życia, ale też kilka cennych wskazówek i – przede wszystkim – czysta filmowa przyjemność.
Przed nami szesnasta edycja Azjatyckiego Festiwalu Filmowego "Pięć Smaków", która odbędzie się w tym roku również w formule hybrydowej. Organizatorzy zapraszają od 16 do 23 listopada na specjalną festiwalową platformę VOD, na której do 4 grudnia będzie można obejrzeć wybrane produkcje.
Mori, siedlisko artysty
reżyseria - Shûichi Okita

Kadr z filmu „Mori, siedlisko artysty” /materiały prasowe
Pamięć ziemi
reżyseria - Kim Quy Bui

Kadr z filmu „Pamięć ziemi” /materiały prasowe
24
reżyseria - Royston Tan

Wzorowy student Arnold reżyseria - Sorayos Prapapan

Kadr z filmu „Wzorowy uczeń Arnold” /materiały prasowe
Wielka noc
reżyseria - Jun Robles Lana
Konfucjańska konsternacja
reżyseria - Edward Yang

Tytułowy bohater, Morikazu „Mori” Kumagai, to jeden z najbardziej utalentowanych malarzy w Japonii, a przy tym żywa zagadka, inspirująca i od lat nierozwiązana. Mori znany jest jako „pustelnik sztuki” – nie interesują go sława i pieniądze, czego najlepszym dowodem jest fakt, że od 30 lat nie opuścił swojego ogrodu. Jego dni upływają powoli
i mozolnie, w rytmie codziennej rutyny: mężczyzna maluje swoje obrazy nocą, zawsze wstaje ze słońcem, by pójść na spacer (i po inspirację)
w kierunku oddalonego o kilka kroków oczka wodnego. W ten sposób, praktycznie nie ruszając się z miejsca, doświadcza fascynującego obcowania z przyrodą, zgłębia życie w różnych jego formach: z bliska patrzy na każde źdźbło trawy, grudkę ziemi, pozostaje pod wrażeniem każdej mrówki, pszczoły, chrząszcza i konika polnego gramolącego się po łodyżce. Film Shûichiego Okity to wprowadzająca w niespotykanie błogi nastrój opowieść o uważnym rozglądaniu się wokół, o szukaniu kojącej oczy zieleni i zachwycie nad małymi cudami natury, które są
w zasięgu ręki. To oczywiście nie znaczy, że nie znajdą się siły, które nie będą próbowały tego idyllicznego obrazka zmącić – niezapowiedziane wizyty, wścibscy podglądacze, plac budowy za oknem.
Istnieje silne duchowe przekonanie, że człowiek powinien być pochowany w rodzinnych stronach – twarzą skierowaną na południe, w stronę szlaku górskiego i rzeki. Tak chciała być pochowana babinka, którą poznajemy na początku filmu Kim Quy Bui. Zadaniem dzieci jest spełnienie życzenia zmarłej, ale te decydują się zabrać ciało z dzikich zakątków do miasta, włożyć do ognia, a prochy pochować na cmentarzu. Fabuła dzieli się na trzy epizody, a łącznikiem, który je uspójnia, pozostaje temat ceremonii pochówku oraz dyskusja o powinności żyjących wobec tych, którzy odeszli. W Pamięci ziemi ścierają się dwie diametralnie różne postawy: oparta na biznesie i na tradycji. Pierwszą reprezentują firmy pogrzebowe, które sprawę załatwiają urzędowo: regulamin, cennik, osiągnięcie zysku. Druga wymyka się pragmatycznym celom; tu do głosu dochodzą dusze zmarłych, których ostatnia wola nie została wypełniona
i którzy nie mogą zaznać wiecznego spokoju. Efekt jest taki, że codzienność miesza się z magią, życie pozagrobowe przenika się
z ziemskim, ludzie obcują z duchami. Jeszcze długo po seansie będą Państwo szukać powiązań i rozwikływać znaczenia.
Skoro było o duchach, podążajmy dalej tym tropem. 24 również podejmuje temat śmierci, nieuniknionego przemijania, ale i wiary w życie pozagrobowe podobne do doczesnego. Duchem staje się tutaj zmarły niedawno dźwiękowiec, który zamiast przejść na drugą stronę, tkwi
w świecie żywych i kontynuuje swoją pracę. Konstrukcja filmu zaskakuje prostotą, próżno tu więc szukać zawiłych gier: oto mężczyzna ze starym rekorderem na pasku, słuchawkami i tyczką z mikrofonem nagrywa głosy wokół siebie. Wszystko sprowadza się do zbioru niewielkich scenek. Bohater stoi na wiadukcie, próbując uchwycić cały repertuar dźwięków, które składają się na kakofonię miasta. Potem rejestruje szum wiatru, cykanie świerszczy i pomruk lasu. Kolejne miejsca, które odwiedza, to sale koncertowe i studia nagraniowe, ale też podłe knajpy oraz mieszkania, w których drepcze lekko u boku swoich bliskich, podsłuchując, jak rozmawiają o jego odejściu. Niezwykle refleksyjny film Tana z jednej strony prowadzi do egzystencjalnych rozważań nad czekającą nas śmiercią, z drugiej – jest niemalże baśnią lub przypowieścią o życiu pośród dźwięków. To wielka sztuka nauczyć się ich słuchać.
Kilkuset uczniów w mundurkach z białymi wstążkami i w maskach medycznych unosi dłonie z trzema złączonymi palcami. Ten charakterystyczny gest, znany fanom Igrzysk śmierci, stał się symbolem ruchu Bad Student Movement i protestów przeciw systemowi edukacji
w Tajlandii. W 2020 r. uczniowie oskarżyli kadry nauczycielskie o daleko posunięte formy kontroli oraz inwigilacji – począwszy od oceny ubrań przez długość włosów po stosowanie chłosty – żądając zmiany przestarzałych przepisów. „Naszą pierwszą dyktaturą jest szkoła”, „Wolność słowa na lekcjach”, „Czy to szkoła, czy już więzienie?” – to kilka
z haseł, które przynieśli ze sobą demonstrujący przed siedzibą Ministerstwa Edukacji w Bangkoku. Tymczasem Sorayos Prapapan łączy w swoim filmie archiwalne materiały z satyrycznym komentarzem
i historią tytułowego Arnolda – tylko z pozoru wyglądającego na wzorowego ucznia, w istocie próżniaka, który dorabia na fałszowaniu wyników egzaminów. To także – a może przede wszystkim – historia młodych ludzi stających przed ograniczoną pulą życiowych szans.
Kolejny tytuł będący komentarzem do rzeczywistości i równie mocno osadzony w realiach. Tym razem koncentruje się jednak nie wokół Tajlandii, ale Filipin, prezydenta Duterte i jego „wojny z narkotykami”,
z której ten uczynił główny temat swojej kampanii. Liczne relacje potwierdzają, że po objęciu urzędu zlecił policji egzekucje i samosądy na dilerach. Ofiarami polowania padali też przypadkowi przechodnie, w tym dzieci oraz kobiety z najbardziej zaniedbanych dzielnic Manili. Liczba ofiar nigdy nie została ustalona (mogło ich być nawet 30 tys.), a na czarną listę Duterte ludzie trafiali często metodą na chybił trafił. Również Dharnę, bohatera filmu Juna R. Lany, spotyka podobny los – choć sam nie brał nigdy udziału w handlu narkotykami. Aby uchronić się od zarzutów, chłopak wyrusza w nocną odyseję śladami tych, którzy wydali na niego wyrok śmierci. To sensacyjna komedia omyłek: akcję napędza wyścig
z czasem i spirala kuriozalnych sytuacji; po drodze bohater trafia do zakładu pogrzebowego, na porodówkę i na spotkanie z gwiazdą
z przebrzmiałych filmów akcji. Warto pamiętać, że ironia, sarkazm oraz czarny humor są w Wielkiej nocy odpowiedzią na opresyjną rzeczywistość. To potrzebne strategie oporu.
Bohaterami ubiegłorocznej edycji Pięciu Smaków byli Wong Kar-Wai oraz jego filmy w wersjach odświeżonych cyfrowo. Tym razem festiwal upłynie pod znakiem twórczości Edwarda Yanga – mistrza kina tajwańskiego, który wciąż pozostaje nieodkryty. W programie retrospektywy zaplanowano sześć filmów z jego dorobku, z których najbardziej znany to I raz, i dwa – rodzinna saga opowiedziana z perspektywy co najmniej kilku pokoleń. W przeglądzie znalazły się też jednak tytuły mniej oczywiste, np. Konfucjańska konsternacja, opowieść o realiach dojrzewającego w zawrotnym tempie kapitalizmu, oportunizmie świata kultury, a więc
o tym, jak pogoń za dobrobytem odbiła się na wchodzących w XXI w. mieszkańcach Tajpej. Yang swoim zwyczajem snuje wielogłosową historię opowiadającą o rodzinie, mieście, społeczności naznaczonej przez rozczarowania związane z życiem miłosnym i materialistyczne zapędy. W krótkich migawkach pokazuje również, jak tytułowy konfucjanizm został współcześnie ustrukturyzowany i opacznie zrozumiany. Stąd płynie już prosty wniosek: abyśmy mogli w takim świecie osiągnąć spokój umysłu, potrzebujemy bliskiej i głębokiej więzi
z innymi.
Kadr z filmu „Konfucjańska konsternacja” /materiały prasowe
PTU
reżyseria - Johnnie To

Kadr z filmu „PTU” /materiały prasowe
Hongkong w filmach Wong Kar-Waia sprawia często wrażenie miasta pełnego samotności i cierpienia, ale nieco inaczej wygląda już w obiektywie Johnniego To. Tegoroczna sekcja „Hongkong. Kino czasu przemian” dobrze oddaje te różnice; pokazuje, jaką ewolucję w ciągu ostatniego ćwierćwiecza przeszła tamtejsza kinematografia. Sami organizatorzy podkreślają, że początek XX w. to moment, w którym
w hongkońskim kinie nastąpił zwrot ku filmom kręconym w sposób drapieżny i opowiadającym o szorstkim ulicznym życiu. Zrealizowany
w 2003 r. PTU to klasyka gatunku, przedstawiająca mroczną, bliską półświatka stronę Hongkongu. Kołem zamachowym jest tu postać sierżanta Lo Sa, który zgubił swoją broń na służbie. Nad bohaterem wisi groźba zawieszenia, dlatego w poszukiwania włączają się funkcjonariusze z całego miasta. Za policyjnymi kulisami oglądamy ciągłe naginanie przepisów, szukanie luk w procedurach, ustawki z mafią i terroryzowanie podejrzanych. Miasto, choć rozedrgane i niebezpieczne, emanuje u Johnniego To dziwnym spokojem. Pustoszeją ulice, budynki zieją pustką, neony rażą w oczy. Tyle piękna, tyle grozy. ("Przekrój")
Rysiek...


... odszedł niespodziewanie 22 września 2022 roku. Pozostanie we wspomnieniach...
Sławomir Sobczak
Ryśka poznałem na początku lat 80. Był wtedy aktorem-lalkarzem we wrocławskim Teatrze Lalek. Tam nota bene poznał piękną koleżankę z Krakowa rodem, która została jego żoną. Rysiek czasem w rozmowie zacinał się, ale nie
dotyczyło to pracy na scenie czy przed mikrofonem. Może to zdecydowało o pójściu w sztukę pantomimy? A może przypadek? We Wrocławiu działał znakomity Teatr Pantomimy Henryka Tomaszewskiego, w tych czasach mocno osłabiony po tym jak jego największe gwiazdy wybrały wolność na Zachodzie. Moim sąsiadem na Biskupinie był ówczesny lider zespołu, Marek Oleksy i to on poznał mnie z Ryśkiem. Na pewno było to pomiędzy dwoma najbardziej znanymi spektaklami z udziałem ich obu. "Rycerze króla Artura" i "Akcja - sen nocy letniej" to był swoisty opus magnum w twórczości Ryszarda. Często do nich wracał po latach. Dumny też był nadzwyczajnie
z dokonań swojej siostry Antoniny, aktorki od wielu lat błyszczącej na scenie poznańskiego Teatru Nowego (to na jej kolanach zmarł na zawał na próbie Króla Leara Tadeusz Łomnicki, którego imię dziś nosi ta placówka). Rysiek Choroszy był szalenie towarzyski. Wielokrotnie przekonałem się w Klubie Dziennikarza jakim był wspaniałym gawędziarzem. Raz przeraził nas śmiertelnie, gdy wpadł na Świdnicką (tam mieści się Wrocławski Klub Dziennikarza - przyp. red.) w krótkich spodenkach
i osmalonej koszulce z opowieścią o pożarze , który kompletnie strawił ich mieszkanie. Ten fakt chyba ostatecznie zdecydowł o emigracji Baśki do USA. Zresztą - z tego, co pamiętam, nie lubiła Wrocławia. W Chicago była już Ela Panas, byli Andrzej Szopa i Maciek Suszyński, a w Polsce beznadziejna szarzyzna...
Ryśkowi, który dołączył do żony i syna po paru latach nie było łatwo. Kryzys małżeński, kłopoty z adaptacją, ciężka fizyczna praca nie stwarzały warunków do artystycznego rozwoju. Były podejmowane próby, ale po powrocie na łono rodziny Rysiek poświęcił swoje ambicje dla dobra wspólnego. I tak został - moim zdaniem - najsympatyczniejszym sprzedawcą samochodów
w Wietrznym Mieście. Pomagał też Barbarze w jej projektach medialnych, ale to przerosło moją wyobraźnię
i nasz kontakt był już sporadyczny. Cześć Jego pamięci!
Ryszard Gajewski-Gębka
Utrzymywałem z nim kontakt przez parę lat jak mieszkałem w Chicago. Wiem, że ukończył wydział lalkarski krakowskiej Wyższej Szkoły Teatralnej z filią we Wrocławiu. Przez chwilę pracował jako aktor-lalkarz, później przeszedł do renomowanego na całym świecie Wrocławskiego Teatru Pantomimy za dyrekcji słynnego Henryka Tomaszewskiego.
Był wybitnie uzdolniony ruchowo, miał dużą wiedzę na temat plastyki ciała i ruchu scenicznego w zakresie pantomimy. Ale także wywodził się ze "starej szkoły aktorskiej", która wymagała aby aktor, obojętnie czy to mim czy aktor dramatyczny, miał świadomość po co wchodzi na scenę, co dla niektórych współczesnych aktorów staje się zbędne.
Często rozmawialiśmy i nie raz spieraliśmy się do białego rana, nie szczędząc papierosów i alkoholu, na temat teatru i pracy aktora tworzącego spektakl .
Lubiłem te rozmowy, bo Rysiek pokazywał mi inne spojrzenie na teatr, które było dla mnie nowością - skupiało się na mowie ciała i gestu.
Odbyłem nawet z nim parę sesji pantomimy, gdzie pokazywał mi jak powinno pracować ciało aktora, kiedy ma do dyspozycji tylko ruch i gest.
Był bardzo profesjonalny i pracując z nim można było wiele skorzystać. Miał mnóstwo pomysłów teatralnych na przyszłość, ale chyba nie zdążył ich zrealizować.
Przez ostatnie lata pracował jako sprzedawca samochodów Volvo
w Chicago. Wielka szkoda...
październik 2022 / 2 (2)
Andrzej Krukowski
Widziałem Ryśka w spektaklach u Tomaszewskiego.
W domu pogrzebowym byłem zdumiony, i jest to dla mnie tajemnicą,
że było kilka zdjęć, ale żadnego na temat jego aktorstwa. Zmarł jako sprzedawca samochodów!!!
Niesamowite.
Ciekawe.
Tajemnicze.
Większość ludzi w domu pogrzebowym to pracownicy od dilerów samochodowych. Coś niesamowitego. Rozmawiałem z Ryśka synem. Wiesz - powiedział - niesamowite, że ojciec miał zero znajomości na temat samochodów, a był najlepszym sprzedawcą!!!
Ani słowa, że był jednym z najlepszych aktorów u Henryka Tomaszewskiego.
I tak wygląda śmierć emigranta. NIE WAZNE KIM BYŁ, WAZNE CO MIAŁ! Odejście od zawodu było bardzo bolesne. Basia i ich syn byli świadkami powolnej śmierci artystycznej Ryśka. Dlatego spuścili zasłonę milczenia na to, kim był RYSZARD CHOROSZY. On też się z tym pogodził. Pracowałem z nim sam na sam przy Kubusiu Puchatku, Zemście, zaczęliśmy też spotkania w związku z przygotowywanym spektaklem Schultza. Oto moje ostatnie słowo o Ryśku.
Zdolny. Wrażliwy. Absolutny profesjonalista. Uczeń mistrza Tomaszewskiego. Zgłuszony przez rzeczywistość.
Atak serca. Bo serce, zawsze był ARTYSTA. I serce się o siebie upomniało. Miłości nie da się oszukać. Kochajmy to, co nas napędza. Z pewnością to nie pieniądze! Amen.
