top of page

 felieton

Mrożek_edited.jpg

ŻYCIE BEZ PRÓBY
Tadeusz Nyczek

pakamera  wrzesień 2022 / 1 (1)

Nie lubiła teatru. Nie wiem, czy od zawsze, ale przynajmniej odkąd pamiętam, a znaliśmy się trzydzieści parę lat. Strasznie krzyczą, mówiła. Albo nic nie słychać. Miotają się, dziwaczą, mówiła. Chaos i hałas.

   Była aż tak staroświecka? Może. „Tu leży staroświecka jak przecinek / autorka paru wierszy”, tak zaczyna się Nagrobek, krótki, autoironiczny wierszyk z Soli, zbiorku z roku 1962. Ale ponieważ wierszyk mocno żartobliwy, może

i ta staroświeckość raczej w cudzysłowie? Nigdy jej nie zapytałem, czy kiedyś, w jakiejś nieznanej przeszłości, lubiła chodzić do teatru i co to był za teatr, który akceptowała. Dziś za późno, już się nie dowiem.

   A może coś nam podpowie fakt, że lubiła przejrzystość, wyrazistość i precyzję? Raczej konkretne rzeczy niż mgliste pojęcia? Była ze szkoły Diderota i w ogóle encyklopedystów. Wolter, Montaigne, te klimaty. Teatr, ten współczesny, miała za rozchełstany i bebechowaty. Cały jej organizm jeżył się na coś takiego i odmawiał współpracy.

    Broniła się przed przerabianiem swoich wierszy na cokolwiek innego, piosenki czy scenariusze teatralne. Kilka razy uległa i niemal zawsze żałowała. Nie wiem, co czuła, kiedy Łucja Prus

w 1965 roku wygrywała Festiwal Piosenki w Opolu, śpiewając Nic dwa razy… Może jednak coś

w rodzaju satysfakcji? Stosunkowo niedawno, pożegnała się wtedy z młodością i nie miała jeszcze odruchu chowania się w mysią dziurę przed prostactwem i agresją kultury masowej. Poza tym Łucja Prus to była chodząca delikatność

i duchowa wytworność. 9 lutego 2012 roku o 12

w południe, w dniu pogrzebu autorki (pieśniarkę 10. lat wcześniej zabrała ta sama skądinąd choroba), z krakowskiej wieży Mariackiej zamiast tradycyjnego hejnału  rozległa się melodia z tego ich wspólnego, głośnego niegdyś przeboju. Nie wątpię, że obie gdzieś tam w zaświatach zachichotały.

    Ale generalnie nie lubiła żadnych przeróbek,

w przekonaniu, że wiersze są do czytania

i myślenia, a nie śpiewania, tańczenia czy odgrywania w teatrze. Nie były tajemnicą jej cierpienia, gdy przychodziło do słuchania własnej poezji w wykonaniu aktorów, nawet najlepszych. Każda nadwyżka interpretacyjna raniła jej poczucie prostoty. Dlatego, choć nie znosiła publicznych występów autorskich, wolała sama czytać swoje teksty, czyniąc to w sposób tak naturalny, że nie do powtórzenia.

    Najłatwiej byłoby powiedzieć: nie trawiła wszelkiej sztuczności, udawania, teatralizacji. Jej legendarna samoswojość i wewnętrzna koherentność odmawiały uczestniczenia

w różnych pozach i fikcjach. Zawsze wolała stawać twarzą w twarz z realną rzeczywistością. Nie ceniła złudzeń i snów. „Mętne i wieloznaczne / są obrazy w snach, / co daje się tłumaczyć / na dużo różnych sposobów /. Jawa oznacza jawę, / a to większa zagadka”, pisała w jednym ze swoich najokrutniejszych i najbezwzględniejszych wierszy. Jawie właśnie. Nicość w pełni akceptowała – jako lustrzane odbicie dotykalnego bytu., a nie błądzenie czy unik.

    W jednym tylko wierszu, Pochwała snów, przyznała, że sny miewają swoje zalety. „We śnie maluję jak Vermeer van Delft. / Rozmawiam biegle po grecku / i nie tylko z żywymi. (…) Jestem zdolna, / piszę więc poematy”. Na jawie zapisywała te marzenia, nie kryjąc ironii.

    Życie miała za teatr o wiele ciekawszy, by teatr jako taki mógł ją zadowolić. Poza tym ów teatr-życie miał jedną, straszliwą przewagę nad tamtym

 udawanym: wszystko to było premierą. Nic dwa razy się nie zdarza jest właśnie o tym,

o niepowtarzalności niczego. W innym wierszu

Teatr, ten współczesny, miała za rozchełstany i bebechowaty. Cały jej organizm jeżył się na coś takiego

i odmawiał współpracy.

pisała: „Życie na poczekaniu. / Przedstawienie bez próby. / Ciało bez przymiarki. / Głowa bez namysłu. // Nie znam roli, którą gram. / Wiem tylko, że jest moja, niewymienna. (…) Stoję wśród dekoracji i widzę, jak są solidne. / Uderza mnie precyzja rekwizytów. / Aparatura obrotowa działa od długiej już chwili”. Dlatego tak chciwie chłonęła wszystkość świata. Fascynowała ją niepowtarzalna nieskończoność czegokolwiek. Ziarnko piasku nabierało ciężaru kosmosu. Skoro niczego nie da się zagrać jeszcze raz, lepiej czy choćby inaczej, grajmy tak, żeby nie zmarnować żadnej sekundy byle jakim wykonaniem.

    A jeśli już teatr, ten umowny, z próbami, prowizorycznymi dekoracjami i wymiennymi rolami, to tylko taki, który… właśnie przestał coś udawać. „Najważniejszy w tragedii jest dla mnie akt szósty: /zmartwychwstanie z pobojowisk sceny, / poprawianie peruk, szatek, / wyrywanie noża z piersi, / zdejmowanie pętli z szyi, / ustawianie się w rzędzie pomiędzy żywymi / twarzą do publiczności”. Moment, kiedy dekoracje stają się już tylko zbiorem zużytych artefaktów, aktorzy zapominają o minach, opuszczają swoje postaci, wracają do rzeczywistości: „Ukłony pojedyncze i zbiorowe: / biała dłoń na ranie serca, / dyganie samobójczyni, / kiwanie ściętej głowy”. Myślę, że to jedna z lepiej odrobionych w polskiej literaturze lekcji z Szekspira.

    Nigdy nie zapytałem jej o Swifta (Jonathan Swift, autor książki „Przygody Guliwera”- przyp. red.) Tego też żałuję. Tę lekcję chyba również musiała kiedyś nieźle przerobić. Tylko on umiał tak patrzeć na świat: zawsze z innej strony. Wszystkie przygody Guliwera są przygodami odmiennego punktu widzenia, nieustannego relatywizmu: nie istniejemy sami w sobie, bywamy jedynie widziani przez innych. Dziś jesteś olbrzymem dla liliputów, jutro możesz stać się liliputem dla olbrzymów. Swift spełniał także, dosyć perfidnie, najstarsze ludzie marzenia. Chcecie żyć wiecznie? Proszę, będziecie mieli po kilkaset lat i żadnej szansy na przerwanie pasma niedołęstwa i zgrzybiałości. Chcecie być dobrzy

i śliczni? Proszę bardzo, ale tylko w końskiej skórze i tylko pod warunkiem, że obok was zamieszkają śmierdzące potwory, które też są wami, bo nic w przyrodzie nie ginie.

 

 

    Ona także uwielbia taki swoisty, perwersyjny relatywizm poznawczy. Nieustannej potrzebie dzielenia świata na większe, mniejsze

i najmniejsze sfery wpływów przeciwstawia bezkarną beztroskę piasku przesypującego się między granicami, nie poczuwając się do grzechu mrówki wędrującej między butami strażnika. Zamiast lamentu nad śmiercią ukochanego woli opisać kota obrażonego na pana za jego niepojęte zniknięcie. Heroicznemu mitowi zabitego za młodu poety podstawia krzywe lustro alternatywnego życiorysu: starszego pana, który przeżył i teraz najzwyczajniej je obiad w stołówce górskiego pensjonatu.

    Wie, że tylko kaprysowi przypadku zawdzięcza urodzenie się w ludzkiej skórze zamiast w łuskach, liściach, „kostiumie pająka, mewy, myszy polnej”. Patrzy na siebie ślepymi i obojętnymi oczami przepływających chmur. Naprawdę jesteśmy tacy ważni?

    Wielu z nas wciąż nie może uwierzyć w jej śmierć. Ktoś taki nie powinien robić tego nikomu. Gdyby nie głupia okoliczność, że jej już nie ma, byłoby przecież jak zawsze.

     Do pensjonatu w górach jeździłaby,

     na obiad do jadalni schodziłaby,

     na cztery świerki z gałęzi na gałąź,

     nie otrząsając z nich świeżego śniegu,

     zza stolika pod oknem patrzyłaby.

Fascynowała ją niepowtarzalna nieskończoność czegokolwiek. Ziarnko piasku nabierało ciężaru kosmosu. Skoro niczego nie da się zagrać jeszcze raz, lepiej czy choćby inaczej, grajmy tak, żeby nie zmarnować żadnej sekundy...

 „Nawozy sztuczne dla artystów i sprzątaczek”

Anchor 1

 felieton

Mrożek_edited.jpg

HAND MADE
Tadeusz Nyczek

pakamera  październik 2022 / 2 (2)

Połowa lat siedemdziesiątych, Nowy Jork. Pewien bardzo utalentowany młody polski grafik, malarz

i projektant (to się teraz po polsku nazywa dizajner) właśnie bryknął z ojczyzny. Było mu

w niej ciasno i niemrawo, a jego rozsadzała energia twórcza i życiowa. Zaczął biegać po Manhattanie za robotą. Polecono mu pewne znane pismo drukujące także ilustracje. Zaszedł, przedstawił się, wyciągnął z torby swoje dossier artystyczne, garść zdjęć

i katalogów, jakieś okładki do książek, rysunki. Pokazali mu kąt w redakcji – siadaj, pokaż, co potrafisz. Zaprojektuj, powiedzmy, okładkę do naszej gazety.

     Po pół godzinie był gotów. Nie wierzyli własnym oczom. Rzecz, ku ich niebotycznemu zdumieniu, została mianowicie wykonana r ę c z n i e, przyniesionymi w torbie tuszami, pisakami i bodaj zwykłym ołówkiem. Dopytywali, dlaczego nie skorzystał z komputera stojącego na biurku. Powiedział, że nie wie, z czym to się je, a ręcznie umie. Zatrudnili go natychmiast, pomimo epoki zaawansowanych technologii hand made wciąż była w cenie. Później oczywiście nasz artysta nauczył się komputera i tak dalej, ale to już nie należy do anegdoty.

     Przypomniałem sobie tę historię, kiedym wracał do domu po prawie tygodniu spędzonym na pewnym festiwaliku teatralnym. Cokolwiek nietypowym, bo lalkowym. Obejrzałem dziesiątki spektakli z różnych stron Polski i Europy,

w rozmaitych konwencjach wykonanych. Czułem się, jakby mnie ktoś zdjął ze sporej karuzeli.

... teatr ten wymaga piekielnej siły

i odporności. Ponadprzeciętnej kondycji fizycznej. Często cyrkowej sprawności.

     Nie to, żebym nie wiedział, w czym rzecz. Na teatrze lalkowym wychowałem się w dzieciństwie jak każdy, prowadzałem tak własne dzieci, a że los mnie nadal trzyma przy teatrze, miewałem sporo okazji przyjrzenia się dorosłym okiem przedstawieniom tego gatunku, skądinąd cieszących się niewielkim poważaniem wśród braci z dramatycznych scen. Niejednego kolegę

i koleżankę miałem, mam w tym teatrze. Więc nie to, że nie znałem, nie wiedziałem. Ale nagle zobaczyłem to dziwne zwierzątko jakby innym okiem. Może dlatego, że po dłuższym z nim obcowaniu weszło we mnie i na tę parę dni zamieszkawszy w mojej wyobraźni, kazało spojrzeć na siebie całkiem inaczej.

     Pierwsza i główna obserwacja: to przede wszystkim teatr młodych ludzi. Nawet starsi, bo

i oni oczywiście też w nim pracują, sprawiają wrażenie młodszych i żwawszych. Wszak teatr ten wymaga piekielnej siły i odporności. Ponadprzeciętnej kondycji fizycznej. Często cyrkowej sprawności. Nie tylko tej ściśle profesjonalnej, związanej z obsługą lalek czy innych urządzeń służących animacji. Aktorzy są jak piłkarze, którzy muszą biegać po swoim boisku równo 90 minut i nie odpuszczać, bo inaczej ich przegrana. Muszą panować jednocześnie nad paroma rzeczami naraz, jak perkusista grający

rękami i nogami na bębnach, czynelach

i przeszkadzajkach. Wielu ma opanowaną sztukę brzuchomówstwa. Niejeden znakomicie gra na instrumentach muzycznych, tańczy i śpiewa.

I oczywiście, bo to elementarz, umie grać rolę

z partnerem, który może być lalką, żywym człowiekiem, kawałkiem drewna, szmatą, krążkiem światła z latarki.

     Widziałem w jednym przedstawieniu brzydką, starszawą, otyłą kobietę przygrywającą do akcji na skrzypcach, która z równą łatwością wytwarzała dźwięki szumiącego lasu, brzęczącej pszczoły i kraczącej wrony, by zaraz ślicznie

i czyściutko odegrać cytat z kwintetu Schuberta. Ta sama aktorka w innym przedstawieniu była młodą, atrakcyjną, szczupłą dziewczyną uwodzącą kilku facetów i parę lalek jednocześnie. Trzy razy sprawdzałem w programie, długo nie dowierzałem, że to ona.

     Widziałem dwóch chłopaków, dwudziestoparoletnich, którzy na zmianę grali ze sobą, że swoimi pacynkami sobowtórami, przy okazji odgrywając jeszcze kilkanaście innych ról, nigdy nie myląc głosów, tonów i charakterów,

a wszystko w takim ruchu, że każdy aktor nie

z tego i nie z takiego teatru padłby bez tchu po kwadransie.

     Wygląda, że podniecam się czystym rzemiosłem, techniką wykonawczą, w końcu elementem każdego zawodu. Otóż zapewniam, bez tego bardzo specyficznego rzemiosła nie byłoby w takim teatrze kompletnie niczego. Ono jest gwarantem i jednym z elementarnych sensów tej sztuki. I najczęściej samą sztuką. Tu żadne cwaniactwa ani hochsztaplerki nie mają szans, bo natychmiast się skompromitują. Chociaż oczywiście chały artystycznej nie brakuje, jak wszędzie.

     To już dawno nie jest żaden poczciwy teatr lalkowo-kukiełkowy z naszego dzieciństwa. Wlecze się za nim ta nieszczęsna nazwa, upupiając go i infantylizując. Najwyższy czas przemianować go nie tylko okazjonalnie, ale wręcz oficjalnie na… bo ja wiem – po prostu Teatr Animacji? Albo bardziej po polsku Teatr Ożywień? (Choć to już gorzej brzmi).

Otóż zapewniam, bez tego bardzo specyficznego rzemiosła nie byłoby

w takim teatrze kompletnie niczego. Ono jest gwarantem i jednym z elementarnych sensów tej sztuki. I najczęściej samą sztuką.

     Nie mają w nim nic do roboty komputery

i lasery, choć oczywiście i one tam się od pewnego czasu pojawiają. Pięknej i czystej sztuki animacji nie zastąpią ani specjalna elektronika, ani holografia, telewizja kablowa i przemysłowa, projekcje i kamerowanie, samplowanie, slamowanie i te wszystkie efektowne audio-

i wideomedialne zabawki, bez których teatr dramatyczny prawie się już obyć nie może i które zjadają go powolutku, pomalutku.

     Jeszcze trochę, a kto wie, może już tylko w tym teatrze będzie można zobaczyć goły w swoim radosnym bezwstydzie teatr.

 „Nawozy sztuczne dla artystów i sprzątaczek”

felieton

listopad 2022 / 3 (3)

Mrożek_edited.jpg

Tajniki umysłów
Magdalena Płecha

Anchor 2

Uczenie się jest podstawową czynnością, jakiej od samego urodzenia doświadcza każda istota ludzka. Co jednak kryje się za biologicznym sensem nauki, na czym polega akrobatyka umysłu i czy gry komputerowe naprawdę poprawiają koncentrację?

Szara istota pozwijana w szczególny sposób, który przypomina wnętrze orzecha włoskiego, otoczona niczym on twardą łupiną kości czaszkowych. Mózg

– najpotężniejszy ludzki organ centralnego dowodzenia. Począwszy od najwcześniejszych etapów rozwoju, a skończywszy na późnej starości odgrywa kluczową rolę w rozwoju każdego człowieka i jest niezastąpiony. Stanowi kłębowisko niezliczonej ilości komórek nerwowych połączonych

w charakterystyczną sieć długimi wypustkami. Taki mikroskopowy obraz jawić może się komuś jako gęsty las, neurony bowiem mają pojedynczą długą odnogę, która spojona jest z pozostałą częścią komórki przypominającą koronę drzewa – to ona odpowiada za odbieranie sygnałów od sąsiadujących komórek. Te długaśne „przewody” zaś, niczym kable elektryczne albo światłowody, przenoszą informację odpowiadającą za funkcjonowanie naszego organizmu.

Wyjątkowa i indywidualna konstelacja, jaką stanowi sieć neuronowa w mózgu każdego człowieka, określa jego osobiste zdolności i predyspozycje. Co zatem decyduje o tym, jak wyglądać będzie nasz potencjał intelektualny i jakie umiejętności będziemy w stanie posiąść w trakcie życia? Czy jest to wyłącznie osobisty „garnitur” genetyczny, jaki odziedziczyliśmy? Uczenie się wszak jest podstawową czynnością, jakiej od samego urodzenia doświadcza każda istota ludzka. Choć nie jesteśmy monopolistami w zdobywaniu wiedzy. Wielu z naszych braci mniejszych także pilnie zgłębia tajniki swojego gatunku, przekazywane z „ojca na syna” lub równie często na drodze eksperymentalnej. Wszystko po to, by zwinniej unikać drapieżników, bezpieczniej odchować młode czy skuteczniej unikać chorób. Istnieją jednak i takie zwierzęta, które uczą się nie tylko z powodów, rzeklibyśmy, prozaicznych, ale w pewnym sensie także dla zabawy i rozwijania relacji socjalnych. Wśród nich są przede wszystkim nasi bliscy krewniacy, małpy z rzędu naczelnych.

Szympansi procesor

Ta dobrze kojarzona i budząca sympatię grupa ssaków, do której należą między innymi goryle

i szympansy, jest oczkiem w głowie biologów ewolucyjnych i behawioralnych. Dzięki badaniom morfologicznym i funkcjonalnym mózgów człekokształtnych dociekać można tego, jak w drodze ewolucji powstał tak potężny „procesor biologiczny”, jakim jest ludzki mózg. Szympansy uchodzą za naszych najbliższych kuzynów. Nie dziwi zatem fakt, że są to niezwykle inteligentne stworzenia. Potrafią posługiwać się narzędziami, porozumiewać za pomocą skomplikowanych wokalizacji i rozwiązywać skomplikowane problemy – a mimo to nadal nie dościgają umysłowym zaawansowaniem braci ludzkiej.

Rzecz jasna, mnogość czynników różnicuje oba typy mózgów. Ale najnowsze badania wskazują, że kluczową rolę odgrywa tu (uwaga, o dziwo!) mało rygorystyczna regulacja genetyczna kierująca rozwojem ludzkiego mózgu. Najprawdopodobniej

u człowieka brak wyraźnie ukierunkowanej koordynacji tego procesu sprawia, że organ dowodzenia nabywa potencjalnie rozleglejszych zdolności adaptacyjnych w trakcie życia. Przez zwiększoną w stosunku do pozostałych naczelnych „elastyczność” pomaga nam uczyć się i dostosowywać do otaczającego środowiska. Porównanie obrazów rezonansu magnetycznego płaszczyzn mózgowych dwóch blisko spokrewnionych ze sobą szympansów (np. rodzeństwa) i wykonanie analogicznego testu

u ludzi wskazuje, że między zwierzęcymi zwojami występuje znacznie większe podobieństwo aniżeli między dwoma ludzkimi. Oznacza to, że mózg każdego człowieka w czasie rozwoju, dzięki swojej wyjątkowej plastyczności, może nabierać nowych cech, niewykształconych u pozostałych członków rodziny.

Ciekawe, że testy te prowadzono także na bliźniętach jednojajowych, których pula genetyczna jest tożsama.

Co prawda rozmiary i pojemność mózgów członków rodziny nie odbiegały od siebie istotnie, jednak zauważono u nich znaczące różnice w kształcie

i lokalizacji fałdów kory nowej, odpowiedzialnej 

 między innymi za pamięć, myślenie analityczne

i mowę. Obserwacji tej nie poczyniono u szympansów. Można sobie wyobrazić, że ludzki mózg pod tym względem przypomina owoc. Na początku ma on napiętą skórkę, ale pod wpływem czasu

i czynników zewnętrznych, takich jak środowisko egzystencji, doświadczenia życiowe i relacje międzyludzkie marszczy się on we właściwy dla siebie sposób. Co warto podkreślić, rodzaj wpływów, jakim podlega, oraz ich siła odciskać mogą zupełnie inne piętno, nie zawsze społecznie korzystne. Na niewiarygodną gibkość ludzkiego mózgu wskazują także obserwacje przeprowadzone zaraz po urodzeniu. W porównaniu z szympansiątkami noworodki mają mniej rygorystycznie wykształcony, jednak bardziej sprężysty mózg, który podczas rozwoju w okresie postnatalnym modelowany jest silnie przez różnorakie wpływy otoczenia zewnętrznego.

Patologicznie pobudliwi

Wnioski z tych badań poznaliśmy w minionym roku

i rozjaśniają one wizję współczesnego społeczeństwa, w tym elementów związanych z kulturą i oświatą. Wiadomo nie od dziś, że zarówno uczenie się, jak

i nauczanie to procesy nierzadko mozolne,

w przypadku których nie każdy człowiek odnajduje się jak przysłowiowa ryba w wodzie. Umiejętności analizy, asocjacji i zapamiętywania nowej wiedzy powiązane są ściśle ze wspomnianą plastycznością kory mózgowej, co dotąd było niedoceniane. Stwierdzono, że zjawisko przyswajania nowych informacji to konstruowanie przez ucznia rozległej sieci skojarzeń. Co ważne, w przeciwieństwie do wcześniejszych teorii, dotyczy to dużych obszarów mózgu i nie ogranicza się wyłącznie do pojedynczego rejonu, który bezpośrednio odpowiedzialny ja za daną czynność umysłową. W procesie tym utworzone wcześniej siatki informacji ulegają zmianie

i rearanżacji, w których efekcie powstaje zupełnie nowy twór. Można porównać neurony do sprawnego akrobaty. Im bardziej zdolne są one do ewolucji gimnastycznych – swoistego przeplatania się ze sobą z jednoczesną zmianą powiązań, tym skuteczniej budowana będzie nowa wiedza. Chociaż w tym przypadku więcej nie zawsze znaczy lepiej! Zaobserwowano bowiem, że osoby z tendencją do nadreaktywności w tworzeniu map informacyjnych miały kłopoty z koncentracją i rozwiązywaniem problemów matematycznych. Patologiczna „pobudliwość” złączy w sieciach neuronowych pozytywnie korelowała także z ryzykiem wystąpienia chorób psychicznych, takich jak choćby schizofrenia.

Nowatorskie rozwiązania często przynoszą ulgę zarówno uczniom, jak i tutorom, szczególnie tym pracującym z trudną młodzieżą. Korzystając

z najnowszych odkryć neurobiologii, edukatorzy

i dydaktycy opracowali podstawy potencjalnie efektywnego uczenia się. Chodzi o to, by kreować

w czasie zapamiętywania elementy wskazówek, które stanowić będą klucz do odpowiedzi. Mogą to być obrazy, dźwięki lub nawet bardziej złożone podpowiedzi. Zwiększenie koncentracji, chociażby podczas rozwiązywania zadań matematycznych można osiągnąć za pomocą utrzymywania konkretnej myśli i podążania za nią przez resztę analizy. Według badaczy doskonale sprawdza się również prezentowanie błędnych przykładów z jednoczesną zachętą do wykonania samodzielnej korekty przez uczniów, najlepiej poprzez manualno-wizualne ćwiczenia.

Kolejna, mniej konwencjonalna metoda może nie przypaść do gustu niektórym rodzicom, jednak jak przekonuje psycholog Bruce Homer z City University of New York, odpowiednio zaprojektowane gry komputerowe mogą poprawiać funkcje wykonawcze

u dzieci, a także u dorosłych. Wraz z kolegą z grupy badawczej Janem Plassem oraz Richardem Mayerem z University of California w Santa Barbara Homer opracowuje zestaw gier, których zadaniem jest trenowanie, między innymi, podzielności uwagi

i przeciwdziałanie rozkojarzeniu. Do całości kompendium brakuje ostatniej strategii, rodem

z eksperymentu naukowego w laboratorium. Jest nią wszechmocna nauka na błędach. Nikt nie ująłby tego lepiej niż słynny odkrywca Thomas Edison. Po wykonaniu 9 tysięcy doświadczeń nie był on w stanie uzyskać rezultatu końcowego – nowego typu baterii. Na krytykę współpracownika odpowiedział tak: „Wyniki? Jak to, człowieku, mam mnóstwo wyników! Wiem teraz o kilku tysiącach rzeczy, które nie działają!”.     (Przekrój)

bottom of page