miesięcznik polonia kultura
pakamera.chicago
felieton
Leibniz w pizzerii
Jerzy Pilch
grudzień 2022 / 4 (4)
Mniejsza o to, z jakich powodów od dłuższego czasu poszukuję książki pt. "Wyznanie wiary filozofa" Gottfrieda Wilhelma Leibniza, mniejsza
o to, dlaczego chcę mieć ten legendarny tom
i szczerze powiem mniejsza nawet o to, czy go kiedykolwiek porządnie i ze zrozumieniem przeczytam. W każdym razie przebieg wydarzeń jest następujący: jak zwykle idę Świętokrzyską. To znaczy: nie tak całkiem jak zwykle, bo widzę, że w jednym miejscu, już blisko Nowego Światu, jest na Świętokrzyskiej coś całkiem niezwykle nowego - nowa pizzeria mianowicie. Dawniej była tam sławna knajpa U Matysiaków, a teraz proszę: całkiem nowa pizzeria. Zafrapowany nowością podchodzę bliżej i nie doznaję zawodu: pizzeria jest nie tylko nowa, jest ona też niezwykle nowoczesna. Z frajerską ciekawością zaglądam do środka przez panoramiczną szybę i ciekawość moja nie tyle wzrasta, doznaje ona wręcz szoku poznawczego. Otóż na jednej z olbrzymich ścian lokalu najwyraźniej widnieje olbrzymi regał wypełniony w dodatku olbrzymią ilością książek. Nowoczesność plus nowatorstwo plus tradycja plus niekonwencjonalne rozwiązanie wystroju; coś dla ducha i coś dla ciała, pomyślałem proroczo
i sam sobie nie zdawałem sprawy, jak dalece myśl moja była prorocza.
Nie muszę dodawać: natychmiast wchodzę do środka, nie muszę dramatyzować: na pierwszy rzut oka widzę stojące na półce "Wyznanie wiary filozofa" i to egzemplarz, sądząc po grzbiecie,
w bardzo dobrym stanie. Lecę do obsługi, dopytuję się, czy istnieje jakakolwiek możliwość nabycia, błagam, oferuję bajońskie sumy, ale najwyraźniej widzę, że obsługa przygląda mi się jakoś dziwnie, szczerze mówiąc widzę, że obsługa patrzy na mnie jak na głupka. Ponieważ do tego rodzaju spojrzeń jestem silnie przyzwyczajony, wracam do regału, by raz jeszcze mityczny tom na spokojnie obejrzeć. Wyjmuję Leibniza z półki i widzę, że jest on owszem w dobrym stanie, posiada wszakże jeden defekt, jest mianowicie za wąsko obcięty, tak, by elegancko mieścił się w płytkim regale.
I widzę, że wszystkie książki są identycznie, równiutko do mniej więcej siedmiocentymetrowej szerokości obcięte tak, by pasowały, widzę, że cała ta pizzeryjna biblioteka składa się ze zgrabnie wychlastanych tomów, że nawet opasłe encyklopedie, których tu również nie brakuje, przeistoczone zostały w małe, cudne tomiki.
I tyle. Dalej w gruncie rzeczy nie ma o czym mówić. Wiadomo w końcu, że tradycja niszczenia książek to jest długa i istotna dla ludzkości tradycja. Ewentualną nowością może być fakt, że o ile
w dawnych dobrych czasach książki bywały na przykład palone na stosach, bo zawierały jakieś wrogie treści, o tyle księgozbiór w pizzerii na Świętokrzyskiej został zniszczony dla piękna. Przecież o nic innego tu nie idzie jak o piękno, jak
o to, by ściana pięknie wyglądała, o to, by tworzące tę ścianę tomy też pięknie i harmonijnie wyglądały.
Przecież twórcom ich rąbania na ćwierci iść musiało tylko o to, by równo oberżnięty Szekspir schludnie wyglądał, by Fredro mu dorównywał, by cała rzesza innych autorów też tu pasowała. Intencja szlachetna, zwłaszcza jeśli idzie
o autorów poślednich, na Świętokrzyskiej zyskali oni szansę dorównania klasykom rozmiarem oberżnięcia. I jaka tu gigantyczna praca została wykonana! Przecież te kilkaset równo przyciętych książek trzeba było wpierw nabyć, potem starannie wymierzyć, potem zawieźć do tartaku, potem jeszcze pracę pilarzy sowicie opłacić, bo w końcu każde dziecko wie, że książki się przycina trudniej nawet od bukowych desek, tu trzeba pił tarczowych o bardzo specjalnych parametrach.
Owszem, są czytelnicy co samym wodzeniem oczami po literach, samym duchowym miętoszeniem lekturę - jakimś cudem - fizycznie unicestwiają, ale co innego - że tak powiem - "czytanie dotykowe", co innego zamierzona kaźń. Książka niezbicie jest także przedmiotem i tak jak prawie z każdym przedmiotem można z nią zrobić prawie wszystko: podeprzeć mebel, napalić w piecu, zdzielić w łeb krnąbrnego gnojka. Ale takie przedmiotowe jej okaleczenie, by okaleczona przestając być książką dalej
i jakby jeszcze złudniej udawała książkę, jest krwawą perwersją wyższego rzędu.
W tekście zatytułowanym "O kulcie książek" Jorge Luis Borges przytacza zdanie Mallarmégo, iż "wszystko na świecie istnieje po to, by skończyć się książką". W myśli tej idzie głównie o to, że wszelkie dopusty boże, nieszczęścia
i upokorzenia, jakich zaznaje ludzkość, być może są zsyłane po to, by mogły stać się opiewane
w książkach. Muszę wyznać, iż na rozważanie ciekawego paradoksu, czy ćwiartowanie książek może stać się tematem opiewanym w książkach, nie mam teraz najmniejszej ochoty. W tym przypadku nie wydaje mi się to godne nawet felietonu. Toteż piszę to co piszę z niejakim obrzydzeniem, toteż opuszczając pizzerię na Świętokrzyskiej nie zdobyłem się na jakże facecyjne pytanie, czy aby obsługa nie dysponuje obciętym fragmentem Leibniza, bo jakby był, to przecież pracowicie strona po stronie na powrót przyspawałbym go do reszty za pomocą taśmy klejącej. W moich stronach obowiązuje wprawdzie bliska mi zasada, że "sranda musi być choćby starkę wieszali"
(w wolnym przekładzie: "zabawa musi trwać choćby babcię trzeba było powiesić"), ale zasada: "sranda musi być choćby bibliotekę piłą rżnęli", jest w jakiejś mierze trudniejsza dla mnie do przyjęcia.
A poza tym, bo ja wiem? Może się to komuś istotnie podoba? Może na przykład zawiadowcy lokalu wolą te przycięte na kształt miniaturowych klocków bloczki makulatury od normalnych książek? W końcu "Koń wielki w mniemaniu mieszkańca Walii wydaje się bardzo mały Flamandowi". Powiada tak oczywiście nie kto inny jak zwężony na Świętokrzyskiej do siedmiu centymetrów Gottfried Wilhelm Leibniz.
listopad 2022 / 3 (3)
felieton
Miłość zmysłowa w Bibliotece
Jerzy Pilch
Jak niedawno doniosła "Gazeta Stołeczna", kierownictwo Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego postanowiło radykalnie zaostrzyć regulamin, ponieważ czytający w Bibliotece książki studenci robili też tam inne rzeczy: słuchali muzyki, gadali przez komórkę, pili piwo, palili, jedli, spali, uprawiali seks itd. Słowem
w BUW kwitło życie we wszystkich swych przejawach, życie - ma się rozumieć - bywa naganne, ale dla tych, co mają Bibliotekę za najwyższą formę życia, dla prawdziwych mieszkańców Biblioteki (zwanej też rzeczywistością) problem regulaminu Biblioteki jest sprawą wolności.
Nie jestem aż tak szalony, by ostentacyjnie popierać kopulację w cichych zakamarkach pomiędzy regałami, ale szczerze powiem: zachwyca mnie ona. Zwłaszcza jak jest dobrze napisana. Tak dobrze, jak uczyniła to opisująca swą "przygodę z biblioteki" (BUW ogłosiła taki konkurs) "studentka germanistyki ukrywająca się pod pseudonimem Rafa". "Dla mnie to miejsce (Biblioteka - J.P.) odreagowania i kochania. Dosłownie. Spotykam się ze swoim chłopakiem na którymś
z poziomów, najlepszy jest poziom drugi,
i dajemy sobie miłość w tej świątyni wiedzy. Do tego trzeba znaleźć na te kilka minut spokojny zakątek między regałami. Ostatnio kochałam się mając ze swej lewej strony dzieła Marie von Ebner - Eschenbach, a z prawej kilka tomów Roberta Musila". Intensywny fragment
i wart - na oko - klasycznego kontekstu.
Ulubionym - jak powszechnie wiadomo - cytatem piszących o Bibliotece jest początek "Biblioteki Babel" Borgesa. "Wszechświat (który inni nazywają Biblioteką) składa się z nieokreślonej
i być może nieskończonej liczby sześciobocznych galerii z obszernymi studniami wentylacyjnymi w środku, ogrodzonymi bardzo niskimi balustradami itd.".
Od przytoczenia fragmentu tego właśnie tekstu rozpoczyna swój esej "O bibliotece" Umberto Eco. Finezyjna opowieść mieszkańca wielu (wszystkich?) bibliotek świata zawiera też szyderczy regulamin Biblioteki wrogiej człowiekowi. Są w nim np. takie punkty:
C - sygnatury powinny być niemożliwe do przepisania. I - prawie cały personel powinien być dotknięty ułomnościami fizycznymi. J - dział informacji powinien być nieosiągalny.
O - niemożliwe powinno być odzyskanie czytanej książki następnego dnia. R - jeśli tylko się uda, żadnych ubikacji itd. itp. (Punkty podaję wybiórczo i w skróconej wersji).
Regulamin Biblioteki przyjaznej człowiekowi, za jaką - ma się rozumieć - opowiada się Eco, byłby - ma się rozumieć - odwrotnością i rewersem regulaminu represyjnego. Czy w takim regulaminie byłoby przyzwolenie na uprawianie miłości w Bibliotece, autor nie mówi jasno. Niejasno i subtelnie jednak mówi, że "biblioteka na miarę człowieka, to znaczy także biblioteka radosna, zapewniająca możliwość wypicia kawy ze śmietanką, zapewniająca również to, iż para studentów usiądzie sobie po południu na kanapie
i - nie mam bynajmniej na myśli nieprzystojnego obłapiania - cząstkę flirtu dopełni, biorąc z półki
i odstawiając książki naukowe; a zatem biblioteka, do której chodzi się chętnie i która przeobrazi się stopniowo w wielką machinę spędzania wolnego czasu, jak Museum of Modern Art, gdzie można pójść do kina, przejść się po ogrodzie i zjeść obiad z dwóch dań".
Jaśniej i mocniej (choć też krócej) kwestię związku życia popędowego z życiem bibliotecznym Umberto Eco oświetla, gdy wspominając biblioteki swego życia
pisze o zielonych lampach na stołach rzymskiej Biblioteki Narodowej oraz o "popołudniowych godzinach wielkiego napięcia erotycznego
w Sainte Genevieve lub w Bibliotece Sorbony". Jest to jednak problem odmienny, problem związku pomiędzy napięciem twórczym
a napięciem erotycznym, to są osobne
i obszerne psychologie i nie da się ich sprowadzić do wzmożonej ochoty na łóżko, jaką, dajmy na to pisarz, miewa w Bibliotece, a z kolei obecność biblioteki przy łóżku pisarza też niewiele innych skłonności zdradza, poza skłonnością do wieczornej lektury.
Wracając do studentki germanistyki Rafy, której wyznanie - jak pisze "Gazeta Stołeczna" - przepełniło czarę goryczy bibliotekarzy BUW
i spowodowało radykalizację regulaminu, to sądzę, iż nie tyle jest to świadectwo zwycięstwa nieprzystojnego obyczaju, co zwycięstwo literatury. Dobrze napisana historia Rafy jest najpewniej niestety fikcją (apokryfem, falsyfikatem, fałszywką), najpewniej nie przez studentkę, a przez studenta napisaną. W każdym razie tylko facet, i to młody, może z beztroską wyznać, iżby dać sobie miłość, potrzeba "kilka minut."
Trochę też za dobre jest miejsce, w którym Rafa ostatnio się kochała, bo jeśli studentka germanistyki mości sobie łoże pomiędzy tomami akurat niemieckojęzycznej (w tym przypadku austriackiej) literatury, to jest w tym pewien - rzekłbym - nadmiar, zdradzającej wymysł, harmonii. Jakby germanistka tarzała się pośród woluminów zawierających historię sztuki meblarskiej albo ekonomii, byłoby prawdziwiej.
A nawet piękniej. Dalej. Jeśli Rafa miała - jak pisze: Ebner - Eschenbach po lewej, a Musila po prawej, to owszem, jak była obrócona przodem do regału, jest to możliwe (i tylko wtedy, alfabet zawsze leci do prawej), ale wątpię, żeby Ebner - Eschenbach była z Musilem na jednej półce, ergo na jednej wysokości. A nawet jakby, to przecież mało prawdopodobne, żeby wszystko pomiędzy Ebner a Musilem było szerokie akurat jak Rafa. Ramiona Rafa musiałaby mieć w takim razie jak cała literatura austriacka od E do M, a to jest trochę książek. Chyba że ręce też miała rozłożone, ale przecież wtedy na pewno wspomniałaby o Eliasie Cannetim znajdującym się akurat pod przedramieniem albo łokciem. (Ewentualność, iż akt miał miejsce pomiędzy regałami jest - z powodu nikłej dyskrecyjności - nikła).
Słowem księgozbiór, na tle którego Rafa miała miłość, jest raczej skomponowany niż autobiograficzny - reforma regulaminu w BUW była niepotrzebna. Tym bardziej że naoczni świadkowie nie potwierdzają. "Sama stosunku nie widziałam - komentuje na łamach »Gazety Stołecznej« Anna Gimlewicz z sekcji informacji
i dydaktyki BUW - ale zaawansowaną grę wstępną owszem". Otóż obawiam się, że to, co pani Gimlewicz z sekcji informacji i dydaktyki BUW bierze za "zaawansowaną grę wstępną", było zwyczajnym macaniem. Zaawansowana gra wstępna jest zjawiskiem, które widuje się rzadko. Nawet w kinie. Cóż dopiero w bibliotece. Na wszelki jednak wypadek proponuję - celem ochrony tej rzadkości - wprowadzenie do regulaminu punktu zakazującego bibliotekarzom podglądania zaawansowanej gry wstępnej czytelników. W przyszłości można też będzie pomyśleć o jakichś przywilejach dla dzieci poczętych w BUW. Np. przyznać im prawo pożyczania jednej książki więcej - to będą
w końcu bardzo przepadające za książkami dzieci.
felieton
pakamera październik 2022 / 2 (2)
Siorbanie jako warunek twórczości
Jerzy Pilch
Gustaw Herling-Grudziński ma świetny wibrujący głos, Herlingowi, kiedy mówi, głos intensywnie wibruje. W zeszłym tygodniu, kiedy zaczął mówić o cnotach w telewizji, głos jego wibrował specjalnie intensywnie, głos mu się niekiedy nawet dramatycznie łamał, co w końcu nie dziwota, Herling bowiem wreszcie postanowił publicznie powiedzieć, że Miłosz to głupek. Mówił też Herling, i to mnie zachwycało, o głupocie innych pisarzy, o głupocie Koestlera, o głupocie Kotta, o głupocie Andrzejewskiego. W sumie szkoda, że padło tak mało przykładów, choć
z drugiej strony Bogu Najwyższemu chwała, że
w ogóle jakiekolwiek nazwiska tu padły, nie należy do obyczaju polskiej duchowości nazywanie negatywnych rzeczy po imieniu, tu trzeba specjalnej odwagi. Podziwiam odwagę Herlinga-Grudzińskiego, podziwiam ją tym bardziej, że odwaga, z którą mówił o głupocie, nie była przecież odwagą mędrca, była to raczej chłopięca odwaga. Twarz pisarza znakomicie fotografowana przez Dariusza Pawelca raz po raz nabierała chłopięcego wyrazu, wciąż zapalały się w oczach swawolne ognie, cień, co mówię: cień, blask, blask chłopięcości rozjaśniał oblicze. Sam powrót do chłopięcej odwagi wymaga odwagi, choć rzecz jasna mogą za tym powrotem stać
i inne desperacje.
Asumpt do rozważań o głupocie, asumpt do wytykania głupoty kolegom dał Herlingowi główny temat wywodu, jakim była cnota mądrości mianowicie. Mądrze szło tu autorowi o ten rodzaj życiowej mądrości, co niezależny jest od wykształcenia, znajomości języków obcych, ilości przeczytanych książek inteligencji, talentu, pisarskich czy artystycznych kunsztów. Jest to swoisty rozum instynktowny, który się ma albo nie ma, nabyć go drogą ćwiczeń czy innych edukacji niepodobna. Moja babka Czyżowa na przykład, która zaledwie posiadła sztukę czytania, pisania, miała tę mądrość niewątpliwie, Tomasz Mann, autor znacznej ilości arcydzieł, raczej tej mądrości nie miał, bo przecież, kiedy czyta się jego "Dzienniki", wyłania się stamtąd wizerunek wyjątkowo upierdliwej mędy, zajętego wyłącznie sobą potwornego egoisty, ciężkiego pasażera życia codziennego. Mógłbym zatem niemal z czystym sumieniem powiedzieć, że moja babka mądrzejsza była od Tomasza Manna, a skoro była mądrzejsza, należy ją wyżej postawić, także
w hierarchii kultury wyżej, w końcu co z tego, że nie napisała "Doktora Faustusa".
Za pomocą demagogii instant, za pomocą radykalnego, by nie rzec topornego, przykładu referuję gołym okiem widoczne niebezpieczeństwa. Głupota wszakże jest niesłychanie łatwopalną substancją, jak się w kim dostrzeże najwęższe nawet pasmo głupoty
i jak się to pasmo nazwie, uruchomi, podpali, niechybnie spłonie cała reszta, co nie była głupia.
W martwym płomieniu osobistej głupoty autora jego mądre dzieła zebrane również obrócą się
w popiół. Toteż śmiałe mówienie o głupocie, zwłaszcza o głupocie żywych, wymaga chłopięcej niefrasobliwości, co nie znaczy, że zawsze każda chłopięca niefrasobliwość wywołuje ogólny pożar wszystkiego.
Gustaw Herling-Grudziński ma niechybnie rację, bo też szczerze mówiąc niepodobna tu nie mieć racji, bywają pisarze mądrzy i pisarze głupi. To jeszcze pół biedy, gorzej, że autorami świetnych książek bywają i jedni, i drudzy, a nawet jakby rzecz sprawdzić statystycznie, to nieubłaganie wyjdzie, że znacznie więcej świetnych książek jest autorstwa głupków. Stary problem, a raczej odwieczny fenomen. Pan Bóg faktycznie bardzo nieraz osobliwe ludzkie naczynia postanowił
napełnić literackimi natchnieniami, wielki poeta, co chyba jest jak anioł, odkłada pióro i zza biurka wstaje obleśny grubas o ciasnych horyzontach, rasowy epik przy bliższym poznaniu okazuje się potwornym nudziarzem, subtelny eseista zdziwaczałym starym kawalerem o piskliwym głosie, sam o nich tymi słowy pisałem, sam o nich nie tylko "Intelektualistów" Paula Johnsona czytałem, sam osobiście znałem niejednego wybitnego autora, który poza obszarem napisanej przez siebie wybitnej książki nie tylko tracił wszelaką wybitność, zyskiwał też w zamian na debilizmie. Talent bez rozumu - zaiste przypadek równie częsty, co pożałowania godny. Oczywiście można powiedzieć: widocznie tak być musi, widocznie konstruując wrażliwe, kreatywne dusze Opatrzność wyliczyła, że ich kreatywność okupiona być musi taką to a taką dozą życiowej nieudolności.
Jeśli wybitny poeta siorbie zupę, to z niejakim trudem przychodzi świadomość, że jego siorbanie jest warunkiem twórczości, myśl o spóźnionej lekcji kindersztuby, po której siorbanie ustanie wraz z rymotwórstwem, wydaje się myślą płochą, niestety realność tej myśli nie jest wykluczona, nie da się nawet wykluczyć, iż siorbanie zupy może być niekiedy uciążliwym elementem planu Bożego względem poety, "poematy tworzyć będziesz lecz w poniżeniu siorbania żyć będziesz", w każdym razie są tacy, co bez siorbania ani linijki nie napiszą.
Ale Herlingowi-Grudzińskiemu raczej nie szło
o ten rodzaj głupoty, co jest formą umysłowego niechlujstwa po godzinach pracy twórczej, jemu szło o immanentny podział na pisarzy-mędrców
i pisarzy-głupców, i niewiele w tym słusznym podziale jest do uzupełnienia. W końcu wszyscy jesteśmy za mędrcami, utalentowani głupcy są rodzącą poznawczy popłoch koniecznością
i poza unikaniem towarzystwa nie ma innego sposobu na brednie, jakie nieustannie
z chorobliwym zapałem wygaduje Fiodor Michajłowicz Dostojewski. Jestem za mędrcami, jestem za najwyższymi spełnieniami mędrców, jestem za piszącymi mędrcami, choć, prawdę powiedziawszy, zależy, ile godzin na dobę dany mędrzec jest mędrcem. Im mniej, tym lepiej, im więcej, tym gorzej, średnio w sam raz. Mędrzec, co jest mędrcem osiem godzin na dobę, to musi być bardzo przekonywający mędrzec, mędrzec, co jest mędrcem 24 godziny na dobę, jest jak ten posiadający100 procent racji Żyd z pierwszej strony "Zniewolonego umysłu" - książki, zdaniem Herlinga, choć inteligentnej, to głupiej.
Rzecz prosta, łatwo przypisać Grudzińskiemu najniższe instynkty i wypowiedzi jego skomentować językiem psychologii urazowej, ale nawet gdyby, nawet gdyby ten jałowy ruch uczynić, urazy, resentymenty, kompleksy nie likwidują doniosłego problemu, jakim jest na przykład funkcjonowanie Czesława Miłosza
w świadomości współczesnych mu twórców. Jakie są formy jego obecności w mózgach kolegów? Jak dramatycznie siedział Miłosz
w Herbercie, jak siedzi w Herlingu, w Różewiczu,
w Konwickim? Literatura jako borykanie się
z nadmiernością kolegi, co zaznał spełnienia i na ile to spełnienie jest niesprawiedliwe; bo tak czy inaczej spełnieniem swoim wymierzone jest przeciwko innym talentom?
Szeregi problemów są tu do nazwania, esej godny pióra prawdziwego mędrca jest do napisania, być może pióro Sławomira Mrożka byłoby tu sposobne. Być może Mrożek piszący tak, jak swego czasu pisał o Tyrmandzie, mógłby to napisać, w każdym razie Herling Mrożka w poczet mędrców liczy, Mrożek, zdaniem Herlinga, jest pisarzem, co w prywatnym życiu głupstw nie wygaduje. I istotnie: jak niejedna anegdota głosi, autor "Tanga" jest to bardzo małomówny człowiek.