top of page

/ SPOŁECZEŃSTWO   historia

  sierpień 2023 / 8 (12)

Warszawa 1944 

"CHŁOPAK Z WARSZAWY", ANDRZEJ BOROWIEC

FRAGMENTY KSIĄŻKI (Powstanie Warszawskie w oczach szesnastoletniego chłopca)

(...) Tego dnia, kiedy Wanda Lurie urodziła swoje jedyne już dziecko, które wyrosło później na chemika, ja obserwowałem kolumnę stu piętnastu obszarpanych niemieckich jeńców, którzy dopiero co skapitulowali. Wyszli właśnie z budynku PAST-y. Po dwudziestodniowym oblężeniu załoga obsadzająca jedenastopiętrowy budynek wreszcie poddała się żołnierzom batalionu „Kiliński”, który posługiwał się między innymi produkowanymi przez nas miotaczami ognia.

Oblężenie zakończyło się, kiedy ktoś poinformował nas o rzadko wykorzystywanym małym podziemnym wejściu do piwnicy. Zastanawiał się, czy wróg jest równie nieświadomy jego istnienia. Okazało się, że tak.

Batalion „Kiliński” wkroczył w nocy i natychmiast wziął górę, otwierając ogień

i atakując z bliska zaskoczonych strażników na parterze. Ocalali uciekli na wyższe piętra i w dół klatki schodowej potoczyli granaty. Żołnierze „Kilińskiego” odpowiedzieli, rozpalając pod nimi ogromny ogień. Najpierw użyli pompy strażackiej, by zalać to miejsce benzyną, później zaś podpalili ją miotaczami ognia. Kiedy żywioł zajął budynek, powstańcy go opuścili, obstawili wyjścia

i czekali na dalszy rozwój wydarzeń. O godzinie trzynastej Niemcy zaczęli wychodzić z zadymionych ruin z rękami uniesionymi do góry.

Podczas ostatnich walk niemiecka załoga PAST-y straciła trzydziestu ludzi, zatem całkowita liczba ich ofiar wynosiła pięćdziesiąt sześć. W tym samym czasie zginęło lub zostało rannych pięćdziesięciu ośmiu żołnierzy batalionu „Kiliński”, przy czym ośmiu poniosło śmierć podczas ostatniego szturmu na centralę telefoniczną.

Dołączyłem do tłumu obserwującego odprowadzanie niemieckich jeńców do jakiegoś budynku szkolnego. Nie było gwizdów ani wymachiwania pięściami. Ludzie po prostu przypatrywali się z zaciekawieniem. Więc tak wyglądają pokonani niemieccy żołnierze? Pozbawiono ich skórzanych pasów, na których zaczepione było ich wyposażenie. Bez broni, hełmów, w rozpiętych ubraniach wyglądali niemal jak cywile. Nie mieli już rąk uniesionych do góry i szli normalnie. Zauważyłem, że niektórzy z nich czuli się na tyle zrelaksowani, by uśmiechać się do młodszych kobiet z tłumu gapiów, a niektóre z nich odwzajemniały uśmiechy.

Wiadomości radiowe, które przechwycono krótko przed ich kapitulacją, ujawniły, że położenie Niemców stawało się coraz bardziej rozpaczliwe. Kończyła im się żywność, woda i amunicja. Aby uzupełnić ich zapasy, próbowano wykorzystać pojazdy pancerne. Kiedy nie udało im się przedostać przez nasze barykady, podjęto próby zrzucania amunicji na budynek PAST-y z samolotu zwiadowczego Fieseler Storch. Jednak zwinny, mały górnopłat Luftwaffe był za wolny, by ryzykować zbyt wiele podejść. Tak czy inaczej, nigdy nie udałoby się zrzucić tyle, by miało to jakieś znaczenie.
Pod koniec oblężenia morale tej niewielkiej załogi gwałtownie spadło; później pojawiły się doniesienia o co najmniej jednym samobójstwie. Żołnierze niemieccy pewnie poddaliby się wcześniej, gdyby mieli pewność, że przyjmiemy ich kapitulację. Ale skąd mógł mieć taką pewność którykolwiek Niemiec, świadom zbrodni, jakie serwowano nam od 1939 roku? W istocie jednak wciąż byliśmy gotowi pokazać im, że jesteśmy od nich lepsi. Na dowód tego zdjęcia z kapitulacji załogi PAST-y ukazały się w „Biuletynie Informacyjnym”, który w jakiś sposób zawsze wpadał w ręce Niemców. Każdy mógł się przekonać, że jego żołnierzy uznano za jeńców wojennych i tak też zarejestrowano. Generał Bór nie przychylił się też do sugestii pewnej starszej kobiety, której list otwarty do niego – nakłaniający, by w ramach zapobiegania nalotom wrogich jeńców trzymać na płaskich dachach budynków – również ukazał się w „Biuletynie”. Sfotografowani mężczyźni nie wyglądali też jak ludzie obawiający się, że ktoś strzeli im w głowę na jakimś fabrycznym placu. (...)

 

Powastanie Warszawskie.webp

Powstanie warszawskie: Żołnierze Batalionu „Zośka”. Okolice włazu kanałowego przy ul. Wareckiej / fot.: Jerzy Tomaszewski (1979) Epizody Powstania Warszawskiego, Warszawa: KAW / domena publiczna

PW - niemiecki oficer w czasie walk w Warszawie.jpg

Niemiecki oficer w czasie walk w Warszawie / domena publiczna

PW - Hetzer dobyty przez powstancow.jpg

Hetzer zdobyty przez powstańców i wkomponowany

w barykadę na pl. Napoleona / fot.: Sylwester Braun

/ domena publiczna
 

(...) Niesamowity zwrot akcji, w wyniku którego oprawcy z Woli i Ochoty wrócili do swoich ofiar, by ułaskawić tych, którzy mieli tyle szczęścia, aby nie zginąć od postrzału, był w całości konsekwencją interwencji generała Ericha von dem Bacha. Jego motywy były, delikatnie mówiąc, niejednoznaczne. W Rosji kierował likwidacją tysięcy Untermenschów, zarówno pochodzenia żydowskiego, jak

i nieżydowskiego. Najwyraźniej doznał w tym czasie czegoś na kształt załamania nerwowego, choć niedługo potem wrócił do siebie

i znów zabrał się do gorliwej pracy.

Być może czuł, że Polska różni się od Rosji – w końcu Polska była ojczyzną gorliwych katolików posługujących się alfabetem łacińskim, ukochanego przez niego Chopina, a nawet części jego własnego nazwiska (którym nigdy nie posługiwał się w Polsce).

A może w mniemaniu von dem Bacha nas, Słowian zachodnich, nie można było uznać za Untermenschów? Po wojnie przeprowadził wiele działań, które nazywał swoim „historycznym uczynkiem dla ludzkości”, co zdecydowanie pomogło mu później uratować skórę. Dzięki Amerykanom i Brytyjczykom występował podczas procesów norymberskich jedynie w charakterze świadka. Rosjanie pragnęli go powiesić, ale alianci postarali się, by wszystkie prośby o ekstradycję ze strony Polski i Związku Sowieckiego odrzucono.

W ostatecznym rozrachunku skazano go jednak za zabójstwo niemieckiego obywatela, dokonane w czasach, zanim jeszcze naziści zdobyli władzę, i zmarł w więzieniu.

Przed amerykańskimi i brytyjskimi śledczymi von dem Bach starał się sprawiać wrażenie, że w głębi duszy jest tylko zawodowym żołnierzem, który lubi mieć czyste pole bitwy. „Oddziały, które plądrują i mordują, przestają walczyć”, brzmiała jedna z pereł mądrości, jakie im wygłosił. Niedługo po objęciu dowodzenia w Warszawie wyskoczył rzekomo ze swojego sztabowego kabrioletu, by powstrzymać rozstrzeliwanie ludności cywilnej. Zresztą i tak wszyscy ludzie byliby już martwi, gdyby nie trudności, jakie oprawcy mieli z ponownym rozpaleniem stosu pogrzebowego, przepełnionego po wcześniejszej rzezi. Po tym wydarzeniu von dem Bach wydał rozkaz przerwania masowych mordów na cywilach. Banditen, tacy jak ja, to jednak co innego. Wkrótce doszły nas słuchy o trzech pojmanych nastoletnich harcerzach z naszych Szarych Szeregów, którym polecono układać zwłoki w dole mogilnym. Pracę mogli skończyć dopiero wtedy, kiedy zostało w nim miejsce już tylko dla nich.

Jakkolwiek von dem Bach wydawał się wówczas zadowolony z egzekucji pojmanych polskich powstańców, wykonywanych z taką samą częstotliwością, z jaką przeprowadzano je wobec Rosjan, uznał, że mordowanie kobiet i dzieci jest nieproduktywne. Niektórych ocalałych wywieziono w kierunku zachodnim, do nowego niemieckiego obozu dla uchodźców w Pruszkowie. Inni – często byli to Żydzi podający się za gojów – unikali pojmania i docierali na nasz wyzwolony obszar, który robił się coraz mniejszy i łatwiejszy do obrony. Opowieści, które przynosili ze sobą uciekinierzy, nie tyle nas przerażały lub skłaniały do poddania się, ile raczej umacniały naszą determinację przetrwania tak długo, by nawet Stalin nie mógł nas już ignorować. (...)

PK-Sanitariuszki_na_ulicy_Moniuszki_(1944).jpg

Powstanie Warszawskie:Sanitariuszki na ulicy Moniuszki

/ fot.: Eugeniusz Lokajski (zginął  we wrzesniu 1944 roku)

/ domena publiczna

PK.jpg

Znaleziony jęczmień w magazynach z browaru Haberbuscha

i Schielego przy ul. Ceglanej 4/6 (obecnie ul. Pereca) musiał zostać przewieziony do kuchni polowych. Najpierw powstańcy pakowali jęczmień do worków, które później transportowali na plecach. Tragarzy nazywano „słoniami”

/ fot.: Wiesław Chrzanowski / domena publiczna

PK - gotowanie zupy plujki.jpg

Najbardziej popularnym daniem w walczącym mieście była zupa plujka przyrządzana z ziaren jęczmienia. Jej nazwa pochodziła od tego, że zmielone ziarna pozostawiały

w zębach łupiny, które spożywający musieli raz po raz wypluwać / fot.: Eugeniusz Lokajski / domena publiczna

PW.jpg

Powstanie Warsyawskie / fot.: autor nieznany / domena publiczna

(...) Pierwszym, który przyjechał do Warszawy, był Ziu. Został rozstawiony

w jednym z parków w zachodniej części miasta i 19 sierpnia był gotów do akcji. Ostatecznie sprowadzono trzy moździerze, choć przez większość czasu Niemcom wystarczały dwa. Trudno było je przygotować i naładować, wymagały też mnóstwo uwagi. W ciągu jednego dnia wystrzeliwały na ogół nie więcej niż trzy pociski, lecz to zdecydowanie wystarczało. Jedna bomba mogła doprowadzić do zawalenia się całego budynku, tym samym skazując nas na ciągnące się godzinami przeszukiwanie gruzów i nasłuchiwanie ocalałych uwięzionych w ruinach.
Większość z nas nie zdawała sobie jednak sprawy, że mogło być znacznie gorzej. Niemcy używali amunicji, której zadaniem było przebijanie grubych żelbetowych ścian bunkrów, wybuch następował zaś dopiero w środku.

W mieście pełnym ceglanych kamienic bomby często spadały, nie wybuchając, przebijały jedynie kolejne piętra, by ostatecznie wylądować w piwnicy. Saperzy Armii Krajowej dokładali potem starań, byśmy zwrócili wrogowi najlepszą część pocisków, wyjmując z nich materiał wybuchowy i przekazując go do jednego z naszych zakładów produkcji broni. Ładunek z jednego pocisku wystarczył do wyprodukowania ponad trzech tysięcy granatów.

Oczywiście nie zawsze mogliśmy się spodziewać, że tak się nam poszczęści,

i liczba ofiar wśród cywilów w Śródmieściu rosła. Czasami pomagałem usuwać ciała z budynków i nie zawsze odbywało się to z taką godnością, jakiej bym sobie życzył. Pamiętam mdlący dźwięk, jaki wydawała głowa starszego mężczyzny, uderzająca schodek po schodku, kiedy ciągnąłem jego ciało na dół za nogi. Naszych zmarłych chowaliśmy na dziedzińcach, w ogrodach, a kiedy zabrakło nam miejsca – także pod chodnikami. Przed powstaniem jedynym martwym człowiekiem, którego widziałem z bliska, był mój ojciec i zdziwiło mnie, jak szybko przyzwyczaiłem się do tego widoku. Była to oczywiście konieczna praca. Musieliśmy odnaleźć ciała, zanim zrobią to szczury.
 

W miarę jak zwiększała się częstotliwość ataków artylerii i nalotów, rozwijał się labirynt podziemnych przejść. Zaczęło się od przebijania piwnic przez mieszkańców sąsiadujących budynków, którzy pragnęli uniknąć poruszania się po coraz bardziej niebezpiecznych ulicach na powierzchni. Wkrótce jednak to, co zaczęło się od dziur w ścianach piwnic, przerodziło się w oznaczone trasy z wypisanymi białą farbą nazwami ulic i strzałkami wskazującymi kierunki.

Miało to jednak także wady. Niektórzy ludzie, zwłaszcza rodzice z małymi dziećmi, zaczęli uparcie wieść życie jaskiniowców, wzbraniając się przed opuszczeniem piwnic i łączących je przejść. Zaczęto nazywać tę przypadłość „chorobą piwniczną”. Próby przekonania ich do wyjścia na ziemię, by zrobili coś pożytecznego – na przykład wygrzebali kawałki złomu do naszych szrapneli – spełzały na ogół na niczym. Byli to ludzie, dla których wojna toczyła się już długo, począwszy od oblężenia stolicy w 1939 roku, przez niepewne czasy okupacji, po najciemniejszy okres, jakim była rzeź Woli, i teraz mieli już dość. Pragnęli po prostu pozorów normalnego życia. Gdy powstanie się rozpoczęło, nie tylko oni wierzyli w rychłe zwycięstwo i zaprowadzenie pokoju. Gołym okiem widać było, że tak się nie stało. W przeciwieństwie do mieszkańców Starego Miasta, odwróconego plecami do rzeki i z Rosjanami w pobliżu, uważali wyzwolenie za znacznie mniej osiągalne.

Od czasu do czasu słyszeliśmy: „To wy zaczęliście walki. Wy je skończcie”. Lekceważyliśmy to. Szkoda nam było tych ludzi, lecz wiedzieliśmy, że zwyciężymy. Kiedy nie pracowaliśmy, odbywaliśmy ćwiczenia i śpiewaliśmy pieśni patriotyczne. Gdziekolwiek trzeba było ugasić ogień, my często stawaliśmy w łańcuchu ludzi z wiadrami. Pod koniec sierpnia wiadra zawierały jednak częściej piach aniżeli wodę; główna pompownia pozostawała w rękach niemieckich, przestały też działać główne kanały, niektóre zapchane ciałami. Warszawa stała już przed takim problemem podczas oblężenia w 1939 roku. Na nowo otworzono wykopane wówczas studnie – niektóre z nich były dziełem pracy niemieckich jeńców wojennych. Armia Krajowa wydała ponadto rozporządzenie, w którym nakazała wszystkim dozorcom odszukanie starych studni w ogrodach kamienic zbudowanych na ziemiach zamieszkiwanych przez ludzi od wieków. Mimo wszystko wody zawsze brakowało. Liczne kąpiele

i prysznice, jakie w normalnych warunkach bierze się przy gorącej letniej pogodzie, były już teraz niewątpliwie wspomnieniem z przeszłości. Nie zanotowano jednak również żadnych zgonów wywołanych odwodnieniem.

Kiedy istniała taka potrzeba, Armia Krajowa wcielała się w rolę organu administracji cywilnej, a my dla własnego bezpieczeństwa patrolowaliśmy miasto przed intruzami z zewnątrz. Wszyscy, zarówno cywile, jak i wojskowi, potrzebowali przepustek, aby poruszać się pomiędzy obwodami, a od zmierzchu do świtu obowiązywała godzina policyjna. Barykady wewnętrzne obsadzone były przez całą dobę. (...)

Warszawa na szyldach reklamowych

/ SPOŁECZEŃSTWO   historia

  styczeń 2023 / 1 (5)

Warszawa na szyldach reklamowych
widziana oczami Wacława Szymanowskiego
- historia z 1858 roku...

WACŁAW SZYMANOWSKI

Ciekawa byłaby historija szyldów warszawskich, gdyby kto ją chciał napisać. Łączy się ona poniekąd z historiją miasta, odbijając  na sobie wszelkie jego przeobrażenia, zmiany, a nawet usposobienie mieszkańców. Szyld, to jest mowa, za pomocą której przemysłowiec, kupiec, składnik, rzemieślnik, tandeciarz, starają się dotrzeć do serca kupujących, to jest język, który dla każdego powinien być zrozumiałym, to jest zachęta i pokusa, która powinna pobudzać ciekawość i uderzać

w oczy. Szyld jest miarą potrzeb miasta, stopą, podług której ocenić możemy rozwinięcie handlowe i przemysłowe jego mieszkańców, wreszcie niemylnym znakiem wszelkich epok bogactwa lub ubóstwa.

I dlatego to w szyldach najlepsze mamy wytłumaczenia drożyzny, która panuje obecnie, i przeciw której tyle podnosi się głosów, chociaż nikt jeszcze skutecznego nie wynalazł środka na zapobieżenie temu postępowemu a ciągłemu podnoszeniu się

Warszawa szyldy retro 7.jpg

cen. I podobno ten środek nie wynajdzie się nigdy, bo ta drożyzna, siłą okoliczności spowodowana, jest naturalnym wypływem zmiany usposobienia i sposobu życia mieszkańców Warszawy.

Wszakże wielu mieszkańców Warszawy pamięta jeszcze czasy, w których wystaw sklepowych nie było prawie wcale, a cały zbytek szyldów ograniczał się na tablicach drewnianych albo metalowych, pomalowanych czerwono, żółto, albo biało, na których czarnemi literami wypisane było imie i nazwisko kupca, rzemieślnika, oraz nazwa handlu, procederu i rzemiosła, którym się trudnił. Rzadko kiedy dodawano inne jakie znaki, i to w szczególnych tylko przypadkach. I tak, sklepy korzenne miewały zawsze (co im się dotychczas jeszcze pozostało) zawieszoną nad drzwiami sklepowemi u góry girlandę z liści tekturowych, pomiędzy któremi uderzały w oczy cytryny i pomarańcze, wyrobione z drzewa, a pomalowane jaskrawą żółtą farbą. Toż i balwierz zawieszał zawsze przed razurą, również jak i teraz mosiężne talerzyki, a u młynarzy stał za oknem wielki kubek napełniony mąką w ostrokrąg ułożoną. To były odwieczne, uświęcone zwyczajem upiększenia szyldów, chociaż do nich można było doliczyć excentryczne wybryki niektórych rzemieślników, które zwracały na siebie uwagę wszystkich przechodzących, przez odbieganie od zwyczajnego toru. I tak znalazło się dwóch czy trzech szewców, którzy zamiast szyldów wywiesili przed sklepem ogromne buty palone, z nazwiskiem swojem wypisanem na cholewie. Znalazł się także jakiś rękawicznik, który olbrzymią czerwoną rękawiczkę przed sklepem wywiesił,

a pamiętam, że przed aniołem trzymającym w ręku konewkę do podlewania kwiatów, który służył za szyld jakiemuś blacharzowi, zawsze bywało zbiegowisko; chłopcy bowiem uliczni napatrzyć się nie mogli temu arcydziełu sztuki blacharskiej.

Warszawa szyldy retro 2.JPG
Warszawa szyldy retro 5.jpg

Były to błogie czasy, czasy prostoty i ufności publicznej, czasy taniości i prawych zysków. Z małemi wyjątkami, każdy żył wedle stopy jaką mu fortuna naznaczała, jeszcze nie było owego pięcia się po drabinie stanowisk światowych aż na najwyższy szczebel, dlatego też ludzie nie tak często jak teraz kark kręcili. Ale przyszło to wprędce bo takie dążności, takie wady, to gorzej zaraźliwie i zjadliwie od cholery i dżumy, nie określisz je granicami, nie oddzielisz kordonem, bo i granice w mig przeskoczą, i  kordon, by najsilniejszy, przerwą, i będą sobie bonować pomiędzy ludźmi, aż póki najuczciwszych serc nie przesycą  jadem swoim i nie przyprawią o ruinę i zagubę. Tak się też i u nas stało. Niech Bóg nie pamięta tym, którzy pierwsi rozpoczęli to niepoczciwe dzieło, ale podobnoć nikogo osobiście winić w tem nie można; snadź sama Opatrzność chciała dopuścić i tę jeszcze ostatnią na nas próbę, żebyśmy wszystkiego doświadczyli, przetrwali wszystko.

Warszawa szyldy retro.jpg

A pierwszą oznaką, pierwszą miarą tej zmiany usposobienia publicznego, były szyldy sklepowe.

Świat nasz hołdował pozorowi, więc i one na pozór zaczęły rachować. Świat się wlubiał w błyskotki, więc i one błyskotkami znęcać do siebie zaczęły. Stały się one trochę podobne do ludzi tegoczesnych, powierzchowność w nich zaczęła stanowić wszystko; więc co na widok publiczny wystawiały, zawsze było więcej warte od tego, co się wewnątrz sklepu znajdowało, kiedy dawniej działo się zupełnie przeciwnie. A że złoto najwięcej biło w oczy, najwięcej ważyło w życiu, najznakomitszych działań ludzkich stało się czynnikiem, więc też i ono największą poczęło rolę grać w szyldach, i wszędzie się pokazywało w różnych kształtach i odmianach. Jedni w szumnych

napisach wielkiemi literami złotemi wyliczali cały zasób i rozmaitość posiadanych przez siebie

towarów; drudzy różne przedmioty złocone wystawiali na ulice i oczyszczali starannie, żeby się dobrze świeciły. Więc kapelusznik, jakby szukając głów do pozłoty, pozłocony kapelusz przed sklep swój wystawił, więc introligator pięknie złoconą książką ozdobił wejście do siebie, więc ramiarz tak wszędzie nasadził złota, że aż blichtr ten kłuł w oczy prostodusznych spektatorów, więc apteki nie przestając na złoconych herbach u góry, poczęły lekarstwa swoje owijać w złocone papierki, żeby przez to mniej się gorzkiemi wydawały, garkuchnie wystawiły na ulice złote gruszki i jabłka, sklepy galanteryjne złote rybki w słojach, nawet znalazł się jakiś cyrulik, który kazawszy sobie wyrobić ze złoconej tektury sprzęt używany tak często przez Molierowskich doktorów, dodał go do swoich talerzyków dla większej okazałości.

Warszawa szyldy retro 9.jpg

A nie dość jeszcze było tego marnego kruszcu, bo innych jeszcze używano sposobów, które wszystkie nosiły na sobie odcień usposobienia publicznego.

I tak, ponieważ język francuzki wszedł w modę wszędzie, ponieważ każdy mówił po francuzku, albo udawał że mówi, zaczęto nazwy i tytuły polskie na francuzkie frazesa, z obrażeniem wszelkich zasad gramatycznych, ba prostej nawet ortografji. Już jakie to tam były ( i s, bo to jeszcze trwa dotąd) napisy, tegoby  pewnie nie zrozumiała najzajadlejsza przedmieściowa elegantka, albo uczennica powiatowej madamy, tłumacząca słowo w słowo na francuzki język wszystkie sarmackie zdania

i okresy. A wszędzie Paryż na pierwszy plac wyjeżdżał, każdy szukał podpory i utwierdzenia

w tem magicznem słowie, które zdawało się zawierać w sobie wszelkie doskonałości ludzkie, cały wyskok zdolności i rozumu człowieczego. Nawet starozakonni tandeciarze na przechodzonych towarach swoich zaczęli kłaść złotemi literami firmę Mode de Paris, dla zaimponowania temi magicznemi słowami prostodusznej dobrej wierze kupujących.

Tu dopiero szyldy zaczęły odskakiwać jedne od drugich i rozdzielać się na różne kategorje, rodzaje, rozgatunkowania. Najpierwsze sklepy galanteryjne poczęły uświetniać swoją wystawę i urządzać osobne oka z mnóstwem błyszczących cacek, których powierzchowność jedyna jest zaletą. Właściciele tych sklepów wiedzieli dobrze o tem, że prawdziwa potrzeba nie sprowadzi do nich kupujących, że trzeba wystawić na nich wabika i za pomocą nęcenia wzroku walkę z kieszeniami rozpocząć. Za nimi poszli wkrótce jubilerzy i złotnicy, rozkładając swoje bogactwa za grubemi kryształowemi szybami, i w ogóle wszyscy ci, którzy na zbytek i nadmierne żądze spekulują, poszli za tym dobrym przykładem. A że to była prawdziwa rewolucja szyldowa, więc też rzeczy szły trybem każdej rewolucji właściwym; Ci którzy pierwsi dali z siebie przykład i sformowali popęd, ci, którzy przed innemi wystąpili na szyk bojowy

i przodkowali ogółowi, ci wszyscy wkrótce ujrzeli się w tyle, sami wyprzedzeni przez dalszych swoich współtowarzyszy, którym dawniej za wzór służyli. Wystawa, która przed kilkoma miesiącami zgromadzała przed sobą ciekawe tłumy, i cytowana była jako wzór gustu, wykwintności i zbytkownego urządzenia, ta sama wystawa wprędce uważana już była, jako zastarzałe i oklepane widowisko,

i jak klecha przed organistą, gasła przed nowemi inwencjami, które co chwila ukazywały się coraz świetniejsze, coraz okazalsze; spekulując na ciekawość publiczną.

Z każdym tedy rokiem zmieniał się pozór szyldów, a w ślad za nim urządzenie sklepów i ruch handlowy miejski. Najgłówniejsze ulice, jako to: Krakowskie-Przedmieście, Miodowa, Senatorska, dawały hasło które spóźnionem echem odbijało się w dalszych dzielnicach, aż na koniec ginęło na przedmieściach, zadawniałych w przesądnej nieruchawości swojej.

Skutkiem tego, jak każda dobrze urządzona hierarchja, szyldy warszawskie na kilka klass się rozdzieliły.
Na bojowym froncie stanęli pierwszorzędni kupcy, składnicy

i rzemieślnicy, którzy nie dbając o drogość drogość lokalu i znaczne wydatki przy urządzaniu wystawy poniesione, sadowili się

w okolicach najbardziej uczęszczanych, zaczepiając wzrok i uwagę przechodniów exhibicją najzbytkowniejszych produktów handlu,

w artystyczny ułożonych sposób. A niemałej to wagi rzecz, ocierać się o przechodzących i uderzać firmą w oczy, bo znamy sklepy na najludniejszych ulicach, które dlatego tylko że cokolwiek odsunięte od chodnika, albo po mniej uczęszczanej stronie położone, już przez to samo o pół taniej się wynajmują i mniej znajdują amatorów. Widzieliśmy kupców, którzy w tem samem miejscu, gdzie dawniej handel trzymali, przeprowadziwszy się tylko na pierwsze piętro, tracili dawną wziętość i dla odzyskania jej, musieli jak niepyszni napowrót na dół się sprowadzać. 

Więc sklepy bławatne porozwieszały u wejścia szafy z najdroższemi i najświetniejszemi wyrobami zagranicznych fabryk, zachowując już tylko pod firmą prosta nazwę składu bez zalecań i malowideł.

A nielada to sztuka układać te materje, te chustki, mantylki, wstążki w nęcące fałdy ubiory, trzeba było do tego doświadczenia

i wytrawności wuoczonych zagranicą pomocników handlowych, którzy układnością, wymową i francuzkim językiem potrafili olśnić

i opodatkować tych, którym szyld za wabika posłużył. Więc handle win i korzeni poukładały w oknach nęcące piramidy butelek, flaszeczek, słojków i nęcących owoców, cukiernice całe gabinety architektoniczne, botaniczne, ba, nawet rzeźbiarskie, modniarki najpyszniejszy dobór modeli paryzkich, i.t.d. i.t.p.  ale najwidoczniej ta odmiana czuć się dała u rzemieślników. Dawniej krawiec nazywał się krawcem, a szewc szewcem, kładli oni tylko nazwiska

z oznaczeniem procederu na szyldzie: a już śmiałą było innowacją, jeżeli do tej firmy krawiec dodał nożyce, a szewc but malowany. Teraz sklep krawca na pierwszorzędnej ulicy nazywa się MAGAZYNEM UBIORÓW MĘSKICH, i w istocie zasługuje na to miano, bo każdy z tych sklepów, posiadając mnóstwo gotowych ubiorów, jest zarazem obfitym składem surowego materjały, który, się na miejscu zakupuje. A w szafce błyszczy rozwieszony cały skład ubiorów, że co chcieć tam znaleźć można i wszystkiemu napatrzyć. Szewcy ze swojej strony zaparli się niewygodnego i demokratycznie brzmiącego tytułu, mianując się, stosownie do specjalności swojej, fabrykantami obuwia damskiego lub męskiego i wystawiwszy owo obuwie o artystycznie pomalowanych podeszwach, w umyślnie 

Warszawa szyldy retro 8.jpg

urządzonych szafkach. A wyrazy szewc i krawiec, wykreślone zostały na zawsze z szyldowego słownika pierwszorzędnych ulic. Toż samo co do innych kupców i rzemieślników; jak każdy z nich postarał się przyswoić sobie jakąś godność, jakieś odznaczenie.

 

Jak każdy to pojmie, ta przemiana, ten postęp (?) szyldowy, nie obyły się bez ważnych dla kieszeni publicznej skutków. Naturalnie zbytkowny koszt urządzenia tego wszystkiego, odbił się na konsumentach. Ależ bo i usposobienie tychże tychże konsumentów zmieniało się także. Zbytek zmienił się w potrzebę, życie nad możność w stan normalny. Szyldy posłużyły do wzmożenia zawiści, jaką ubożsi do możniejszych czuli. W urządzeniu domów, w ubiorze, w zwykłych warunkach życia, każdy stał się wymagającym, bo kiedy w domu myślał z zawiścią o wygodach i zbytkach swego znajomego lub sąsiada, na ulicy zwracała jego uwagę wystawa sklepowa, która nastręczała mu możność zrównania się z nim. Nieustannie słyszymy skargi na zbytkowne toalety damskie, wiele tam wprawdzie złego przykładu i nieoględnej chęci błyszczenia, ale rozciekawienie uliczne i niema zachęta wystaw sklepowych, niemałą także odgrywa w tem rolę. Wszakże w Paryżu przed niedawnym czasem, pewien spekulant urządziwszy wystawę miljona w złocie, za opłat ą jednego centyma (pół grosza) tysiące na tem zarobili, a wiele to żądz niemoralnych, wiele nadużyć, wiele występków nawet, oglądanie taniej wystawy spowodować mogło?

Przejdźmy teraz do szyldów po mniej głównych ulicach gdzie urządzane sklepy, ustępując dobrowolnie pierwszeństwa możniejszym współzawodnikom, nie czuja się w obowiązku iść koniecznie w ich ślady, ale działając sobie każdy na swoją rękę. Tamte można nazwać klasecznemi, a te romantycznemi,, tam więcej gustu, tu zaś fantazja góruje. A zaprawdę właścicielom tych sklepów większa się należy zasługa, bo tamci na szyldach i wystawach naśladowali tylko zagranicznych, najczęściej w tyle poza nimi zostając, ci zaś własne pomysły w czyn wcielali. Więc wystawy ich uderzają swoja dziwacznością; im więcej który oddali się od przyjętej zasady, tem bardziej z tego zadowolony, i można powiedzieć, że najczęściej zyska na tem. Tutaj najlepszy zarobek mają szyldowi malarze, wysilający swoję sztukę na różne kompozycje, figury i symbole, czyniące zaszczyt ich imaginacji. W tej kategorji pomieścić trzeba owych brzuchatych żarłoków, rozpartych nad półmiskami jadła, a oznaczających wejście do traktjerni, wąsatych kontuszowców i pudrowanych Markizów, służących fryzjerowi za godło, ręce trzymające kufel wystawiony na ulicę, a znamionujące skład bawara; ogromne łokciowe litery na murze i.t.d i.t.p

I tu jednak nie wszystko malowane; znajdują się także wystawy in natura, ale wystawy te odznaczają się szczególnym układem, albo oryginalnością pomysłu. I tak: cyrulik pewien urządził sobie za oknem dwie ogromne piramidy zębów, jak się domyślać należy, przez niego powyrywanych. Są tam trzonowe, kły, przednie, co kto zechce, nie braknie na wyborze. A moc tam takich, które wydają się najzupełniej zdrowemi, co podług naszego zdania, powinnoby odstraszać pacjentów. Inny znów rozłożył w słojach przechowane

w spirytusie różne jaszczurki, żaby, cały gabinet zoologiczny, licho wie na co, bo któż zgadnie jaką mają  styczność te zkądinąd szacowne zwierzęta, 

z goleniem brody i przystawianiem baniek. Widzieliśmy szczotkarza, który wystawił przed sklepem posąg naturalnej wielkości dzikiego człowieka, strojonego w wieniec z piór. Słoń trzymający głowę cukru w trąbie, zaległ wchód do handlu korzennego, a dwa straszliwego wejrzenia i dziwnej fantazji lwy, trzymają straż przed sklepem postronków, jak gdyby odstraszały tych, coby się chcieli powiesić. Tutaj także policzyć można owych turczynów z fajką w ustach, zachęcających do kupna cygar; i wszelkiego rodzaju transparenta, gdzie sztuka malowania na szkle w tak piękny odznacza się sposób. A co tam napisów! Prawda, że na te napisy wysilił się cały dowcip handlowych frazeolog ów, a często nawet poezji wezwał w pomoc. Już to oprócz obowiązkowego napisu pod samym szyldem, zużytkowanego tam z każdego miejsca,  nie przepuszczono murowi, okiennicom, szybom. Możemy dla przykładu niektóre wymienić. I tak czytaliśmy następujacy napis nad razurą:"Tu golą, wecują i ćwiczą chłopców w cerulictwie, oraz Kurjery do czytania"

Inny znów:"sprzedaz tandeta podług najnowszego Zurnal paryskiego"

Albo jeszcze: "Cztery nogi są u stołka. Tu możesz zalać gardziołka."

Zapomnieliśmy o szyldzie pewnego rzeźnika na przedmieściu, który filozoficzną ideę porządku socjalnego, zawarł w dwóch wierszach. Wystawił on ogromnego wołu, którego jakiś Herkules maczugą w łeb uderza.

Kiedyśmy już zeszli do szyldów przedmieściowych, musimy dodać, że są ich dwa rodzaje, katolickie i żydowskie. Odróżniają się one jednak od siebie cechami wyróżniającemi te dwa plemiona. Katolik drożej sprzedając, musi z konieczności liczyć na pozór i zachętę, i dlatego expensuje się na szyld. Żyd ufny w taniość towaru i przekonywającą wymowę, rzadko kiedy wystawi co przed sklep, a przynajmniej żałowałby co dobrego wystawić, bo się to wszystko u niego zużytkować może. Dlatego przed najobfitszym składem żydowskim (ale nie Żydów ucywilizowanych, tylko z Nowijarskiej ulicy albo Muranowa) ujrzysz wiszące przed sklepem najgorsze gałgany podarte w strzępy i odrażające brudem. A jednakże wszystkiego tam dostaniesz. Wprawdzie o każdą rzecz musisz się zajadle targować i strzedz się oszukaństwa, ale każdy wchodząc do takiego sklepu, wie do kogo przychodzi i skutkiem tego powinien się mieć na ostrożności. Zresztą i Żydzi przeprowadzając się na główniejsze ulice, starają się wystawami sklepowemi zrównać katolickim współzawodnikom, a obrotniejsi i przebieglejsi od nich, taniej sprzedając, prędzej dochodzą do majątku.

Artykuł pochodzi z popularnonaukowego Kalendarza Warszawskiego Józefa Ungra z roku 1858 (z zachowaniem pisowni)

Zdjęcia: dziennikpolski24.pl; um.warszawa.pl; mozaikawarszawska.pl

8_.JPG
bottom of page