top of page

/ SPOTKANIA   felieton

  czerwiec 2023 / 6 (10)

Abstract Circles

Buty wypastowane

JERZY PILCH

W Polsce jest coraz lepiej, ponieważ podnosi się zarówno stopa życiowa jak i poziom obyczajowy kloszardów. Nie mam w tej sprawie przekonujących rezultatów statystycznych, ale mam ten przywilej, że bezkarnie uogólniam własne spostrzeżenia. Nie muszę dodawać, że są to spostrzeżenia jednostkowe.

Kloszardzi koczujący w wymiernej odległości od całodobowego sklepu spożywczego przy ulicy Hożej w Warszawie są mi znani z wi-dzenia. Wiedzą, że od czasu do czasu - zwłaszcza jak widzę, że sytuacja jest dramatyczna - mogą liczyć na drobne wsparcie; choć sprawiedliwie trzeba przyznać, że zdarzają się nam i całkiem bezinteresowne wymiany ukłonów. Jak z kolei jest interes, to jest formułowany wprawdzie fasadowo, ale wymiernie. Kloszardzi z Hożej należą mianowicie do tej grupy polskich biznesmenów, co wiedzą, iż im ściślej sformułowane są warunki wstępnego kontraktu, tym lepiej wypada końcowy rezultat negocjacji. Toteż przy-stępują do rozmów operując bardzo ścisłymi danymi: - Kierowniku, brakuje nam do flaszki dokładnie złoty sześćdziesiąt siedem. Suma bywa oczywiście różna, nigdy wszakże nie przekracza wysokości dwu złotych i zarazem zawsze zawiera sugestię zaokrąglenia (zbilansowania) w kierunku tej właśnie liczby. Stąd też dwa złote jest podstawową kwotą (kwotą matką) ewentualnych dotacji.

Oczywiście bywa, że psuję harmoniczność układu i wręczam złotówkę, pięćdziesiąt, a nawet - wstyd wyznać - dwadzieścia groszy, ale wówczas wzrastają koszta niewymierne. W sensie widzialnym wyzbywam się paru groszy, ale straty moralne, jakie ponoszę będąc przymuszonym do oglądania mimicznego spektaklu wyobrażającego Alegorię Niepojętego Bólu i Zdumienia, są o wiele wyższe. Kloszard, na którego dłoni spocznie moneta - dajmy na to - pięćdziesięciogroszowa, wpierw zastyga niczym porażony gromem krzywdy, stoi niemo i nieruchomo niczym posąg niesprawiedliwości, przez wiele sekund wpatruje się z mistrzowsko markowanym niedowierzaniem w nikczemny nominał, następnie jakby przeszywała go błyskawica najwyższego niepokoju, wolno, niezwykle wolno unosi głowę i patrzy na mnie rozdzierająco, w jego spojrzeniu jest zarówno poczucie krzywdy jak i napomnienie, zarówno pogodzenie się z tragicznym losem jak i nadzieja na jego poprawę - jest to tak sugestywne i tak przeraźliwe, że zaręczam: lepiej dać więcej, a tego nie widzieć.

Postęp obyczajowy, jaki w ostatnich czasach na przykładzie kloszardów z Hożej odnotowuję, polega głównie na zmianach językowych oraz widocznym wzroście etosu. Z inicjalnych formuł proszalnych znika mianowicie do cna zbanalizowana tytulatura (kierowniku, szefie, sąsiedzie), a zastępuje ją powszechnie przyjęta forma: pan, panie - to prawda - przez prostoduszny nadmiar kwiecistości sprawiająca na razie nieco groteskowe wrażenie: łaskawy panie, czy szanowny pan zechciałby itd.

Kiedy w zeszłym tygodniu wracałem do domu, znalazłem się w wyjątkowo niezręcznej sytuacji, byłem objuczony ostatnią partią prac konkursowych, dźwigałem siatkę z podstawowymi artykułami spożywczymi, pod pachą miałem opasły plik gazet, słowem obie ręce zajęte i właśnie wówczas, w tak operacyjnie niefortunnym momencie, pod samą już bramą zbliżył się jeden z kloszardzich liderów i konsekwentnie szerząc nowy wzorzec językowy, zagaił z wykwincją: - Najmocniej pana przepraszam, ale brakuje nam dosłownie złoty dziewięćdziesiąt jeden, czy pan byłby łaskaw?

- Przepraszam - odparłem z uprzejmością, choć nie bez pewnej irytacji - przepraszam, ale jak pan widzi, nie mam wolnej ręki i nie mogę spełnić pańskiej prośby. Jeśli jednak - dodałem skwapliwie, bo w jego twarzy nie tylko smutek, ale i gotowość do obrazy ujrzałem - jeśli jednak poczeka pan kilka minut, to ja zaraz ponownie wychodzę z domu i wówczas będzie mi łatwiej... On spojrzał na mnie z namysłem i po chwili zapytał:

- Czy aby na pewno? - Oczywiście, zaraz będę z powrotem... Muszę jeszcze wpaść do pralni - dodałem szczery i przez to, przynajmniej w moim przekonaniu, w pełni  uwiarygodniający  mnie  konkret.  I wtedy  lider  kloszardów przybliżył twarz na niebezpieczną odległość

i rzekł: - Mogę panu zaufać?

- Tak - wyjąkałem i bez zwłoki poleciałem na górę i wszystko, co miałem, zostawiłem i z naszykowaną dwuzłotówką jak najrychlej na dół wróciłem - jego jednak - choć słowo daję, długo nie zabawiłem - już nie było. Miałem nawet - celem udowodnienia, że mimo wszystko można mi zaufać - odruch szukania, ale powściągnąłem samego siebie. Mój etos był bez zmian, jemu wzrastał godność i ho-nor, z jakim olał czekanie, były tego wymownym świadectwem.

W przypadku pucybuta świetnie znanego wszystkim podróżującym popołudniowymi ekspresami Kraków-Warszawa wzrost obycza-jowy i etyczny jest tak daleko idący, że aż nadmierny. Sympatyczny ów człowiek snadź zbił na czyszczeniu butów fortunę, o czym świadczy choćby przyodziewek. Któż w końcu widział pucybuta w kosztownej skórzanej kurtce, któż widział, żeby pucybut swoje akcesoria trzymał w wytwornym neseserze, jak nie od Baty, to z pewnością od Wittchena albo na odwrót.

Nigdy nie korzystałem z jego usług, bo sytuacja, w której drugi człowiek miałby mi czyścić buty, byłaby dla mnie nie do zniesienia pod względem egzystencjalnym. Tak się wszakże składa, że od awansu Cracovii do pierwszej ligi moje podróże do Krakowa stały się niepomiernie częstsze i bywa, że nie ze wszystkim nadążam. Parę dosłownie dni temu w biegu z hotelu do pociągu nie zdołałem należycie wypastować butów, a bycie w niewypastowanych butach jest - jak powszechnie wiadomo - absolutnie nie tylko pod względem egzystencjalnym, ale pod każdym względem nie do zniesienia. Toteż nie dziwota, że jak tym razem zziajany do pociągu wpadłem i króla pucybutów zastałem w pierwszej klasie rozciągniętego w sybaryckiej pozie na fotelu - zgodziłem się. On zapytał: - Czyścimy?  A  ja  nieoczekiwanie  odparłem:  - Czyścimy.  On  spojrzał  na  mnie  opornie,  z  gnuśnością  zwlókł  się  z fotela i powiedział

z ociąganiem: - W takim razie idę kupić pastę.

Nie pytałem, czy mogę mu zaufać. Wiedziałem, że wróci. Do sąsiedniego przedziału właśnie wsiadali jego stali klienci - grupa amery-kańskich biznesmenów wprost nienasyconych w glansowaniu butów. Wrócił. Błyskawicznie - co sprzyjało mi pod względem moralnym - uporał  się  z  moimi  trzewikami  i  ruszył  ku  swym głównym obowiązkom. Przez cienką ścianę przedziału słyszałem, jak przecierając

z kurzu, pastując i glansując najdroższe buty świata, z ich właścicielami nieśpiesznie pogaduje sobie po angielsku. Niespiesznie, bo do odjazdu było jeszcze dobrych parę minut.    (www.niniwa22.cba.pl)

Leibniz w pizzerii

/ SPOTKANIA   felieton

grudzień 2022 / 4 (4)

Abstract Circles

Leibniz w pizzerii

JERZY PILCH

Mniejsza o to, z jakich powodów od dłuższego czasu poszukuję książki pt. "Wyznanie wiary filozofa" Gottfrieda Wilhelma Leibniza, mniejsza o to, dlaczego chcę mieć ten legendarny tom i szczerze powiem mniejsza nawet o to, czy go kiedykolwiek porządnie i ze zrozumieniem przeczytam.

W każdym razie przebieg wydarzeń jest następujący: jak zwykle idę Świętokrzyską. To znaczy: nie tak całkiem jak zwykle, bo widzę, że w jednym miejscu, już blisko Nowego Światu, jest na Świętokrzyskiej coś całkiem niezwykle nowego - nowa pizzeria mianowicie. Dawniej była tam sławna knajpa "U Matysiaków", a teraz proszę: całkiem nowa pizzeria. Zafrapowany nowością podchodzę bliżej i nie doznaję zawodu: pizzeria jest nie tylko nowa, jest ona też niezwykle nowoczesna. Z frajerską ciekawością zaglądam do środka przez panoramiczną szybę i ciekawość moja nie tyle wzrasta, doznaje ona wręcz szoku poznawczego. Otóż na jednej z olbrzymich ścian lokalu najwyraźniej widnieje olbrzymi regał wypełniony w dodatku olbrzymią ilością  książek. Nowoczesność  plus  nowatorstwo plus tradycja plus niekonwencjonalne rozwiązanie wystroju; coś dla ducha

i coś dla ciała, pomyślałem proroczo i sam sobie nie zdawałem sprawy, jak dalece myśl moja była prorocza.

Nie muszę dodawać: natychmiast wchodzę do środka, nie muszę dramatyzować: na pierwszy rzut oka widzę stojące na półce "Wyznanie wiary filozofa" i to egzemplarz, sądząc po grzbiecie, w bardzo dobrym stanie. Lecę do obsługi, dopytuję się, czy istnieje jakakolwiek możliwość nabycia, błagam, oferuję bajońskie sumy, ale najwyraźniej widzę, że obsługa przygląda mi się jakoś dziwnie, szczerze mówiąc widzę, że obsługa patrzy na mnie jak na głupka. Ponieważ do tego rodzaju spojrzeń jestem silnie przyzwyczajony, wracam do regału, by raz jeszcze mityczny tom na spokojnie obejrzeć. Wyjmuję Leibniza z półki i widzę, że jest on owszem w dobrym stanie, posiada wszakże jeden defekt, jest mianowicie za wąsko obcięty, tak, by elegancko mieścił się w płytkim regale.

I widzę, że wszystkie książki są identycznie, równiutko do mniej więcej siedmiocentymetrowej szerokości obcięte tak, by pa-sowały, widzę, że cała ta pizzeryjna biblioteka składa się ze zgrabnie wychlastanych tomów, że nawet opasłe encyklopedie, których tu również nie brakuje, przeistoczone zostały w małe, cudne tomiki.

I tyle. Dalej w gruncie rzeczy nie ma o czym mówić. Wiadomo w końcu, że tradycja niszczenia książek to jest długa i istotna dla ludzkości tradycja. Ewentualną nowością może być fakt, że o ile w dawnych dobrych czasach książki bywały na przykład palone na stosach, bo zawierały jakieś wrogie treści, o tyle księgozbiór w pizzerii na Świętokrzyskiej został zniszczony dla piękna. Przecież o nic innego tu nie idzie jak o piękno, jak o to, by ściana pięknie wyglądała, o to, by tworzące tę ścianę tomy też pięknie i harmonijnie wyglądały. 

Przecież twórcom ich rąbania na ćwierci iść musiało tylko o to, by równo oberżnięty Szekspir schludnie wyglądał, by Fredro mu dorównywał, by cała rzesza innych autorów też tu pasowała. Intencja szlachetna, zwłaszcza jeśli idzie o autorów pośled-nich, na Świętokrzyskiej zyskali oni szansę dorównania klasykom rozmiarem oberżnięcia. I jaka tu gigantyczna praca została wykonana! Przecież te kilkaset równo przyciętych książek trzeba było wpierw nabyć, potem starannie wymierzyć, potem zawieźć do tartaku, potem jeszcze pracę pilarzy sowicie opłacić, bo w końcu każde dziecko wie, że książki się przycina trudniej nawet od bukowych desek, tu trzeba pił tarczowych o bardzo specjalnych parametrach.

Owszem, są czytelnicy co samym wodzeniem oczami po literach, samym duchowym miętoszeniem lekturę - jakimś cudem - fizycznie unicestwiają, ale co innego - że tak powiem - "czytanie dotykowe", co innego zamierzona kaźń. Książka niezbicie jest także przedmiotem i tak  jak  prawie  z  każdym  przedmiotem  można  z  nią  zrobić prawie wszystko: podeprzeć mebel, napalić

w piecu, zdzielić w łeb krnąbrnego gnojka. Ale takie przedmiotowe jej okaleczenie, by okaleczona przestając być książką dalej

i jakby jeszcze złudniej udawała książkę, jest krwawą perwersją wyższego rzędu.

W tekście zatytułowanym "O kulcie książek" Jorge Luis Borges przytacza zdanie Mallarmégo, iż "wszystko na świecie istnieje po to, by skończyć się książką". W myśli tej idzie głównie o to, że wszelkie dopusty boże, nieszczęścia i upokorzenia, jakich zaznaje ludzkość, być może są zsyłane po to, by mogły stać się opiewane w książkach. Muszę wyznać, iż na rozważanie ciekawego paradoksu, czy ćwiartowanie książek może stać się tematem opiewanym w książkach, nie mam teraz najmniejszej ochoty. W tym przypadku nie wydaje mi się to godne nawet felietonu. Toteż piszę to co piszę z niejakim obrzydzeniem, toteż opuszczając pizzerię na Świętokrzyskiej nie zdobyłem się na jakże facecyjne pytanie, czy aby obsługa nie dysponuje obciętym fragmentem Leibniza, bo jakby był, to przecież pracowicie strona po stronie na powrót przyspawałbym go do reszty za pomocą taśmy klejącej. W moich stronach obowiązuje wprawdzie bliska mi zasada, że "sranda musi być choćby starkę wieszali" (w wolnym przekładzie: "zabawa musi trwać choćby babcię trzeba było powiesić"), ale zasada: "sranda musi być choćby bibliotekę piłą rżnęli", jest w jakiejś mierze trudniejsza dla mnie do przyjęcia. A poza tym, bo ja wiem? Może się to komuś istotnie podoba? Może na przykład zawiadowcy lokalu wolą te przycięte na kształt miniaturowych klocków bloczki makulatury od normalnych książek? W końcu "Koń wielki w mniemaniu mieszkańca Walii wydaje się bardzo mały Flamandowi". Powiada tak oczywiście nie kto inny jak zwężony na Świętokrzyskiej do siedmiu centymetrów Gottfried Wilhelm Leibniz.

Miłość zmysłowa w bibliotece

/ SPOTKANIA   felieton

listopad 2022 / 3 (3)

Abstract Circles

Miłość zmysłowa w Bibliotece

JERZY PILCH

Jak niedawno doniosła "Gazeta Stołeczna", kierownictwo Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego postanowiło radykalnie zaostrzyć regulamin, ponieważ czytający w Bibliotece książki studenci robili też tam inne rzeczy: słuchali muzyki, gadali przez komórkę, pili piwo, palili, jedli, spali, uprawiali seks itd. Słowem w BUW kwitło życie we wszystkich swych przejawach, życie - ma się rozumieć - bywa naganne, ale dla tych, co mają Bibliotekę za najwyższą formę życia, dla prawdziwych mieszkańców Biblioteki (zwanej też rzeczywistością) problem regulaminu Biblioteki jest sprawą wolności.

Nie jestem aż tak szalony, by ostentacyjnie popierać kopulację w cichych zakamarkach pomiędzy regałami, ale szczerze powiem: zachwyca mnie ona. Zwłaszcza jak jest dobrze napisana. Tak dobrze, jak uczyniła to opisująca swą "przygodę z bib-lioteki" (BUW ogłosiła taki konkurs) "studentka germanistyki ukrywająca się pod pseudonimem Rafa". "Dla mnie to miejsce (Biblioteka - J.P.) odreagowania i kochania. Dosłownie. Spotykam się ze swoim chłopakiem na którymś z poziomów, najlepszy jest poziom drugi, i dajemy sobie miłość w tej świątyni wiedzy. Do tego trzeba znaleźć na te kilka minut spokojny zakątek między regałami. Ostatnio kochałam się mając ze swej lewej strony dzieła Marie von Ebner - Eschenbach, a z prawej kilka tom-ów Roberta Musila". Intensywny fragment i wart - na oko - klasycznego kontekstu.

Ulubionym - jak powszechnie wiadomo - cytatem piszących o Bibliotece jest początek "Biblioteki Babel" Borgesa. "Wszech-świat (który  inni  nazywają  Biblioteką)  składa  się  z  nieokreślonej  i  być  może  nieskończonej  liczby  sześciobocznych galerii

z obszernymi studniami wentylacyjnymi w środku, ogrodzonymi bardzo niskimi balustradami itd.".

Od przytoczenia fragmentu tego właśnie tekstu rozpoczyna swój esej "O bibliotece" Umberto Eco. Finezyjna opowieść mieszkańca wielu (wszystkich?) bibliotek świata zawiera też szyderczy regulamin Biblioteki wrogiej człowiekowi. Są w nim np. takie punkty:

C - sygnatury powinny być niemożliwe do przepisania. I - prawie cały personel powinien być dotknięty ułomnościami fizycz-nymi. J - dział informacji powinien być nieosiągalny.

O - niemożliwe powinno być odzyskanie czytanej książki następnego dnia. R - jeśli tylko się uda, żadnych ubikacji itd. itp. (Punkty podaję wybiórczo i w skróconej wersji).

Regulamin Biblioteki przyjaznej człowiekowi, za jaką - ma się rozumieć - opowiada się Eco, byłby - ma się rozumieć - odwrot-nością i rewersem regulaminu represyjnego. Czy w takim regulaminie byłoby przyzwolenie na uprawianie miłości w Bibliotece, autor nie mówi jasno. Niejasno i subtelnie jednak mówi, że "biblioteka na miarę człowieka, to znaczy także biblioteka radosna, zapewniająca możliwość wypicia kawy ze śmietanką, zapewniająca również to, iż para studentów usiądzie sobie po południu na kanapie i - nie mam bynajmniej na myśli nieprzystojnego obłapiania - cząstkę flirtu dopełni, biorąc z półki i odstawiając książki naukowe; a zatem biblioteka, do której chodzi się chętnie i która przeobrazi się stopniowo w wielką machinę spędzania wolnego czasu, jak Museum of Modern Art, gdzie można pójść do kina, przejść się po ogrodzie i zjeść obiad z dwóch dań". Jaśniej  i  mocniej  (choć  też  krócej)  kwestię związku życia popędowego z życiem bibliotecznym Umberto Eco oświetla, 

gdy wspominając biblioteki swego życia pisze o zielonych lampach na stołach rzymskiej Biblioteki Narodowej oraz o "popołud-niowych godzinach wielkiego napięcia erotycznego w Sainte Genevieve lub w Bibliotece Sorbony". Jest to jednak problem odmienny,  problem  związku  pomiędzy  napięciem  twórczym  a  napięciem  erotycznym,  to są osobne i obszerne psychologie

i nie da się ich sprowadzić do wzmożonej ochoty na łóżko, jaką, dajmy na to pisarz, miewa w Bibliotece, a z kolei obecność biblioteki przy łóżku pisarza też niewiele innych skłonności zdradza, poza skłonnością do wieczornej lektury.

Wracając do studentki germanistyki Rafy, której wyznanie - jak pisze "Gazeta Stołeczna" - przepełniło czarę goryczy biblio-tekarzy BUW i spowodowało radykalizację regulaminu, to sądzę, iż nie tyle jest to świadectwo zwycięstwa nieprzystojnego obyczaju, co zwycięstwo literatury. Dobrze napisana historia Rafy jest najpewniej niestety fikcją (apokryfem, falsyfikatem, fałszywką), najpewniej nie przez studentkę, a przez studenta napisaną. W każdym razie tylko facet, i to młody, może z beztros-ką wyznać, iżby dać sobie miłość, potrzeba "kilka minut."

Trochę też za dobre jest miejsce, w którym Rafa ostatnio się kochała, bo jeśli studentka germanistyki mości sobie łoże pomiędzy tomami akurat niemieckojęzycznej (w tym przypadku austriackiej) literatury, to jest w tym pewien - rzekłbym - nadmiar, zdradzającej wymysł, harmonii. Jakby germanistka tarzała się pośród woluminów zawierających historię sztuki meblarskiej albo ekonomii, byłoby prawdziwiej.

A nawet piękniej. Dalej. Jeśli Rafa miała - jak pisze: Ebner - Eschenbach po lewej, a Musila po prawej, to owszem, jak była obrócona przodem do regału, jest to możliwe (i tylko wtedy, alfabet zawsze leci do prawej), ale wątpię, żeby Ebner - Eschenbach była z Musilem na jednej półce, ergo na jednej wysokości. A nawet jakby, to przecież mało prawdopodobne, żeby wszystko pomiędzy Ebner a Musilem było szerokie akurat jak Rafa. Ramiona Rafa musiałaby mieć w takim razie jak cała lite-ratura austriacka od E do M, a to jest trochę książek. Chyba że ręce też miała rozłożone, ale przecież wtedy na pewno wspom-niałaby o Eliasie Cannetim znajdującym się akurat pod przedramieniem albo łokciem. (Ewentualność, iż akt miał miejsce po-między regałami jest - z powodu nikłej dyskrecyjności - nikła).

Słowem  księgozbiór,  na  tle  którego  Rafa miała miłość, jest raczej skomponowany niż autobiograficzny - reforma regulaminu

w BUW była niepotrzebna. Tym bardziej że naoczni świadkowie nie potwierdzają. "Sama stosunku nie widziałam - komentuje na łamach »Gazety Stołecznej« Anna Gimlewicz z sekcji informacji i dydaktyki BUW - ale zaawansowaną grę wstępną owszem". Otóż obawiam się, że to, co pani Gimlewicz z sekcji informacji i dydaktyki BUW bierze za "zaawansowaną grę wstępną", było zwyczajnym macaniem. Zaawansowana gra wstępna jest zjawiskiem, które widuje się rzadko. Nawet w kinie. Cóż dopiero w bibliotece. Na wszelki jednak wypadek proponuję - celem ochrony tej rzadkości - wprowadzenie do regulaminu punktu zakazującego bibliotekarzom podglądania zaawansowanej gry wstępnej czytelników. W przyszłości można też będzie pomyśleć o jakichś przywilejach dla dzieci poczętych w BUW. Np. przyznać im prawo pożyczania jednej książki więcej - to będą w końcu bardzo przepadające za książkami dzieci.    (www.niniwa22.cba.pl)

Hand made

/ SPOTKANIA   felieton

październik 2022 / 2 (2)

Abstract Circles

Hand made
TADEUSZ NYCZEK

Połowa lat siedemdziesiątych, Nowy Jork. Pewien bardzo utalentowany młody polski grafik, malarz i projektant (to się teraz po polsku nazywa dizajner) właśnie bryknął z ojczyzny. Było mu w niej ciasno i niemrawo, a jego rozsadzała energia twórcza i życiowa. Zaczął biegać po  Manhattanie  za  robotą.  Polecono mu  pewne znane  pismo drukujące także ilustracje. Zaszedł, przedstawił się, wyciągnął

z torby swoje dossier artystyczne, garść zdjęć i katalogów, jakieś okładki do książek, rysunki. Pokazali mu kąt w redakcji – siadaj, pokaż, co potrafisz. Zaprojektuj, powiedzmy, okładkę do naszej gazety.

Po pół godzinie był gotów. Nie wierzyli własnym oczom. Rzecz, ku ich niebotycznemu zdumieniu, została mianowicie wykonana r ę c z- n i e, przyniesionymi w torbie tuszami, pisakami i bodaj zwykłym ołówkiem. Dopytywali, dlaczego nie skorzystał z komputera stoją-cego na biurku. Powiedział, że nie wie, z czym to się je, a ręcznie umie. Zatrudnili go natychmiast, pomimo epoki zaawansowanych technologii hand made wciąż była w cenie. Później oczywiście nasz artysta nauczył się komputera i tak dalej, ale to już nie należy do anegdoty.

Przypomniałem sobie tę historię, kiedym wracał do domu po prawie tygodniu spędzonym na pewnym festiwaliku teatralnym. Cokolwiek nietypowym, bo lalkowym. Obejrzałem dziesiątki spektakli z różnych stron Polski i Europy, w rozmaitych konwencjach wykonanych. Czułem się, jakby mnie ktoś zdjął ze sporej karuzeli.

... teatr ten wymaga piekielnej siłyi odporności. Ponadprzeciętnej kondycji fizycznej. Często cyrkowej sprawności.

Nie to, żebym nie wiedział, w czym rzecz. Na teatrze lalkowym wychowałem się w dzieciństwie jak każdy, prowadzałem tak własne dzieci, a że los mnie nadal trzyma przy teatrze, miewałem sporo okazji przyjrzenia się dorosłym okiem przedstawieniom tego gatunku, skądinąd  cieszących  się  niewielkim  poważaniem  wśród  braci  z  dramatycznych  scen. Niejednego kolegę i koleżankę miałem, mam

w tym teatrze. Więc nie to, że nie znałem, nie wiedziałem. Ale nagle zobaczyłem to dziwne zwierzątko jakby innym okiem. Może dlatego, że po dłuższym z nim obcowaniu weszło we mnie i na tę parę dni zamieszkawszy w mojej wyobraźni, kazało spojrzeć na siebie całkiem inaczej.

Pierwsza i główna obserwacja: to przede wszystkim teatr młodych ludzi. Nawet starsi, bo i oni oczywiście też w nim pracują, spra-wiają wrażenie młodszych i żwawszych. Wszak teatr ten wymaga piekielnej siły i odporności. Ponadprzeciętnej kondycji fizycznej. Często cyrkowej sprawności. Nie tylko tej ściśle profesjonalnej, związanej z obsługą lalek czy innych urządzeń służących animacji. Aktorzy są jak piłkarze, którzy muszą biegać po swoim boisku równo 90 minut i nie odpuszczać, bo inaczej ich przegrana. Muszą panować jednocześnie nad paroma rzeczami naraz, jak perkusista grający rękami i nogami na bębnach, czynelach i przeszka-dzajkach. Wielu ma opanowaną sztukę brzuchomówstwa. Niejeden znakomicie gra na instrumentach muzycznych, tańczy i śpiewa.

I oczywiście, bo to elementarz, umie grać rolę z partnerem, który może być lalką, żywym człowiekiem, kawałkiem drewna, szmatą, krążkiem światła z latarki.

Widziałem w jednym przedstawieniu brzydką, starszawą, otyłą kobietę przygrywającą do akcji na skrzypcach, która z równą łatwo-ścią wytwarzała dźwięki szumiącego lasu, brzęczącej pszczoły i kraczącej wrony, by zaraz ślicznie i czyściutko odegrać cytat z kwin-tetu Schuberta. Ta sama aktorka w innym przedstawieniu była młodą, atrakcyjną, szczupłą dziewczyną uwodzącą kilku facetów i parę lalek jednocześnie. Trzy razy sprawdzałem w programie, długo nie dowierzałem, że to ona.

Widziałem dwóch chłopaków, dwudziestoparoletnich, którzy na zmianę grali ze sobą, że swoimi pacynkami sobowtórami, przy okazji odgrywając jeszcze kilkanaście innych ról, nigdy nie myląc głosów, tonów i charakterów, a wszystko w takim ruchu, że każdy aktor nie

z tego i nie z takiego teatru padłby bez tchu po kwadransie.

Wygląda, że podniecam się czystym rzemiosłem, techniką wykonawczą, w końcu elementem każdego zawodu. Otóż zapewniam, bez tego bardzo specyficznego rzemiosła nie byłoby w takim teatrze kompletnie niczego. Ono jest gwarantem i jednym z elementarnych sensów tej sztuki. I najczęściej samą sztuką. Tu żadne cwaniactwa ani hochsztaplerki nie mają szans, bo natychmiast się skom-promitują. Chociaż oczywiście chały artystycznej nie brakuje, jak wszędzie.

To już dawno nie jest żaden poczciwy teatr lalkowo-kukiełkowy z naszego dzieciństwa. Wlecze się za nim ta nieszczęsna nazwa, upupiając go i infantylizując. Najwyższy czas przemianować go nie tylko okazjonalnie, ale wręcz oficjalnie na… bo ja wiem – po prostu Teatr Animacji? Albo bardziej po polsku Teatr Ożywień? (Choć to już gorzej brzmi).

Otóż zapewniam, bez tego bardzo specyficznego rzemiosła nie byłoby

w takim teatrze kompletnie niczego. Ono jest gwarantem i jednym z elementarnych sensów tej sztuki. I najczęściej samą sztuką.

Nie mają w nim nic do roboty komputery i lasery, choć oczywiście i one tam się od pewnego czasu pojawiają. Pięknej i czystej sztuki animacji nie zastąpią ani specjalna elektronika, ani holografia, telewizja kablowa i przemysłowa, projekcje i kamerowanie, samplowanie, slamowanie i te wszystkie efektowne audio- i wideomedialne zabawki, bez których teatr dramatyczny prawie się już obyć nie może i które zjadają go powolutku, pomalutku.

Jeszcze trochę, a kto wie, może już tylko w tym teatrze będzie można zobaczyć goły w swoim radosnym bezwstydzie teatr.

 „Nawozy sztuczne dla artystów i sprzątaczek”

bottom of page