miesięcznik polonia kultura
pakamera.chicago
pismo pakamera.polonia, od numeru 14 pod adresem internetowym: www.pakamerapolonia.com
podróże
/ SPOŁECZEŃSTWO Dziecko
czerwiec 2023 / 6 (10)
PIOSENKA DLA CIEBIE
Warsztaty teatralne "Little Stars"
Wielcy mali
AGATA KASPROLEWICZ
Więcej niż jedno niebo
Nkosi Johnson
Czy Nkosi nadal żyje?” – miał pytać zawsze w pierwszej kolejności Nelson Mandela, gdy wracał z zagranicznych podróży. Aż przyszedł
1 czerwca 2001 r., kiedy 12-letni Nkosi Johnson zmarł. Wtedy pytano już tylko, czy musiał umrzeć tak szybko. W czasie krótkiego życia biednego czarnego dziecka urodzonego z wirusem HIV doświadczył wykluczenia i cierpienia. Po śmierci czekał go zaś spektakularny pogrzeb, na który przybyli dziennikarze z całego świata, a wśród żałobników był ówczesny prezydent Zambii Kenneth Kaunda.
Świat po raz pierwszy usłyszał o Nkosim Johnsonie w 1997 r., kiedy szkoła podstawowa odmówiła mu miejsca w klasie z powodu wiru-sa HIV. Jego przybrana matka Gail Johnson rozpętała w mediach burzę, która doprowadziła do uchwalenia w RPA nowego anty-dyskryminacyjnego prawa zabraniającego wykluczania dzieci ze szkoły z powodu stanu zdrowia – 8-letni Nkosi mógł zacząć się uczyć.
Wydarzyło się to w kraju, w którym każdego dnia rodziło się 200 dzieci z HIV, a niektóre kobiety przyznające się publicznie do AIDS kamienowano. Nie było dla nich leków ani opieki. Nikt o tym głośno nie mówił, a ludzie umierali w ciszy.
Przełamali ją Nkosi Johnson i jego przybrana matka Gail, kiedy otworzyli schronisko dla matek i dzieci z HIV, zwane Nkosi Haven, niosąc pomoc i nadzieję tysiącom chorych. Na rok przed śmiercią chłopiec wypowiedział słowa, które wcześniej w RPA nie wybrzmiały z niczyich ust: „Dbajcie o nas i akceptujcie nas – jesteśmy ludźmi. Jesteśmy normalni. Mamy ręce. Mamy nogi. Możemy chodzić, możemy mówić, mamy takie same potrzeby jak inni ludzie. Nie bójcie się nas. Jesteśmy tacy sami”. Obraz wątłego chłopca, dźwigającego na swoich kościstych ramionach ciężki garnitur i patrzącego nienaturalnie dużymi oczami na gości międzynarodowej konferencji na temat AIDS w Durbanie, przeszedł do historii. Dla wielu jest symbolem niegodziwości ery AIDS w RPA – tak jak zdjęcie ciała Hectora Pietersona, 13-latka zastrzelonego przez policję podczas powstania czarnych uczniów z Soweto, walczących przeciwko dyktaturze białych, stało się symbolem okrucieństwa ery apartheidu.
Nkosi Haven niesie pomoc matkom oraz dzieciom z HIV do dziś i – co być może zalicza się do największych sukcesów Nkosiego – nie jest już jedynym takim miejscem w RPA.
Wolność dla wszystkich
Iqbal Masih
Ślub starszego brata był końcem dzieciństwa Iqbala. Tradycja hucznych wesel dotyczy w Pakistanie wszystkich, także biednych, do których należał ojciec chłopca, Saif Masih. Był zbyt ubogi, by jakikolwiek bank udzielił mu pożyczki. Zwrócił się o pomoc do właściciela fabryki dywanów, a ten chętnie się zgodził. Wierzyciel musiał jednak zabezpieczyć dług, a jedynym majątkiem, jaki posiadał Saif, były jego dzieci. Tak w wieku czterech lat Iqbal stał się niewolnikiem. Miał odpracować 600 rupii, czyli około 12 dolarów. Choć 600 rupii można też przeliczyć na sześć lat niewoli Iqbala, a w końcu jego śmierć w wieku 12 lat.
Fabryka dywanów, do której trafił Iqbal, nie różniła się od innych miejsc w Pakistanie, w których pracują miliony dzieci. Pobudka o czwartej rano, praca do wieczora w zatęchłej izbie mieszczącej 20 krosien. Brakowało powietrza, bo wszystkie okna były szczelnie zamknięte z obawy, że dostaną się do środka groźne dla wełny owady.
Mijały lata. Mimo że Iqbal od rana do nocy pracował w pocie czoła, dług go wyprzedzał, bo narastały odsetki. Chłopiec miał 10 lat, kiedy usłyszał, jak przemawia człowiek z Frontu Wyzwolenia Pracujących Dzieci. Wtedy dowiedział się, że Sąd Najwyższy w Pakistanie orzekł, że zmuszanie dzieci do pracy jest niezgodne z prawem. Uciekł do najbliższego komisariatu, ale policjanci odwieźli go prosto do fabryki. W drugiej ucieczce Iqbalowi pomógł Ehsan Ullah Khan, lider Frontu Wyzwolenia Pracujących Dzieci. Tym razem się udało.
Iqbal postanowił podzielić się wolnością z innymi. Jako aktywista Frontu Wyzwolenia Pracujących Dzieci przyczynił się do uwolnienia 3 tysięcy osób. Kiedy miał 11 lat, odebrał w Bostonie Reebok Human Rights Award i w czasie uroczystości powiedział: „Dla nas, dzieci niewolników, Ehsan Ullah Khan zrobił to samo, co Abraham Lincoln dla niewolników w Ameryce. Dziś jesteście wolni. I ja też jestem wolny”. Rok później został zastrzelony niedaleko swojego domu, prawdopodobnie przez „dywanową mafię”. Tak skończyło się życie Iqbala, chłopca, który wywalczył wolność dla tysięcy dzieci i dał nadzieję milionom na lepszy los.
Siła nastoletniej solidarności
Craig Kielburger
Ponad 10 000 km od miejsca, gdzie zginął Iqbal, inny 12-latek wziął do ręki gazetę „Toronto Star”, by odszukać ulubiony komiks. Jego uwagę przykuł nagłówek na pierwszej stronie o zamordowanym pakistańskim chłopcu. Byli w tym samym wieku, choć poza tym nic ich nie łączyło. Craig wspominał wiele lat później, że w pierwszym momencie zaintrygowało go czarno-białe zdjęcie uśmiechniętego nastolatka z triumfalnie uniesioną pięścią. Kiedy przeczytał, że w wieku czterech lat trafił do niewoli, poczuł gniew.
Następnego dnia poszedł do szkoły, opowiedział kolegom z klasy o Iqbalu i zapytał: „Kto chce pomóc?”. Tak powstała grupa „Dwunastu dwunastolatków”, która rok później przy wsparciu Marca, starszego brata Craiga, przekształciła się w fundację Free the Children, stając się wkrótce jedną z największych organizacji pomagających wyjść dzieciom z zaklętego kręgu nędzy.
W tym roku Iqbal skończyłby 38 lat, ale już na zawsze pozostanie 12-letnim chłopcem. Craig od ponad 26 lat kontynuuje jego dzieło.
W artykule opublikowanym kilka lat temu na łamach kanadyjskiej gazety „Globe and Mail” wspominał historię swojego dziadka, który przypłynął do Kanady z Rumunii, tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej. Aby kupić bilet na tę podróż, też musiał się zapożyczyć. Dług za bilet do świata dobrobytu jego wnuk Craig spłaca do dziś, pomagając dzieciom z najbiedniejszych zakątków świata.
Prawo do szkoły
Thandiwe Chama
AIDS szalało na kontynencie afrykańskim, zbierając tragiczne żniwo. Dotarło też do Zambii i spustoszyło szkołę, w której uczyła się 8-letnia Thandiwe. W jednym roku zmarło tam tak wielu nauczycieli, że szkołę trzeba było zamknąć. Dla dzieci, które dorastały w dziel-nicach biedy, a szczególnie dla dziewczynek, oznaczało to koniec edukacji. Thandiwe nie chciała się zgodzić, by AIDS przekreśliło jej przyszłość.
Skrzyknęła grupę 60 uczniów i zaczęła dziecięcy protest przeciwko łamaniu prawa do edukacji. Dzieci pomaszerowały do innej szkoły, domagając się miejsca w klasie. Wszystkie zostały przyjęte. To był wielki sukces grupy młodych Zambijczyków, którzy pokazali, że znają swoje prawa i nie pozwolą sobie ich odebrać.
Thandiwe marzyła o przyszłości bez wirusa HIV i wierzyła, że proces uzdrawiania świata zaczyna się od dzieci, a najskuteczniejszym lekarstwem jest wiedza. Zbierała przyjaciół i organizowała rozmowy na temat AIDS w kościołach i innych publicznych miejscach. Nie ustępowała w walce o prawo do edukacji dla wszystkich. W wieku 16 lat dostała Międzynarodową Pokojową Nagrodę dla Dzieci i jej głos zaczął być słyszalny na całym świecie. Przy wsparciu funduszu organizacji KidsRights skończyła szkołę średnią. Dziś ma 29 lat
i nadal walczy o uznanie prawa dzieci do edukacji za część niezbywalnych praw człowieka.
Gutenberg niewidomych
Louis Braille
Warsztat ojca był magicznym miejscem dla 3-letniego Louisa. Chłopiec uwielbiał patrzeć, jak powstają siodła i uprzęże. Kto wie, może poszedłby w ślady ojca, uznanego rzemieślnika, gdyby feralnego dnia nie bawił się szydłem, które wbił sobie prosto w oko. Zabiegi
z wody lawendowej tylko pogorszyły sytuację – zakażenie przeszło na drugie oko i chłopiec oślepł. O ironio, szydło, którym pozbawił się wzroku, wiele lat później okazało się narzędziem, za pomocą którego wynalazł alfabet dla niewidomych.
Po wypadku Louis stracił wzrok, ale nie ciekawość świata, który zaczął odkrywać za pomocą dotyku. Tak poznał alfabet, badając dłońmi kształty liter zrobionych z wbitych w deskę gwoździ tapicerskich. Był niezwykle błyskotliwym i pełnym życia chłopcem, co szybko zauważył miejscowy duszpasterz. Pomógł Louisowi dostać stypendium na naukę w Paryżu, w Królewskim Instytucie Młodych Niewidomych.
Nie wiadomo, jak ta historia by się skończyła, gdyby do instytutu nie zawitał były kapitan francuskiej artylerii Charles Barbier de La Serre, który wiele lat wcześniej wynalazł system korespondencji używany przez francuską armię do przekazywania rozkazów bez słów w ciemności. Wynalazek tak zainspirował 12-letniego wówczas Louisa, że kolejne cztery lata chłopiec spędził, dziurawiąc szydłem ojca kolejne kartki papieru. W wieku 16 lat stworzył alfabet Braille’a. Pierwsza książka została napisana jego systemem pięć lat później, w roku 1829.
Wszystko to wydarzyło się w czasie, kiedy ślepota była utożsamiana z upośledzeniem umysłowym. Kilkunastoletni Louis stworzył alfabet dla niewidomych, a jednocześnie wyważył dla nich drzwi do świata kultury i nauki – czytania książek, nut, skomplikowanych wzorów chemicznych, pisania, komponowania i rozwiązywania zadań matematycznych. Dziś Louis Braille nazywany jest Guten-bergiem niewidomych, a z jego alfabetu korzysta 150 mln ludzi na świecie. ("Przekrój")
/ SPOŁECZEŃSTWO Dziecko
czerwiec 2023 / 6 (10)
DZIECKO TEŻ CZŁOWIEK
ANDRZEJ KRAJEWSKI
PIOSENKA DLA CIEBIE
Warsztaty teatralne "Little Stars"
„Natura chce, żeby dzieci były dziećmi, zanim zostaną ludźmi” – pisał Jean-Jacques Rousseau w książce Emil, czyli o wychowaniu. Rousseau wprawdzie nie dostrzegał w dziecku człowieka, ale apelował do rodziców, by troszczyli się o swoje potomstwo. „Czy znajdziecie na świecie istotę słabszą, biedniejszą, więcej zdaną na łaskę otoczenia, bardziej potrzebującą litości, serca i opieki niż dziecko?” – pytał czytelników. W czasach, gdy powszechnie powierzano dzieci innym osobom na czas dorastania lub pozostawiano je w przytułku, postulaty Rousseau zdawały się rewolucyjne. Otwierały drogę ku przełomowemu odkryciu, że dziecko także jest człowiekiem, zdolnym do uczuć, mającym swoje potrzeby, a przede wszystkim odczuwającym cierpienie. Ale sam filozof nie brał sobie tych idei do serca. Ilekroć jego kochanka, a później żona Teresa Levasseur wydawała na świat potomka, Rousseau natychmiast oddawał go do sierocińca, w którym zaledwie co setny noworodek miał szansę dożyć dorosłości.
Antyczne okrucieństwo
Podwójne standardy w podejściu do dzieci nie były dawniej czymś niezwykłym. W antycznej Grecji nikt nie potępiał rodziców za to, że pozostawili niemowlę przy drodze lub na śmietniku. Zwykle ginęło ono rozszarpane przez zwierzęta. Rzadziej zabierał je jakiś przechodzień. Przy czym wcale nie musiało nim kierować miłosierdzie. Po odchowaniu znajdy znalazca mógł sprzedać dziecko na targu niewolników, odzyskując z procentem zainwestowane w jego utrzymanie pieniądze. Tego rodzaju proceder nikogo nie szokował, bo dziecko w świecie starożytnych Greków miało status rzeczy prywatnej, w związku z tym jego los był społeczeństwu i władzom obojętny.
Wyjątek stanowiła Sparta, lecz nie oznaczało to dla małoletnich niczego dobrego. Gdy w innych polis dzieciobójstwo pozostawało
w gestii rodziców, w Sparcie zarządzała nim rada fyli (jednostki terytorialnej). Plutarch w Żywocie Likurga pisał, jak przebiegały oględziny dziecka przez najstarszych członków fyli tworzących radę: „Jeśli było ono dobrze zbudowane i silne, kazali ojcu je wychowywać, przydzielając zarazem jedną z dziewięciu tysięcy działek ziemi. Jeśli jednak było chuderlawe i niekształtne, odsyłali je do tak zwanych apothetai, jamy w ziemi w pobliżu Tajgetu, wierząc, że zarówno dla dziecka, jak i dla polis lepiej będzie, jeśli umrze”. Chłopców, którzy pozytywnie przeszli selekcję, czekało krótkie dzieciństwo – kiedy ukończyli siódmy rok życia, zabierano ich do koszar, gdzie do pełnoletniości byli tresowani na doskonałych żołnierzy.
Greckie standardy radzenia sobie z dziećmi nieco zmodyfikowali Rzymianie. Do II w. p.n.e. obywatele Wiecznego Miasta przestrzegali zwyczaju, by tuż po porodzie położyć noworodka na ziemi. Jeśli ojciec go podniósł, matka mogła się nim zaopiekować. Jeśli nie, maluch lądował na śmietniku – ktoś mógł go sobie stamtąd zabrać lub konsumowały go bezdomne psy. Dopiero u schyłku republiki zwyczaj ten uznano za barbarzyński i stopniowo zaczęto od niego odchodzić. Nadal jednak za rzecz oczywistą traktowano tradycję nakazującą, by młody człowiek aż do pełnoletniości pozostawał pod absolutną władzą ojca. Głowa rodziny mogła nawet bezkarnie zabić potomka, choć miała obowiązek skonsultować wcześniej tę decyzję z resztą rodu.
Odkrywanie małej osoby
Kiedy Grecy i Rzymianie decydowali się zaopiekować potomstwem, okazywali mu miłość i poświęcali uwagę. W zamożniejszych domach szczególny nacisk kładziono na edukację i wychowanie, by potomek „zapragnął i pożądał gorąco stać się wzorowym obywatelem, umiejącym zarówno rządzić, jak i podporządkowywać się zarządzeniom zgodnie z nakazami sprawiedliwości” – wyjaśniał w Prawach Platon. Zdaniem filozofa dzieci powinny być otaczane staranną opieką, a rodzice mają obowiązek dbać o ich rozwój fizyczny i umysłowy. Za najlepszy sposób na osiągnięcie tego celu uznawał zabawy na świeżym powietrzu, połączone z czytaniem bajek, poezji i słuchaniem muzyki. Co ciekawe, Platon nie pochwalał kar fizycznych jako środka wychowawczego.
Podobnego zdania był znakomity grecki historyk i filozof Plutarch. Chwalił rzymskiego senatora Katona Starszego za to, że po powrocie do domu pomagał żonie podczas kąpieli syna oraz nie uchylał się od jego przewijania. Gdy zaś potomek podrósł, senator spędzał z nim wiele czasu, studiował z nim dzieła literackie, uczył go historii, a także jazdy konnej i posługiwania się bronią. Katon również potępiał bicie dzieci, uznając to za niegodne Rzymianina. Rewolucyjna idea stawała się coraz popularniejsza w republice wraz ze wzrostem dobrobytu. Pedagog Marcus Fabius Quintilianus (Kwintylian) w dziele Kształcenie mówcy określał kary cielesne mianem „poniżających człowieka”.
Innym skutkiem liberalizacji obyczajów w I w. n.e. stało się dbanie o edukację dziewczynek i stopniowe zrównywanie ich w prawach z chłopcami. Jednak porzucanie noworodków surowo potępiali jedynie chrześcijanie. Nowa religia, zdobywająca od III w. w Imperium Rzymskim coraz więcej wyznawców, nakazywała troszczyć się bezwarunkowo o każdą istotę obdarzoną nieśmiertelną duszą.
Nowy trend okazał się tak silny, że przetrwał nawet upadek imperium i podbój jego ziem przez Germanów. Niechciane dzieci zaczęły trafiać do przytułków, otwieranych chętnie przez klasztory. Presja moralna i możliwość oddania malca zakonnikom sprawiły, że dzieciobójstwo stało się zjawiskiem marginalnym. Pojawiły się też po raz pierwszy zapisy prawne zabraniające rodzicom zabijać dzieci, okaleczać je oraz sprzedawać. W Polsce zakazał tego w 1347 r. Kazimierz Wielki w Statucie wiślickim.
Jednak jak zauważa w Historii dzieciństwa. Dziecko i rodzina w dawnych czasach Philippe Ariès: „Dzieciństwo uważane było za okres przejściowy, szybko przemijający, niewart zapamiętania”. Jako że nieliczne maluchy dożywały dorosłości, zazwyczaj rodzice nie nawiązywali z nimi głębszych więzi uczuciowych. Większość języków europejskich w średniowieczu nie znało nawet słowa „dziecko”.
Pieter Bruegel (Starszy) "Zabawy dziecięce" / Muzeum Historii Sztuki w Wiedniu / fot.: Multimedia
Obraz powstał w 1560 roku, kiedy tematyka dziecięca w sztuce była rzadkością. Był to etap niezbyt ważny, uważany jako pomost w drodze ku dorosłości. Dzieci byli traktowani podobnie do osób dojrzałych. Widać to także na obrazie. Postacie ukazane w różnych pozach noszą szaty zwykle noszone przez dorosłych. Dziewczynki mają na sobie fartuchy, a chłopcy spodnie i kubraki swoich ojców.
Dzieło zostało nazwane „Zabawami dziecięcymi”, młodzi nie mają jednak żadnych zabawek. Bawią się: kawałkami drewna, kośćmi, beczkami, obręczami. Przedstawione są tutaj aż 92 zabawy. Na obrazie znajduje się 250 dzieci. Trudno określić ich wiek. Malarz nie przedstawił na ich twarzach żadnych uczuć, ich miny wręcz zdają się odbiorcy głupie. Postacie nie są wyidealizowane. Mimo że dzieci zajmują się zabawą, nie widać na ich twarzach uśmiechów ani ekscytacji. Historyk Feliks Timmermans twierdził, że wynikało to z trudnego dzieciństwa malarza.
Na obrazie widzimy prawie same dzieci, ale zawiera on także co najmniej 6 dorosłych. Z lewej strony przedstawiona są kobieta, która narzuca na dzieci niebieską pelerynę oraz kobieta prowadząca grupkę dziewcząt. Z lewej strony drogi kobieta wychyla się przez okno i wylewa wodę na dwóch siłujących się chłopców, a dalej znajduje się mężczyzna z dzieckiem siedzącym mu na ramionach. Kobieta i mężczyzna huśtają dziecko na rękach.
Obraz miał być ostrzeżeniem przeciwko traktowaniu życia jako dziecięcej zabawki. Można udowodnić tę teorię brakiem dziecięcych rys twarzy przedstawionych postaci a także ubranych przez nie strojów.
Odchodzenie od przemocy
A co, gdybyśmy nigdy nie poszli do szkoły i nie czuli, że musimy coś robić, by zasłużyć na miłość, uznanie i szacunek? Historię Andrégo i Arna Sternów przedstawia Maria Hawranek
W średniowieczu dziecko stawało się młodym człowiekiem już w wieku 8–9 lat. Zgodnie z prawem kanonicznym panna młoda musiała mieć co najmniej 12 lat, a pan młody – 14. Ten fakt mocno utrudniał życie najpotężniejszym rodom. Zaraz po przyjściu dziecka na świat jego ojciec, chcąc powiększyć zasoby i prestiż rodziny, rozpoczynał poszukiwania synowej lub zięcia. W czasie dobijania targu z dru-gim rodem dzieci będące przedmiotem transakcji nie miały nic do powiedzenia. Gdy król Polski i Węgier Ludwik Andegaweński swatał swoją córkę Jadwigę z Wilhelmem Habsburgiem, miała ona zaledwie cztery lata. Wybrany dla niej mąż był cztery lata starszy. Aby uniknąć konfliktów z Kościołem, kontrakt między rodami nazywano „zaręczynami na przyszłość” (łac. sponsalia de futuro). Miały one tę zaletę, że jeśli priorytety polityczne się zmieniały, łatwiej się je zrywało niż związek sakramentalny. Tak się stało z zaręczynami Jadwigi Andegaweńskiej, która dla dobra polskiej racji stanu w wieku 13 lat zamiast Habsburga poślubiła Władysława Jagiełłę.
Zainteresowanie dziećmi jako samodzielnymi bytami odrodziło się w Europie w czasach odkrywania antyku. Za sprawą pism staro-żytnych filozofów wróciła moda na dbałość o edukację i wychowywanie potomstwa. Początkowo głównym narzędziem w procesie wychowania były kary cielesne. Regularne bicie podopiecznych uznawano za czynność tak konieczną, że w szkołach przy-klasztornych powstał zwyczaj wiosennej wycieczki do brzozowego gaju. Tam uczniowie sami zbierali dla swojego nauczyciela zapas rózg na cały rok.
Zmiana w tym sposobie myślenia przyszła wraz z założonym w 1540 r. przez Ignacego Loyolę Towarzystwem Jezusowym. Jezuici sto-sowali przemoc jedynie w sytuacjach nadzwyczajnych, a karę cielesną mógł wymierzyć uczniowi posługacz, nigdy nauczyciel. Zbudowana przez zakon ogólnoeuropejska sieć bezpłatnych szkół dla młodzieży cieszyła się znakomitą renomą. „Uczyli najlepiej ze wszystkich” – przyznawał z niechęcią angielski filozof Francis Bacon. Sukcesy zakonu uświadomiły miłośnikom empiryzmu, jak ważna jest edukacja nieopierająca się na przemocy. Jeden z największych filozofów XVII w. John Locke w swoich Myślach o wychowaniu namawiał rodziców, żeby starali się stymulować dzieci do nauki i dobrego zachowania, używając przede wszystkim pochwał.
Jeszcze dalej szedł wspomniany Rousseau, który w Emilu krytykował wszystkie ówczesne wzorce traktowania dzieci. Zgodnie z obo-wiązującą modą ludzie szlachetnie urodzeni i bogaci nie zajmowali się nimi, bo tak czynił plebs. Noworodka karmiła mamka, a potem trafiał on na wychowanie do dziadków lub ubogich krewnych, którym wypłacano pensję. Dziecko wracało do domu, kiedy ukończyło co najmniej pięć lat. Maluch nagle tracił najbliższe mu osoby. Potem jego wychowanie oraz edukację nadzorowała surowa biologiczna matka. Ojca widywał sporadycznie. Zamiast miłości dostawał codzienne lekcje okazywania rodzicom szacunku i posłuszeństwa. Rousseau wszystko to potępił. „Jego oskarżenia i wezwania wstrząsnęły opinią publiczną, ze łzami w oczach czytały je kobiety. I jak przedtem było modą oddawać dziecko mamce, tak po Emilu stało się w wyższych sferach modą karmienie przez matkę” – zapisał
w Historii wychowania Stanisław Kot. Jednak moda oderwana od prawa i uwrażliwiania społeczeństwa na los dzieci nie mogła odmienić rzeczywistości.
Przytułek i fabryka
„W wielu wsiach i miasteczkach przetrzymywano nowo narodzone dzieci od 12 do 15 dni, czekając, aż zgromadzi się ich większa liczba. Dopiero wtedy transportowano je, często w stanie skrajnego wyczerpania, do przytułku” – pisze w tekście Dzieci porzucone
w społeczeństwach dawnej Europy i Polski Marian Surdacki. Gdy elity odkrywały na Starym Kontynencie człowieczeństwo dzieci, mniej zamożni mieszkańcy zaczynali na masową skalę odtwarzać zupełnie inne starożytne wzorce. Porzucanie niechcianych dzieci
w XVIII w. znów stało się normą. Zazwyczaj trafiały one do utrzymywanych przez gminy zakładów opiekuńczych. W ówczesnym Londynie każdego roku przytułki przyjmowały około 15 tys. maluchów. Dożyć dorosłości udawało się nielicznym. W skali całej Europy liczba porzuconych dzieci w XVIII w. szacowana jest na mniej więcej 10 mln. Moralne potępienie ze strony Kościołów katolickiego
i protestanckiego niewiele już dawało.
Paradoksalnie skuteczniejsza okazała się… rewolucja przemysłowa, choć początkowo zapowiadało się zupełnie na odwrót. W Wiel-kiej Brytanii mieszkańcy wsi, gdy musieli emigrować do miast, w pierwszej kolejności pozbywali się uciążliwego potomstwa. Londyńskie przytułki przeżywały oblężenie, a po ulicach metropolii włóczyło się około 120 tys. porzuconych dzieci. Wprawdzie większość nie przeżywała roku, jednak te, które przetrwały, wymagały jedzenia i ubrań. Finansowanie przytułków mocno obciążało więc budżety gminne. „Dla władz miejskich, obarczonych problemem mnóstwa niechcianych dzieci, nowe zakłady tekstylne w Lan-cashire, Derby i Notts były prawdziwym darem niebios” – piszą Barbara i John Lawrence Hammondowie w The Town Labourer.
Z początkiem XIX w. angielskie przytułki stały się źródłem taniej siły roboczej dla nowo powstających fabryk. Sieroty, żeby otrzymać dach nad głową i wyżywienie, musiały na siebie zarabiać. Wkrótce to samo spotkało ich rówieśników z ubogich rodzin. „Utarło się w okręgach fabrycznych, że rodzice posyłają swych siedmio- czy ośmioletnich synów i córki – zimą i latem, o szóstej rano, czasem więc po ciemku, niekiedy w mróz i śnieg – do fabryk” – próbował uwrażliwiać na los dzieci w 1813 r. Robert Owen. Ów niezwykły menedżer przędzalni w New Lanark w zbudowanym przez siebie osiedlu robotniczym zapewnił dzieciom pracowników przedszkole. Oferowało ono maluchom nie tylko opiekę, lecz także naukę czytania i pisania.
Jednak Owen pozostawał chlubnym wyjątkiem. Gdy za sprawą jego apeli w 1816 r. brytyjski parlament powołał specjalną komisję, wkrótce ustaliła ona, że aż 20% robotników w przemyśle włókienniczym miało mniej niż 13 lat. Bywały też przędzalnie, gdzie 70% siły roboczej stanowiły dzieci. Standardowo pracowały po 12 godzin dziennie, a wolne miały jedynie niedziele. Ich nadzorcy utrzymywali dyscyplinę za pomocą kijów. Taka codzienność, w połączeniu z epidemią gruźlicy, nie dawała małym robotnikom szans na zbyt długie życie. Protesty Owena i jego sympatyków jednak przez długie lata prawie niczego nie zmieniły. „Przemysł jako taki poszukuje nowych, mniej wprawnych, ale za to tańszych robotników. Najmilej widziane są małe dzieci” – zauważał dwie dekady później francuski socjalista Eugène Buret.
Budzące się sumienie
Wśród dokumentów dostępnych w Brytyjskim Archiwum Narodowym znajduje się raport rządowego inspektora fabrycznego z sier-pnia 1859 r. Lakonicznie opisuje on przypadek 13-letniej robotnicy z przędzalni w Wigan, Marthy Appleton. „Z powodu omdlenia jej lewa ręka została złapana przez maszynę, przez co straciła wszystkie palce” – zanotował inspektor. Jak przypuszczał, dziewczynka zemdlała z powodu zmęczenia. Następnego dnia właściciel fabryki uznał, że tak wybrakowane dziecko do niczego już się nie przyda. Wyrzucił je więc z pracy.
„Tam, gdzie kiedyś pracował jeden mężczyzna, można znaleźć kilkoro dzieci czy kobiet, które wykonują podobną pracę za głodowe pensje” – alarmował Eugène Buret. Ów stan rzeczy zaczynał budzić sumienie u coraz większej liczby ludzi. Spory wpływ na to miała działalność niemieckiego pedagoga Friedricha Fröbela. Odwiedzał on kolejne miasta, by wygłosić odczyty. Postulował oddanie dzieciom dzieciństwa i zachęcał do zapewnienia im opieki oraz darmowej edukacji. Idee Fröbela dramatycznie kontrastowały z donie-sieniami prasy o strasznym losie dzieci w fabrykach.
Pierwszy zareagował rząd Prus, który już w 1839 r. zabronił zatrudniania małoletnich. We Francji podobny zakaz wszedł w życie dwa lata później. Natomiast w Wielkiej Brytanii premier Robert Peel musiał stoczyć walkę z parlamentem, nim ten zgodził się w 1844 r. przyjąć Factory Act. Zabraniał on dzieciom, które nie ukończyły 13 lat, pracować w fabrykach dłużej niż 6 godzin. Jednocześnie nakazywał pracodawcom zapewnić im edukację w przyfabrycznych szkołach. Wkrótce mocarstwa odkryły, że o ich sile zaczynają decydować obywatele zdolni wydajnie pracować i skutecznie walczyć na polach bitew. Okaleczane w pracy dzieci zupełnie nie nadawały się do służby wojskowej. Wraz z końcem XIX w. nieletni robotnicy wreszcie zniknęli z europejskich fabryk.
W obronie dziecka
„Mama ma zwyczaj biczowania mnie i bicia każdego dnia. Biła mnie skręconym batem na gołe ciało. Bat zawsze zostawiał czarne i nie-bieskie ślady na moim ciele” – opowiadała przed nowojorskim sądem w kwietniu 1874 r. 10-letnia Mary Ellen Wilson. W obronie mal-tretowanej przez opiekunów dziewczynki (jej biologiczni rodzice nie żyli) stanęła działaczka społeczna Etty Wheeler. Gdy jej prośbom o interwencję kolejno odmawiali policja, sąd, a nawet burmistrz Nowego Jorku, kobieta zwróciła się o pomoc do Amerykańskiego Towarzystwa Zapobiegania Okrucieństwu wobec Zwierząt (ASPCA). Jego prezes Henry Bergh pierwszy zgodził się z panną Wheeler, że dziecko nie jest własnością opiekunów. Korzystając ze swojego doświadczenia w walce o prawa zwierząt, rozpoczął prasową
i sądową batalię o małą Wilson. Opublikowane przez „New York Timesa” zeznania dziewczynki, opowiadającej sędziemu o co-dziennych torturach, wstrząsnęły opinią publiczną. Sąd odebrał dziecko jego opiekunom, a sadystyczną macochę skazał na rok cięż-kich robót. Mary Ellen Wilson trafiła pod opiekę Etty Wheeler. Jej historia zainspirowała obrońców praw zwierząt do założenia w 1877 roku stowarzyszenia American Humane, które walczyło o to, by państwo otaczało opieką każde krzywdzone stworzenie, także dziecko.
Również na Starym Kontynencie ta idea znajdowała coraz więcej zwolenników. „W środowiskach burżuazyjnych bardziej jeszcze niż w arystokratycznych prawie wcale nie bije się dzieci w domu. Ostaje się jeszcze gdzieniegdzie jakaś rózga lub dyscyplina, lecz spotykają się one z coraz większym potępieniem” – odnotowuje Historia życia prywatnego pod redakcją Philippe’a Arièsa i Georges’a Duby’ego. Równocześnie odchodził w niepamięć zwyczaj powierzania opieki nad potomstwem obcym osobom. „Pod koniec XIX wieku każda dobra matka zajmuje się rzeczywiście swoim niemowlęciem, które staje się ważną osobą”.
W 1900 roku ukazała się bestsellerowa książka Ellen Key Stulecie dziecka. Nauczycielka ze Szwecji namawiała w niej rodziców, by zapewnili potomstwu przede wszystkim miłość i poczucie bezpieczeństwa, a podczas wychowania ograniczali się do „cierpliwego śledzenia, jak natura sama sobie poradzi”. Jednak z idealizmem Szwedki zderzała się inna prekursorska praca – O wychowaniu, autorstwa Karola Marksa i Fryderyka Engelsa. Autorzy postulowali, by „wychowanie domowe zastąpić społecznym”. Indoktrynacją dzieci miały zajmować się szkoła oraz organizacje młodzieżowe, których celem było przygotowanie młodych ludzi do walki z konser-watywnym pokoleniem rodziców o nowy świat.
Czy XX wiek przyniósł przełom, jeśli chodzi o sposób traktowania dzieci? W 1924 roku Liga Narodów przyjęła Deklarację praw dziecka. W otwierającej ją preambule oznajmiano, że „ludzkość powinna dać dziecku wszystko, co posiada najlepszego”. To ważny postulat, ale niestety w wielu miejscach na świecie wciąż nie jest on realizowany. ("Przekrój")