top of page

/PORTRETY  rozmowa / muzyka

kwiecień  2023 / 4 (8)

WOJTEK MŁYNARSKI

WE WSPOMNIENIACH SYNA

Wojciech Młynarski 2.webp

„To, o czym pisał ojciec, było w opozycji do tego, jaki był na co dzień”

W marcu minęła szósta rocznica śmierci Wojciecha Młynarskiego. To dobra okazja na przypomnienie wywiadu z jego synem, Janem Młynarskim, muzykiem, kompozytorem, multiinstrumentalistą. 

Rozmowa Remigiusza Grzeli z synem legendy piosenki pochodzi

z archiwalnego wydania miesięcznika „Zwierciadło” (numer 4/2017). Wówczas to Jan Młynarski wraz z siostrami Agatą

i Pauliną przygotował zbiór utworów ojca „Od oddechu do oddechu”. Książka była pierwszym wspólnym przedsięwzięciem rodzeństwa i ukazała się zaledwie dwa miesiące przed odejściem ich ojca. 

Wstawki fotograficzno-dźwiękowe - redakcja pakamery.chicago.

Wojciech Młynarski rozpoczynał swoją karierę w latach 60.

Remigiusz Grzela: Co odkrywałeś, czytając teksty ojca?
Jan Młynarski: To była retrospekcja. Znałem sporo z nich. Wchodziły do mojej głowy mimochodem. W dzieciństwie byłem świadkiem, jak niektóre powstawały. Pracując nad płytą „Młynarski plays Młynarski” [w 2010 roku – przyp. red.], stanąłem twarzą w twarz z piosenkami mi najbliższymi.

Stąd tytuł?
Nie. Wybraliśmy go wspólnie z siostrami. Odnosi się do choroby ojca, jego stanu i okoliczności, w jakich po latach z trzech zupełnie różnych światów stanęliśmy przy nim, żeby coś wspólnie zrobić. To właśnie odbywało się od jednego oddechu do drugiego.

Otwieram na roku 1979, kiedy się urodziłeś. Ojciec napisał wtedy piosenkę „Odwiedziłem starego muzyka”, który: „z wolna, w milczeniu odmykał rząd czarno-białych klawiszy. I powiedział: Popatrz pan, panie, tu jest piekło, niebo i czyściec. Wszystko razem w tym fortepianie splątało się wiekuiście. Chciałem leczyć muzyką serca, wiem – niezgrabnie, wiem – nieudolnie, do dziś moje młodzieńcze scherza gram ludziom – tyle że wolniej”. Credo, przestroga?
Poznałem w dzieciństwie takiego pianistę. Pan Edward był już po osiemdziesiątce. Przychodził do nas stroić pianino. To było wydarzenie. Najpierw stroił, a potem przez kilka godzin na nim grał. Od niego po raz pierwszy usłyszałem przedwojenne piosenki i charakterystyczny styl gry z tak zwanym wiosełkiem w lewej ręce. Jego ojciec miał przed wojną rewię na Hożej. Ojciec lubił z nim rozmawiać, wszyscy uwielbialiśmy go słuchać. Wtedy usłyszałem pierwsze historie o dawnej dumnej Warszawie. Ojciec miał do niego, do innych muzyków tego pokolenia wielki szacunek.

Więc to od starego stroiciela, a nie od dziadka słyszałeś stare piosenki?
Dziadek śpiewał różne piosenki, bo lubił śpiewać. Słuchałem, jak za drzwiami łazienki, goląc się, śpiewa: „W Saskim Ogrodzie koło fontanny jakiś się frajer przysiadł do panny, była niewinna jak wonna lilia…”. Pan Edward grał piosenki m.in. Henryka Warsa, tematy filmowe, tanga… Przedwojenni polscy twórcy muzyki rozrywkowej są dla mnie bardzo ważni. Wykonuję z zespołem sporo starych piosenek, w tym roku planuję wydanie płyty, razem z wybitnym pianistą Marcinem Maseckim, w hołdzie Adamowi Astonowi.

Zawsze wiedziałeś, że będziesz muzykiem?
Pierwszymi zespołami, których namiętnie słuchałem, byli Stonesi i Doorsi. Kasety spadały z regału mojej siostry, przynosili je jej znajomi. Jako dziesięciolatek na pamięć znałem „Riders on the Storm” i „Ruby Tuesday”. Z kolegami z podstawówki mieliśmy zespół. We wtorki wieczorem graliśmy w sali prób, czekaliśmy na nie cały tydzień. Któregoś dnia poszedłem z mamą do Sali Kongresowej na koncert holenderskiej saksofonistki Candy Dulfer. Patrzyłem tylko na perkusistę. Chociaż to nie była muzyka, jaką bym się podniecał, coś się we mnie stało. Chciałem grać jak on. Miałem 12, 13 lat. I miałem coś, bez czego trudno zostać dobrym instrumentalistą – cierpliwość powtarzania jednej czynności przez wiele godzin. W tym samym okresie usłyszałem też Grzesiuka…

Ojciec zachęcał?
Zniechęcał. Przez wiele lat wydawało mi się, że muzyk to ktoś bardzo ważny, jak frontman. Ojciec widział, że syn rośnie mu raczej na rzemieślnika, który nie będzie miał nic do powiedzenia. Bał się tego. Mówił, że perkusja to barabany. Ale nie proponował nic w zamian. Może nie miał pomysłu, jak mi pomóc? Kiedy zacząłem być nie tylko muzykiem, lecz także producentem i liderem, sporo rzeczy zrozumiałem, zobaczyłem więcej. Kolejni reżyserzy proponowali, by zamienić skrzypce na kontrabas, a chórek wywalić, bo źle wygląda na obrazku… Muzycy to nie są nazwiska, ale elementy do zrobienia show. Później wchodzi np. wokalistka, z którą producent się wita. Z muzykami nikt 

się nie wita. Klasę artysty można poznać po tym, czy wita się z orkiestrą. Ojciec to widział, jeżdżąc z muzykami. PRL to było straszne pijaństwo. Krążą o tym legendy. Kiedy w dorosłym życiu, po latach przerwy w naszych kontaktach, zapytał, co ja w ogóle robię, odpowiedziałem, że zarabiam na życie, grając koncerty i nagrywając płyty. Od razu zapytał: „Czy już jesteś alkoholikiem?”.

Co takiego stało się między wami?
To konsekwencja całego naszego życia. Ojciec się wprowadzał, wyprowadzał, jako dziecko trochę się go bałem. Nie mieliśmy więzi. Nie było wzorców rodziców w gazetach i podręcznikach, zajęć pozaszkolnych, placów zabaw. Mój ojciec nie wiedział, jak być rodzicem. Nasz dom nie był poukładany. Wszystko było kompulsywne. Zazdrościłem kolegom, że mają zaplanowane życie, zaplanowane wakacje. U nas nie było żadnego planu. Do dzisiaj nie umiem planować, walczę z tym. Zaplanowanie miesiąca jest wielkim wyczynem.

Dzieci nie mają wpływu na otoczenie, w jakim mieszkają, adaptują się do każdych warunków. Na przykład słynny perkusista Buddy Rich wychował się w wodewilu, nad którym był burdel. W moim domu ojciec szykował koncerty. Mama, aktorka, z powodu bojkotu aktorskiego w stanie wojennym przeniosła się, jak inni jej koledzy z teatru, do kościoła, gdzie recytowali wiersze, wolne słowo. Też musiała przygotować program. Do teatru już nigdy nie wróciła. Na to nakładały się relacje rodziców. Był czas, że ojca długo nie było w domu, później rodzice się rozwiedli, mieszkaliśmy z mamą w różnych miejscach. Ojciec jakoś na co dzień specjalnie się mną nie interesował. A jak się zainteresował, to przyjeżdżał pod dom i zabierał mnie na obiad.

Jan Młynarski

Jan Młynarski / fot.: Michał Kosc-Forum

Wojciech Młynarski.jpg

Nie buntowałeś się?
Buntowałem, chciałem być postrzegany jak każdy, bez pytań o ojca.

Kiedy nagrałeś płytę z jego piosenkami, dziennikarze pytali o odcinanie kuponów od nazwiska. Reagowałeś ostro.
Teraz bym nie reagował. Każdy ma prawo do oceny. Jestem za duży, aby mieć z tym problem.

Studiowałeś w Akademii Muzycznej w Katowicach i jesteś absolwentem Drummers Collective w Nowym Jorku. Takiej szkoły, jaką znamy z filmu „Whiplash”. Mówiłeś w jednym z wywiadów, że miałeś podobnego profesora jak w filmie. Grasz, a on Cię cały czas szturcha, doprowadza do szału. Jednak nie przerywasz. Wierzyłeś mu?
Ani przez chwilę nie zwątpiłem. Gdyby niszczył ludzi bez wyników, nie pracowałby tam. Jest system weryfikacji nauczycieli. Co trzy miesiące uczniowie wystawiają ocenę. Nigdy nie dostał złej, chociaż doprowadzał do płaczu i zgrzytania zębami. To była pewna konwencja. Opierając się na intuicji i inteligencji, uznałem, że przyjmę te zasady. Nigdy nie czułem, że jest przeciwko mnie. Dobry nauczyciel nie musi być miły, ale między nim a uczniem muszą być szacunek i zaufanie. Bez tego nic się nie zrobi.

Nawet kiedy mówił: „Polaczku, co ty umiesz?”.
Mówił też, że wszyscy jesteśmy ograniczeni umysłowo. (śmiech) Tak naprawdę właśnie dlatego, że byłem z Polski, był mnie ciekawy. Powiedział, że jego dziadkowie byli Żydami z Warszawy i przed wojną wyjechali do Kanady. Ponieważ interesuję się Warszawą, znalazłem ich nazwiska w książce telefonicznej z 1939 roku, zrobiłem ksero i mu podarowałem. W tej szkole zacząłem ćwiczyć jeszcze więcej. Wychodziłem już do domu, słyszałem, że kolega w innej sali gra, wracałem. Im więcej narzędzi, tym lepszy warsztat do wyrażania siebie. Kiedy ktoś przychodzi do mnie na lekcje i prosi, abym pokazał, jak robię coś, czego on nie umie, zadaję dużo pytań, chcę mu uświadomić, jak wiele spraw ma wpływ na granie.

Wojciech Młynarski (2012) / fot.: Jarosław Roland Kruk / Wikipedia, licencja: CC-BY-SA-3.0

Zawsze wiesz, co wybrać?

Nie umiem ani wybrać, ani wskazać najlepszej drogi. Muszę zmierzyć się ze sprawami, żeby je poczuć, stwierdzić, czy coś jest dobre. Gdybym nie nagrał płyty z piosenkami ojca, cały czas bym o niej myślał. Połowę tej płyty lubię, połowy nie, ale to już decyzje czysto artystyczne. Dość wcześnie musiałem o sobie decydować, jeśli działasz na własny rachunek i nie masz możliwości pogadania wieczorem z kimś starszym przy stole, musisz nauczyć się podejmować decyzje i mierzyć się z ich konsekwencjami.

Kiedy pracowałeś nad płytą, mieliście już z ojcem poukładane sprawy?
Nie. Znów się długo nie widzieliśmy. Zadzwoniłem do niego, by zapytać, czy się zgadza. Bałem się, że może tę płytę zablokować albo udzieli wywiadu, w którym powie, że nic o niej nie wiedział, a mnie będzie głupio. Angażowałem w to swoje pieniądze, czas swój i innych oraz energię, która jest nieprzeliczalna, a bez niej nie wyobrażam sobie pracy. Zawsze kończę projekty, które zaczynam. Ojciec ucieszył się, że zaśpiewa Gaba Kulka, bo ją znał. Kiedy miałem gotowe premiksy, zaprosiłem go, wysłuchał, był zaskoczony niektórymi aranżami, zwłaszcza „Ogrzej mnie”. Kiedy nagraliśmy „Szarą kolędę”, zostawiłem miejsce na jedną zwrotkę, wziąłem ojca do studia i ją nagrał. Nic więcej. Nie ma dalszej części tej historii. Nasz kontakt był sporadyczny, bo mnie się urodziły dzieci, trochę się tym interesował.

A gdybym Cię zapytał o najjaśniejsze momenty waszego życia?
Skrawki. Święta. Kiedyś przebrał się za Świętego Mikołaja. W 1987, może 1988 roku ojciec zabrał mnie do Stanów, gdzie grał recitale z Jerzym Derflem. Jeździliśmy po Kalifornii, bazą był duży dom w Los Angeles, udostępniony przez hrabinę Tyszkiewicz. Całkiem fajne wakacje dla chłopaka z PRL. Słońce, basen, koledzy mówiący w obcym języku. Pamiętam, jak przez mgłę recital ojca, w czyimś domu, w półoficjalnej atmosferze, pamiętam jego konferansjerkę, piosenki, niewiele… Idąc z nim po ulicy, pierwszy raz usłyszałem Orkiestrę z Chmielnej. Bardzo ważny dla mnie moment.

A opowiadał o swoim dzieciństwie?
O Komorowie, o szukaniu niewypałów w lasach, a był koniec lat 40. i pełno niewypałów. Że z kolegami znaleźli w sadzawce niemiecki samochód pancerny. Dla mnie to było pasjonujące. Mówił, że wrzucali naboje do ogniska, one strzeliły i zabiły jakichś kolegów. Widział to, wspominał ich imiona. Otwierałem szeroko oczy, kiedy opowiadał o prawdziwych łobuzach z Pruszkowa. Między Komorowem a Pruszkowem jest długi zakręt, na którym stare pruszkowskie zbiry położyły kogoś w ramach porachunków, aby go pociąg przejechał. Wspominał też ciepło kolegów z liceum im. Tomasza Zana.

Co mówił o domu w Komorowie?
To był nieszczęśliwy dom, ale dla niego ważny, bo tam spędził dzieciństwo. Zbudowali go tuż przed wojną moi pradziadkowie Zdziechowscy, aby tam jeździć z Warszawy na odpoczynek. Ale wybuchła wojna i w nim zamieszkali. Ich córka, czyli matka mojego ojca, uciekła z domu przed wojną. Zakochała się w starszym i żonatym mężczyźnie, moim dziadku Milku Młynarskim. To była miłość na przekór całemu światu. Prababcia Zdziechowska wyklęła córkę. Dziadek Milek bardzo opiekował się moją babcią. Babcia urodziła dwoje dzieci – Wojtka i Basię. Dziadek zachorował na gruźlicę i bardzo szybko umarł. Był 1943 rok. Mój tato miał dwa lata, ciocia Basia – rok. Babcia nie miała gdzie się podziać. Najpierw przez pół roku mieszkała w Warszawie u Orłowów, rodziny dziadka Młynarskiego. Ale zbliżało się powstanie, sytuacja była coraz trudniejsza. Nie miała wyjścia. Przyszła do Komorowa, do

rodziców, z dwójką dzieci na ręku. Była tam traktowana jak obywatel gorszej kategorii. Nigdy nie pozbierała się po przedwczesnej stracie ukochanego mężczyzny. Prababcia Cesia Zdziechowska bardzo źle traktowała wnuki i córkę. Panowały tam XIX-wieczny dryl i obyczaje. Ojciec miał bardzo smutne, przepojone bólem dzieciństwo, a ponieważ widział i czuł o wiele więcej niż rówieśnicy, musiało być mu podwójnie ciężko znosić niesprawiedliwości i upokorzenia oraz żyć u boku smutnej, zapadniętej w sobie matki, swojego ojca znając jedynie z fotografii.

 

Żałujesz, że tak późno nawiązałeś kontakt z ojcem?
I tak, i nie. Żałuję, że nie był inny. I że nie miałem kontaktu z ojcem, który był inny. Pewnie przekazałby mi dużo więcej, mielibyśmy wspólne wspomnienia. Może dałby mi poczucie bezpieczeństwa, bo nigdy go nie miałem. To wpłynęło na moje życie, na moje relacje z ludźmi. A ponieważ był, jaki był, trudny, a nasza relacja dużo mnie kosztowała, nie żałuję, że nie mieliśmy ze sobą więcej wspólnych chwil.

Zaprzyjaźniasz się z nim poprzez teksty? Planujecie z siostrami kolejne zbiory tekstów Wojciecha Młynarskiego.
Tak, chciałbym, abyśmy wydawali jego twórczość, dając jej drugie życie. Pytasz, czy się zaprzyjaźniam… Bardziej z twórcą niż z ojcem. Czytam jego teksty i… to jest taki literacki ojciec, który w życiu taki nie był. To, o czym pisał, było w opozycji do tego, jaki był na co dzień. Ale podziwiam różne jego cechy, np. przekorę, odwagę mówienia, co myśli, myślenia inaczej niż wszyscy, oczywiście pisarski talent i inteligencję.

Wybaczyłeś czy nie musiałeś?
Musiałem. To oczywiste, że robimy rachunek. Ale to trwa. Łapię się czasem, że mam żal. Ale żyje mi się już wygodniej. Ojciec ucieszył się, że ta książka jest, że ją razem przygotowaliśmy. Patrzę ze smutkiem, że teraz, kiedy jest chory, został właściwie sam. Kiedyś jego telefon się urywał, wielu artystów marzyło, aby być blisko, by dla nich pisał. On też funkcjonował dzięki artystom. Ale nie był dobrym wujkiem. Trzeba było sobie zasłużyć na jego przyjaźń. Od razu wiedział, czy z kimś mu po drodze. Przed chorobą był już daleko od aktualności. Chyba był na bakier z rzeczywistością już w latach 90. Jego świat się skurczył. Wiele ważnych osób odeszło.

Zrezygnował, jak wcześniej Adam Hanuszkiewicz, Marian Kociniak?
Tak, może to rezygnacja.

Powiedziałeś ojcu, co czujesz?
Zawsze unikał takich rozmów. Wolał o tym pisać. Jest taka piosenka „Chrońmy dzieci”: „Kim byś nie był – prawdzie tej wyjdź naprzeciw, siebie możesz kochać mniej, kochaj dzieci! […] Dobry tato, w szarych dni gęstej sieci nie pij, nie krzycz, nie bij ich, kochaj dzieci!”. Nas specjalnie nie chronił. Literatura a życie… Kiedy mam fajną próbę i odpowiednie warunki, zabieram swoją córkę, chcę, aby w tym pobyła ze mną.

Czego chcesz dla swoich dzieci?
Żeby były zdrowe, czuły się ze sobą dobrze, zawsze bezwarunkowo się kochały i mogły na siebie liczyć. Żeby nie musiały wyważać otwartych drzwi. Aby miały poczucie bezpieczeństwa. To moje marzenia. Chciałbym, aby ojciec wrócił do formy. Jestem pewny, że gdyby wrócił, pisałby. To było treścią jego życia. Moglibyśmy coś zrobić razem, a gdyby nie chciał ze mną, poznałbym go z ciekawymi artystami mojego pokolenia. Byłaby przed nami niejedna ciekawa płyta. #

Albert

/PORTRETY  nauka

kwiecień  2023 / 4 (8)

ALBERT EINSTEIN
twórca ogólnej teorii względności
i...
zwykły człowiek

ŁUKASZ ZAŁUSKI

Był niewątpliwie genialnym fizykiem, osobą powszechnie znaną, ale o jego życiu prywatnym niewiele było wiadomo. Wszyscy wiedzieli o tym, że uwielbiał grać na skrzypcach (i robił to podobno nieźle), lubił palić fajkę i żeglować. Jeszcze mieszkając

w Niemczech, kupił małą żaglówkę, która została skonfiskowana przez władze po jego wyjeździe do USA w roku 1933. W Princeton kupił sobie niewielki jacht. Co ciekawe – praktycznie nie umiał pływać. Notorycznie odmawiał też zakładania kamizelki ratunkowej, co powodowało, że rodzina zawsze się martwiła, gdy Albert samotnie wybierał się na jezioro. Wiadomo też, że niespecjalnie dbał o swój strój, istotna była tylko wygoda. Więc jaki był Einstein prywatnie...

Nieodpowiedzialny i niedojrzały?

Gdybym go spotkał, z przyjemnością postawiłbym mu piwo, ale raczej niechętnie przedstawiłbym go mojej siostrze – tak niekonwencjonalnie wypowiedział się o słynnym naukowcu Dennis Overbye, autor książki „Einstein in Love”.

Z biografii, będącej zwieńczeniem dziesięcioletnich poszukiwań, wyłania się postać człowieka, który w życiu prywatnym był przede wszystkim: niewierny, nieodpowiedzialny, niedojrzały. Jako odkrywca Einstein nie miał sobie równych.

Z dystansem do świata

Nauka była dla niego wszystkim. Ucieczką od chaosu codzienności, ostoją, oazą imperatywem. Sam geniusz miał do siebie duży dystans. Swoje największe odkrycie komentował: „Dlaczego właśnie ja sformułowałem zasadę względności? Ile razy zadaję sobie to pytanie wydaje mi się, że przyczyna jest następująca: Normalny dorosły człowiek w ogóle nie rozmyśla nad problemami czasu i przestrzeni.

W jego mniemaniu przemyślał to już w dzieciństwie. Ja jednak rozwijałem się intelektualnie tak wolno, że czas i przestrzeń zajmowały moje myśli nawet wtedy, gdy stałem się już dorosły”.

Zakochany Albert

Jego pierwszą żoną była Mileva Marić. Poznali się na prestiżowej politechnice, znanej dziś jako Szwajcarski Instytut Technologiczny (ETH). Od wiosny 1899 roku byli nierozłączni. Całe noce dyskutowali o fizyce. „To nie jest kobieta, to mól książkowy!” – krzyczała matka Einsteina.

Szkolny przeciętniak

Einstein miał najniższą średnią w grupie na studiach. Prześlizgiwał się z roku na rok i był jednym z nielicznych, którym nie zaoferowano posady.

Tajemniczy ojciec

W styczniu 1902 roku w rodzinnym domu Milevy w Nowym Sadzie urodziła się dziewczynka o imieniu Lieserl. Einstein nigdy nie zobaczył córki. Jego ojcostwo wyszło na jaw przeszło 30 lat po jego śmierci, kiedy wydawca Robert Schulmann – zasłyszawszy

o miłosnej korespondencji, przechowywanej przez mieszkającą w Kalifornii rodzinę uczonego – po nitce do kłębka trafił na sejf bankowy z czterystoma listami, wśród których znajdowały się listy Alberta do Milevy. Do tej pory nie wiadomo, co stało się

z dzieckiem. Prawdopodobnie dziewczynka zmarła na szkarlatynę albo została oddana do adopcji.

Einstein_1921_by_F_Schmutzer_-_restoration.jpg

Nieodpowiedzialny i niedojrzały?

Gdybym go spotkał, z przyjemnością postawiłbym mu piwo, ale raczej niechętnie przedstawiłbym go mojej siostrze – tak niekonwencjonalnie wypowiedział się

o słynnym naukowcu Dennis Overbye, autor książki „Einstein in Love”.

Z biografii, będącej zwieńczeniem dziesięcioletnich poszukiwań, wyłania się postać człowieka, który w życiu prywatnym był przede wszystkim: niewierny, nieodpowiedzialny, niedojrzały. Jako odkrywca Einstein nie miał sobie równych.

Z dystansem do świata

Nauka była dla niego wszystkim. Ucieczką od chaosu codzienności, ostoją, oazą imperatywem. Sam geniusz miał do siebie duży dystans. Swoje największe odkrycie komentował: „Dlaczego właśnie ja sformułowałem zasadę względności? Ile razy zadaję sobie to pytanie wydaje mi się, że przyczyna jest następująca: Normalny dorosły człowiek w ogóle nie rozmyśla nad problemami czasu

i przestrzeni.

W jego mniemaniu przemyślał to już w dzieciństwie. Ja jednak rozwijałem się intelektualnie tak wolno, że czas

i przestrzeń zajmowały moje myśli nawet wtedy, gdy stałem się już dorosły”.

Zakochany Albert

Jego pierwszą żoną była Mileva Marić. Poznali się na prestiżowej politechnice, znanej dziś jako Szwajcarski Instytut Technologiczny (ETH). Od wiosny 1899 roku byli nierozłączni. Całe noce dyskutowali o fizyce. „To nie jest kobieta, to mól książkowy!” – krzyczała matka Einsteina.

Szkolny przeciętniak

Einstein miał najniższą średnią w grupie na studiach. Prześlizgiwał się z roku na rok i był jednym z nielicznych, którym nie zaoferowano posady.

Tajemniczy ojciec

W styczniu 1902 roku w rodzinnym domu Milevy w Nowym Sadzie urodziła się dziewczynka o imieniu Lieserl. Einstein nigdy nie zobaczył córki. Jego ojcostwo wyszło na jaw przeszło 30 lat po jego śmierci, kiedy wydawca Robert Schulmann – zasłyszawszy

o miłosnej korespondencji, przechowywanej przez mieszkającą w Kalifornii rodzinę uczonego – po nitce do kłębka trafił na sejf bankowy z czterystoma listami, wśród których znajdowały się listy Alberta do Milevy. Do tej pory nie wiadomo, co stało się

z dzieckiem. Prawdopodobnie dziewczynka zmarła na szkarlatynę albo została oddana do adopcji.

Synowie geniusza

Rok po ślubie Einstein i Milevy urodził się syn Hans Albert. Wiele lat później zdobył światową sławę w dziedzinie inżynierii hydraulicznej. Drugi syn naukowca cierpiał na schizofrenię. Na świat przyszedł w 1910 roku. Einstein i Mileva rozwiedli się w 1919 roku. Przed sądem słynny naukowiec przyznał się do cudzołóstwa. Kilka miesięcy później poślubił Elsę Löwenthal. Wcześniej jednak wyznał swojej drugiej żonie, że… właściwie wolałby ożenić się z jej dwudziestoletnią córką.

Żona z socjety

Druga żona Einsteina była elegantką, która lubiła brylować w towarzystwie. Nie zawsze jej to wychodziło. Anegdota głosi, że raz na przyjęciu Elsa zjadła dekorację kwiatową, ponieważ pomyliła ją z sałatką.

Wyrozumiała żona

Druga żona Einsteina tolerowała liczne romanse męża. Jedną z kochanek Einsteina zatrudniła nawet jako sekretarkę.

Przełom w karierze

Rok 1905 jest uznawany za Annus Mirabilis, najlepszy w karierze naukowej Einsteina. To właśnie wtedy powstały przełomowe prace naukowe: o kwantowej teorii efektu fotoelektrycznego, o ruchach Browna, o elektrodynamice ciał w ruchu, czyli szczególna teorii względności, oraz słynna praca „Czy bezwładność ciała zależy od zawartej w nim energii?”.

Czyżby plagiat?

Nadal nie wiadomo, czy to właśnie Einstein był jednym autorem swoich słynnych prac. Kontrowersje rozgorzały po opublikowaniu listów Alberta do pierwszej żony. Naukowcy zgadzają się co do tego, że Einstein podziwiał inteligencję Milevy. Wiadomo także, że

w liście do niej z 1901 roku zawarł dość znaczące zdanie: „Ależ będę szczęśliwy i dumny, kiedy będziemy razem i będziemy mogli uwieńczyć sukcesem nasze prace nad względnością ruchu”. Podobnych cytatów jest wiele. Część badaczy widzi w nich dowód na naukową współpracę małżonków.

Tajemnice naukowych prac

Kontrowersji w sprawie autorstwa prac naukowych z 1905 roku jest więcej. Autor eseju biograficznego pod tytułem „Ms. Einstein” Evan Harris Walker dotarł do prasowej informacji, opublikowanej w 1956 roku (czyli zaledwie rok po śmierci Einsteina). Wynika

z niej, że fizyk Abram Joffe – będąc młodym asystentem Wilhelma Roentgena, członka rady wydawniczej prestiżowego czasopisma „Annalen der Physik” – miał okazję widzieć złożony do druku rękopis szczególnej teorii względności. Pamięta, że był on podpisany Einstein-Marity. Marity jest zaś węgierską formą nazwiska Marić! Mileva używała go jedynie w oficjalnych dokumentach.

Zasłużony Nobel

Mimo wielokrotnych nominacji to nie szczególna teoria względności przyniosła Einsteinowi nagrodę Nobla. To najwyższe naukowe wyróżnienie naukowiec otrzymał dopiero kilka lat później za wyjaśnienie efektu fotoelektrycznego. Uczony nigdy nie odebrał nagrody osobiście i się nią nie chwalił.

Najsłynniejszy wzór świata

Zdaniem profesora Umberto Bartocciego z Uniwersytetu w Perugii najsłynniejszy wzór fizyczny świata E=mc2 nie jest autorskim odkryciem Einsteina. Noblista opublikował go w roku 1905 w pracy „Czy bezwładność ciała zależy od zawartej w nim energii?”. Jednak już 2 lata wcześniej formułę tę podał Olinto De Pretto, przemysłowiec i samouk z Wenecji Euganejskiej.

Włoskie inspiracje

Nie ma dowodów, które potwierdzają, że Einstein znał pracę Olinto De Pretto. Wiadomo jednak, że Einstein doskonale znał język włoski i zamieszczał w magazynie „Annalen der Physik” recenzje ukazujących się po włosku artykułów naukowych z zakresu fizyki. Zdaniem prof. Bartocciego artykuł włoskiego samouka nie mógł więc ujść jego uwadze.

(National Geographic)

Clint Eastwood zapowiada

/PORTRETY  film

Clint Eastwood zapowiada
koniec filmowej kariery!

Wytwórnia Warner Bros. potwierdza, że wyprodukuje kolejny film znakomitego aktora i reżysera. Sam Clint Eastwood, który 31 maja będzie obchodził 93. urodziny, zapowiada, że będzie to jego ostatni film. Czy rzeczywiście tak się stanie?

maj  2023 / 5 (9)

Clint_Eastwood.jpg

Clint Eastwood / fot.: Erin A. Kirk-Cuomo; domena pubiczna

  • Nowy film Clinta Eastwooda i – jak zapowiada twórca – zarazem ostatni ma być dramatem sensacyjnym i nosić tytuł "Juror #2".

  • W swojej karierze Eastwood był 10 razy nominowany do Oscara i cztery razy odebrał statuetkę: za "Bez przebaczenia" (reżyseria, najlepszy film) oraz "Za wszelką cenę" (reżyseria, najlepszy film).

 

Wycofany, małomówny na ekranie i w życiu

Swoją karierę filmową zaczynał jako aktor jeszcze w latach 50., a zwrócono na niego uwagę dzięki westernom, które właśnie wtedy przeżywały okres szczytowego rozkwitu. Najpierw był to amerykański serial "Rowhide", a potem trzy spaghetti westerny nakręcone przez nieznanego jeszcze włoskiego reżysera Sergia Leone. I właśnie te produkcje – "Za garść dolarów", "Za garść dolarów więcej" oraz, przede wszystkim, "Dobry, zły, brzydki" – uczyniły z niego pod koniec lat 60. wielką gwiazdę, którą pozostał do dziś.

Wysoki, małomówny twardziel, często żujący papierosa, cygaretkę bądź wykałaczkę i cedzący słowa przez zęby – ten styl grania zachwycił reżyserów i widzów, stając się zarazem jego znakiem rozpoznawczym. – Jest to jedna z takich postaci, które rzeczywiście są niepowtarzalne. Co ciekawe, role, które grał, raczej pokrywają się z jego osobistym podejściem do wykonywania tego zawodu – mówi prof. Piotr Celiński, filmoznawca i medioznawca z Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej. – Czyli jeśli był oszczędnym, stonowanym i wycofanym aktorem, to można powiedzieć, że był także stonowanym, wycofanym i oszczędnym bohaterem opowieści popkulturowych. I nie lubił o sobie mówić – stwierdza.

Kurs na prawdziwe historie

W swojej karierze Clint Eastwood wyreżyserował dotychczas 39 filmów. Zadebiutował thrillerem "Zagraj dla mnie Misty" (1971), ale wśród jego produkcji są także melodramaty, oczywiście westerny, dramaty obyczajowe i sensacyjne, a nawet filmy sci-fi. – Dla mnie najlepszym jego filmem, jeśli chodzi o reżyserię, jest "Gran Torino", gdyż idzie trochę w poprzek poglądów politycznych Clinta Eastwooda. To pokazuje, że twórca może stanąć obok swojego dzieła i skupić się na historii, którą chce opowiadać, a niekoniecznie musi przelewać w nią swoje poglądy i swoje widzenie świata – ocenia rozmówca Katarzyny Cygler. – Generalnie Clint szukał dla siebie miejsca w Hollywood, bo czuł się zaszufladkowany, czuł, że jego kariera zmierza donikąd, bo wszyscy chcieli od niego, żeby albo grał hardego policjanta, który występuje przeciwko systemowi, albo kowboja – tłumaczy.

– On miał tego dość, dlatego zaczął sięgać po historie prawdziwe, takie, które, wydawało mu się, należało nagłośnić, z prawdziwymi bohaterami – wskazuje.

bottom of page