miesięcznik polonia kultura
pakamera.chicago
/ KULTURA portrety
maj 2023 / 5 (9)
Umberto Eco
– zawsze w cieniu swoich książek

Pasowało do niego wiele określeń: geniusz, bibliofil, erudyta, mistrz, człowiek… Postawa Umberto Eco to przykład na to, jak godnie i bezszelestnie przejść przez życie, zostawiając po sobie uśmiech i wielką literaturę.
UMBERTO ECO / Italiaanse schrijver Umberto Eco , kop; schrijvers (domena publiczna)
ROBERT RIENT
Był prawdziwym człowiekiem renesansu. Pisał, podróżował, rysował mapy i plany budynków, kolekcjonował dokumenty i listy, a czasami szkicował plany okrętów. Gdy pracował nad „Imieniem róży”, wykonał portrety wszystkich mnichów, którzy pojawili się w jego książce. Z kolei aby w „Wahadle Foucaulta” opisać nocny spacer przez Paryż, kilka nocy z rzędu między drugą a trzecią nad ranem chodził tą trasą po mieście, zapisując na kieszonkowym dyktafonie wszystko, co widział, „tak, by później każda nazwa ulicy i każde skrzyżowanie zgadzały się z rzeczywistością” – jak wyjawił w „Wyznaniach młodego pisarza”. Co ciekawe „Wyznania” pojawiły się 28 lat po opublikowaniu jego pierwszej powieści i tuż przed 77 urodzinami. „Dlatego – napisał Umberto Eco we wstępie do książki – uważam siebie za bardzo młodego i wielce obiecującego pisarza, który jak dotąd wydał tylko pięć powieści i który w następnych pięćdziesięciu latach z pewnością wyda wiele następnych”.
Dar niebios
Dziadek pisarza był podrzutkiem, stąd „rodowe” nazwisko Eco, będące akronimem łacińskiego zwrotu ex caelis oblatus, który oznacza „dar niebios”. Umberto urodził się 5 stycznia 1932 roku w prowincjonalnej Alessandrii we Włoszech. Jego ojciec Giulio miał dwanaścioro rodzeństwa i pracował jako księgowy, dopóki nie został powołany do armii. W czasie II wojny światowej Umberto wraz ze swoją mamą Giovanną przeprowadził się do małej miejscowości położonej u zbocza góry Piemont.
Rodzice, głównie ojciec, marzyli o tym, by syn został prawnikiem. Eco jednak fascynował się średniowieczem, filozofią i literaturą. Swoją pracę doktorską poświęcił Tomaszowi z Akwinu. Został wychowany na katolika, ale stracił wiarę. Sam nie określał siebie jako ateisty, chociaż w wywiadach twierdził, że lepiej żyć tak, jakby Boga nie było. Uważał, że takie podejście jest niezbędnym warunkiem moralności, i dodawał: „Gdybyśmy wiedzieli, że Bóg istnieje albo nie istnieje, nie byłoby ani filozofii, ani teologii”.
Bycie agnostykiem z pewnością pomagało mu utrzymywać relację z kardynałem Carlem Marią Martinim. Efektem ich spotkań była książka „W co wierzy ten, kto nie wierzy?”, która jest jednym z przykładów na niezamierzone lekcje szacunku wobec drugiego człowieka, jakich Eco udzielał nam przez całe swoje życie. Zresztą wszystkie jego książki, łącznie z „Imieniem róży”, precyzyjnie skonstruowane, stworzone były od samego początku z respektem dla słów i czytelników.
Młodzi adepci psychologii, którzy dopiero co zdobyli umiejętności asertywnej odmowy, wyrażania się „komunikatem ja” czy aktywnego słuchania, czasami sprawiają wrażenie obdarowywania swojego rozmówcy pełnym szacunkiem. Patrzą w oczy, pozwalają kończyć zdania, parafrazują i potakują głową, nie potrafiąc jednak przestać oceniać, interpretować i szukać w słyszanych wypowiedziach dowodów na ukrytą patologię rozmówcy.
To przywara nie tylko wielu psychoterapeutów, ale również trenerów i coachów, którzy pod wypowiedzianym żartem, ironią czy sarkazmem widzą ukrytą złość czy deficyty w relacji z matką. Pozorna zgoda na słyszane słowa ukrywa protekcjonalność, a pozorna otwartość na drugiego człowieka i chęć niesienia pomocy zmieniają się czasami w litość. W takim spotkaniu nie ma miejsca na szacunek, na zrozumienie, że pomiędzy dwójką osób może być sporo różnic, które nie stoją w opozycji do głębokiej więzi. Tak postrzegane różnice nie wykluczą rozmowy pełnej emocji i porozumienia. „Jeśli mamy wieść dialog, to musi on obejmować także obszary, na które nie ma zgody” – napisał Eco w książce „W co wierzy ten, kto nie wierzy?”.
Książka została opublikowana w 1980 roku i przetłumaczona na 44 języki, a jej nakład przekroczył 30 milionów egzemplarzy. Pisarz miał wtedy 48 lat. Żartował, że w tym wieku zazwyczaj mężczyzna ucieka ze striptizerką – podczas gdy on napisał powieść.



Po pierwsze, dyskrecja
Dowcipny, towarzyski, rodzinny. Życie spędził u boku żony Renate Ramge, pochodzącej z Niemiec nauczycielki sztuki. Pobrali się w 1962 roku, mieli syna i córkę. Z szacunku do siebie i swoich bliskich Eco dbał, by chronić swoją prywatność. Jak powtarzał, na szczęście jego życie nie było spektakularne, a nawet interesujące. „Bardzo trudno byłoby sfotografować mój udział w orgii, trudno też byłoby mnie nakręcić w przebraniu baletnicy w chwili, gdy poddaję się nieumiarkowanym praktykom seksualnym jakiegoś generała karabinierów” – tłumaczył Jarosławowi Mikołajewskiemu z „Gazety Wyborczej”. Inną strategią zniechęcającą media do grzebania w prywatności było zdaniem Eco publiczne nagłaśnianie: „Gdybym na przykład miał jakąś wstydliwą chorobę, prawdopodobnie natychmiast nadałbym temu rozgłos: Słuchajcie, złapałem chorobę weneryczną! Od razu wszyscy przestaliby się tym interesować. Taką zasadę można stosować oczywiście tylko w przypadku rzeczy błahych – wystarczy je ogłosić publicznie. Jeśli chodzi o rzeczy ważne, to po prostu należy dyskretnie milczeć. Jestem dżentelmenem i jeśli miałem stosunek z jakąś panią, to nie powiem o tym nawet po trzydziestu latach, nawet najbliższemu przyjacielowi. A więc nikt nie będzie miał okazji do plotek, ponieważ nikt nie będzie się nawet domyślał, że ja coś takiego robię”.
Średniowieczny kryminał
Eco był nie tylko dżentelmenem, ale i idealistą. Chciał zostać dziennikarzem i zajmować się sztuką, ale podobno kilka dni w więziennym szpitalu zabiło jego marzenia. Ostatecznie wybrał karierę naukową, chociaż to mu nie wystarczało i już pod koniec studiów zaczął pracować w telewizji, a później w wydawnictwie. Został profesorem zwyczajnym, autorem wielu książek naukowych, otrzymał również kilkadziesiąt tytułów doktora honoris causa, między innymi od Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie.
Nie marzył o życiu pisarza, a pomysł na napisanie „Imienia róży”, które przyniosło mu międzynarodowy rozgłos, pojawił się przypadkowo. Znajoma dziennikarka zgłosiła się do niego z propozycją napisania opowiadania kryminalnego. Eco odmówił, twierdząc, że nie ma talentu do dialogów. „Dla żartu powiedziałem jej, że gdybym miał napisać opowiadanie kryminalne, jego akcja rozgrywałaby się na pewno w średniowiecznym klasztorze, a sama książka miałaby co najmniej 500 stron. Ale kiedy tylko wróciłem do domu, proszę mi wierzyć, natychmiast zacząłem sporządzać listę imion zakonników. A więc mogę powiedzieć pod słowem honoru, że nawet nie poprzedniego dnia, lecz trzy godziny wcześniej, zanim zacząłem pisać »Imię róży«, nie myślałem, że kiedykolwiek napiszę powieść” – zdradził w rozmowie z Jarosławem Mikołajewskim.
A co pan chce, żebym powiedział?
Im dłużej żył, tym bardziej zmęczony był prośbami o opinię, komentarz, wypowiedź – przywoływał Sokratesa, jednego z największych intelektualistów, który powtarzał, że wie tylko to, że nic nie wie. Gdy w 1994 roku jego rodzinną Alessandrię dotknęła powódź, dziennikarze pytali go, co o tym myśli. „Wrzeszczałem do słuchawki: »A co ja, do jasnej cholery, mam myśleć o powodzi?! Chce pan usłyszeć ode mnie, że jestem zadowolony? Że jest mi przykro?«. Kiedy umarła Greta Garbo, pytali mnie, co ja o tym myślę. Więc znowu wrzeszczałem: »A co pan chce, żebym powiedział?! Że jestem szczęśliwy, że ta stara baba wreszcie umarła?! Mogę powiedzieć: O tak, umarła wielka aktorka, ale proszę zwrócić uwagę, że to samo może powiedzieć pański dozorca. Niech pan zapyta dozorcy, o takie rzeczy nie trzeba pytać intelektualistów!«. Zawsze trzeba się strasznie namęczyć, żeby się zwolnić z funkcji wyroczni delfickiej” – mówił w wywiadzie. Z tego powodu, zmęczony nagabywaniem o opinię, przestał chodzić na wystawy, koncerty.
Postawa Eco była zaprzeczeniem tego, czego wymaga współczesny, medialny świat – zaprzeczeniem postawy wielu osób, które odniosły sukces albo o sukcesie marzą. Pisarz, wybitny intelektualista, był świadomy, że to, co stworzy, może mieć większą wartość od niego samego. Inwestował w swój umysł, w rzemiosło, którym się posługiwał. Nie bał się zabierać głosu w sprawach publicznych i krytykować polityków swojego kraju, by z podobną lekkością wyznać, że najciekawsze książki czyta w toalecie. Jednak nigdy nie epatował swoją prywatnością, życiem osobistym, nie wyprzedał się.
W rozmowie z Mikołajewskim Eco opowiedział o mężczyźnie, który założył w Internecie stronę, po to by pokazać własne jelita –sfotografowane podczas kolonoskopii. „O ile interesuje mnie to, co znajduje się w moich własnych jelitach, ponieważ od tego zależy moje życie, to wygląd jelita tego człowieka nie obchodzi mnie w najmniejszym stopniu. A jednak ten mężczyzna, tylko po to, żeby się pokazać publicznie, zamieścił w Internecie fotografię swojego wnętrza. Prawdopodobnie nie znalazł innego sposobu na to, by wymknąć się anonimowości, uciec od szarości życia” – spuentował.
Epitafium dla bibliofila
Kiedy zmarł, 19 lutego 2016 roku w wieku 84 lat, po trzech latach zmagania się z rakiem trzustki, Justyna Sobolewska, krytyczka literacka, na łamach „Polityki” napisała: „Bliski mi był szczególnie ten Eco – bibliofil, posiadacz księgozbioru złożonego z około 50 tysięcy tomów. Kiedy ktoś zadawał mu pytanie, czy wszystko przeczytał, miał dwie odpowiedzi: Pierwsza: »Nie. Są tu tylko książki, które muszę przeczytać w przyszłym tygodniu. Te, które już przeczytałem, znajdują się na uniwersytecie«. I druga: »Nie przeczytałem żadnej z nich. W przeciwnym razie po co miałbym je tutaj trzymać?«”. (Zwierciadło)
/ KULTURA portrety
marzec 2023 / 3 (7)
Adwokatura z poezją w tle
MAŁGORZATA BŁASZCZUK
w rozmowie z MIKOŁAJEM KOZAKIEM, adwokatem,
publicystą, tłumaczem, doktorantem, a jego wujem był Edward Stachura

Mikołaj Kozak
Małgorzata Błaszczuk: Według testu talentów Instytutu Gallupa ma Pan ich trzydzieści cztery. Który z nich jest największy lub lubi go pan najbardziej?
Mikołaj Kozak: Niezręcznie mówić mi o sobie w kontekście talentów. Mogę powiedzieć, czemu poświęcam najwięcej czasu…
W pierwszej kolejności jestem adwokatem. To moja praca i ona pochłania najwięcej czasu. Ale nie oznacza to, że to moja największa pasja; tak wyszło, że dużo jeżdżę służbowo po Warszawie i po Polsce. Przede wszystkim bronię w sprawach karnych i tam, gdzie jest popełnione przestępstwo, tam jadę.
M.B.: Jakie to wyzwanie dla adwokata, obrona w procesie apelacyjnym gangstera Marka Cz. pseudonim „Rympałka”?
M.K.: Każdy ma prawo do obrony i nie jest sprawą adwokata pytać klienta, jak było, co było i czy jest winny. Najważniejsze jest to, co jest w aktach sprawy. Nie oceniamy, nie osądzamy, od tego jest sąd. Czasem dochodzą różne informacje i dowiadujemy się dodatkowo o czymś mimo woli, ale to nie ma specjalnie znaczenia. Często zdarza się, że pochopne decyzje są wynikiem działania organów ścigania – policji, prokuratury. Naszą rolą jest pokazanie tych słabych punktów. I tu nie chodzi o uniewinnienie, jak niektórym się wydaje. Każdy proces powinien być uczciwy, bezstronny, rzetelny, a oskarżony powinien mieć prawo do opowiedzenia własnej historii. Na podstawie tych wszystkich czynników może zapaść wyrok, a one zapadają różnie. Stąd apelacja, jeśli nadal nie jesteśmy zadowoleni – kasacja. Nie zawsze można wygrać, ale zawsze można walczyć do końca.
M.B.: Odreagowuje pan stres zawodowy biegając?
M.K.: Jakiś czas temu liczyliśmy z całą rodziną medale. Uzbierało się ich około 70, ale część z nich została jeszcze w poprzednim mieszkaniu. Z pokorą jednak muszę powiedzieć, że nie wszystkie były z maratonów. Tych ukończyłem jedynie cztery.
Są lepsi i szybsi.
M.B.: A co z tłumaczeniami? Rozumiem, że jak pan już się wybiega, naczyta akt większych i mniejszych gangsterów, to wtedy siada pan do Wysockiego i mówi: teraz wam pokażę, jak się naprawdę tłumaczy poezję rosyjską.
M.K.: To jest coś, czym zaszczepił mnie mój ojciec. Moi rodzice z wykształcenia są rusycystami, zresztą na tych studiach się poznali. Mój ojciec w czasach studenckich i trochę później znakomicie tłumaczył Wysockiego. Potem przez jakiś czas pracował w Moskwie, więc – siłą rzeczy – tam mieszkałem i chodziłem do szkoły. Rzucono mnie na głęboką wodę – nie znałem cyrylicy, nie znałem języka.
Jednak ta kultura tak mnie urzekła, że chciałem jak najszybciej nauczyć się tego języka. Czytałem na przykład Czechowa – zdanie po zdanie, najpierw po polsku, potem po rosyjsku. Słuchałem audiobooków, żeby pracować nad akcentem. Chodziłem po wszelkich miejscach związanych z historią literatury, a takich miejsc w samej Moskwie kojarzonych z Gogolem, Czechowem, Puszkinem nie brakuje. Jest co robić…
Potem trafiłem na Wysockiego, który był jednym z bogów młodości mojego ojca. Poznał go osobiście niedługo przed śmiercią, kiedy przyjechał do Polski z „Hamletem”. Tak to zaskoczyło, że przetłumaczyłem chyba 70-80 jego wierszy/piosenek… Nie mniejszą przyjemność sprawiało mi też tłumaczenie utworów Josipa Brodskiego.
M.B.: Czy znajomość języka rosyjskiego przydaje się w pracy zawodowej? Jest pan jednym z nielicznych prawników w Polsce, który włada biegle językiem rosyjskim.
M.K.: Przydało się wiele razy, ponieważ prowadziłem klientów obcojęzycznych, w tym z bloku wschodniego. Na przestrzeni ostatnich lat broniłem Rosjan, Ukraińców, Białorusinów. Klientowi łatwiej jest „wyspowiadać” się we własnym języku – obowiązuje nas tajemnica adwokacka. Adwokaci pracują pod takim prawem, jakie obowiązuje tam, gdzie wykonuje się zawód. Pracuję więc po
polsku, ale w tej relacji z klientem staram się pomóc językowo. Do dziś mam klientów, z którymi rozmawiam po rosyjsku.

Edward Stachura, Lise Brodin i Janina Januszewska-Skreiberg na werandzie; Maridalen, kwiecień, 1972 rok / kolekcja prywatna

Włodzimierz Wysocki / kolekcja prywatna
M.B.: A jaki jest los pana doktoratu z twórczości Dostojewskiego na Uniwersytecie Warszawskim.
M.K.: Mam mniej więcej jedną trzecią tego, co chciałbym w nim zawrzeć. Obowiązki rodzinne i zawodowe nie do końca predestynują mnie do tego, by poświęcać na to tyle czasu, ile chciałbym.
Tym niemniej doktorat robi drobne postępy. Dotyczy „Idioty” Dostojewskiego, w moim przekonaniu najlepszej powieści pisarza. Ta pozycja jest niedoceniana, ginie wśród „Zbrodni i kary”, „Biesów”, „Braci Karamazow”. O tych powieściach w literaturze polskiej powiedziano już chyba wszystko. Nie ma jednak całościowego polskiego opracowania „Idioty”. To wielka powieść, a mimo to są duże braki, szczególnie jeśli chodzi o analizę głównego bohatera, Lwa Myszkina, idioty, który idiotą tak naprawdę nie jest.
M.B.: Panie mecenasie, odłóżmy na półkę rzeczy o pracy, o pasjach… Teraz słowo o rodzinie. Ta, z której pan pochodzi, zostawiła wielkie dziedzictwo. Pana babcia, Eliana Skórzyńska, jest rodzoną siostrą Edwarda Stachury.
M.K.: To prawda. Była czwórka rodzeństwa. Najstarszy – Ryszard Stachura – już nie żyje. Nie żyje też jego córka, Elżbieta. Pozostali mają się dobrze. Jerzy Stachura, o którym wszyscy w rodzinie mówią „Jeżyk” jest genialnym poetą, a jego wiersze wcale nie są gorsze, a momentami nawet lepsze od utworów Steda (pseudonim Edwarda Stachury – przyp. red.). Cały czas publikuje, mieszka w Gdyni, wspaniale maluje. Jest moja babcia i najmłodszy brat Edwarda – Jan, określany w rodzinie jako Żano. Nie miałem okazji poznać Steda, ponieważ zmarł w 1979 roku, a ja urodziłem się w 1988. Natomiast niewątpliwie jego duch gdzieś żyje. We wszystkich rodzinnych miejscach są białe kruki, pierwsze wydania jego poezji. Nawet przez pewien czas mieszkałem z rodzicami w jego mieszkaniu przy ulicy Ząbkowskiej w Warszawie.
Był taki moment, kiedy zachłysnąłem się jego twórczością. Początek studiów, „Piękni dwudziestoletni” Marka Hłaski, Tyrmand, Bukowski… Trafił mnie też Edward Stachura. Jednak z uwagi na bliskość rodzinną nie mogłem odseparować tych wszystkich kwestii rodzinnych i czytać go zupełnie z boku. Portrety w różnych mieszkaniach członków rodziny, te wszystkie książki, jakieś opowieści – tragiczne zresztą często – nie pozwoliły mi się od tego odciąć i zawsze widziałem gdzieś to wszystko w tle. Przede wszystkim całą jaskrawość, a zwłaszcza jego wiersze z ostatniego etapu życia, czy poemat „Po ogrodzie niech hula szarańcza”… To są wiersze o bardzo emocjonalnych dla mnie klimatach.
M.B.: Czyli to wszystko, co w nas rezonuje jako czytelnikach, u pana rezonuje dużo głębiej, bo daje kontekst rodzinny. Proszę powiedzieć, co się dzieje z rodzinnym domem Stachurów?
M.K.: Edward Stachura mieszkał przez dłuższy czas w Aleksandrowie Kujawskim i tam ten dom jest, ma się dobrze, a czas jakby się
w nim zatrzymał… Niesamowity klimat, wielkie przeżycie, kiedy tam się pojawiłem przed rokiem.
M.B.: Pana pradziadek, ojciec Edwarda Stachury, chciał, by Edward był prawnikiem albo lekarzem. Prawnuk jest prawnikiem. Czuje się pan spadkobiercą tego rodzinnego testamentu?
M.K.: Nie. To były inne czasy. Z tych opowieści, które do mnie docierały i z fragmentów twórczości Steda można się domyślać, że wolne wybory drogi zawodowej, szczególnie artystycznej, nie mieściły się w ogólnie przyjętych kanonach dla mężczyzn, którzy mieli utrzymać w przyszłości rodziny. Powinni mieć dobry zawód czy przynajmniej fach w rękach, a pisanie wierszy czy malowanie obrazów i granie na gitarze raczej kojarzyły się z czymś mało poważnym i nie przynosiły zamierzonego sukcesu.
Nie, nie realizuję jakiekolwiek testamentu czy woli kogokolwiek. A ta praca, którą wykonuję, może z poezją nie ma nic wspólnego, ale potrafi być piękna.
M.B.: Czy ma pan ulubioną piosenkę Stachury?
M.K.: Smutna, ale piękna „Z nim będziesz szczęśliwsza…”, bo „(…) ze mną można tylko pójść na wrzosowisko i zapomnieć wszystko”.
M.B.: Cudne manowce…
MAŁGORZATA BŁASZCZUK– dziennikarka prasowa, radiowa i telewizyjna. Jedna z autorek książki "Ofiary w sutannach". Od wielu lat mieszka
i pracuje w Chicago. Współzałożycielka chicagowskiego Wydawnictwa Evergreen, współautorka radiowego słuchowiska w Chicago "Na polskim trójkącie".
/ PORTRETY muzyka
pakamera październik 2022 / 2 (2)
Być Schaefferem...
Jolanta Maria Berent

Wybitny kompozytor
i dramaturg do tworzenia używa dwóch stołów
– jeden jest od muzyki, drugi – od teatru. W dwóch mieszkaniach, bo miesiąc dzieli na część krakowską
i salzburską. Doba też ma dwie części przedzielone 20-minutową drzemką.
O godzinie 20 Bogusław Schaeffer mówi światu dobranoc. Astrologiczny Bliźniak. – Jest nas dwóch – twierdzi – ja i opinia o mnie.
Bogusław Schaeffer / fot.: Marek Suchecki, kolekcja prywatna
Kraków – ten, co to nie pcha się na pocztówki. 80-letni mężczyzna, lekko przygarbiony. Jasna marynarka w kratkę, słomkowy kapelusz. Granatowa koszula, żółty krawat, żółta reklamówka. Głaszcze psa na przystanku. Przyklęka w kościele. W tramwaju uderza finezyjnie palcami o krawędź okna. Przytula twarz do szyby. Drzemie, podczas gdy miasto w szaleńczym pędzie krzyżuje ulice, szyny, razi światłami, wyświetla kolejne numery tramwajów... Film Macieja Pisarka „Solo” przypomina zwariowany teledysk, zły sen. Ludzie kłócą się, rozmawiają przez komórki, mają uszy zatkane słuchawkami i tępy wzrok, martwią się, męczą, jakieś stare zmęczenie
i zmartwienie w sobie niosą. Schaeffer pozostaje za szybą, nawet kiedy ociera się o innych pasażerów. Mówi: – Z mojego mieszkania do centrum Krakowa jest 13 przystanków tramwajowych. Piszę w tramwaju. 13 przystanków, 13 pomysłów.
– Urodziłem się jako kompozytor, moim zadaniem było odnowienie muzyki. Kiedy we Lwowie tramwaj jechał koło naszego domu, koła skrzypiały przez 11 i pół sekundy. Komponuję dla samego siebie. Nikt nie potrzebuje mojej muzyki. Tak, tramwaje są mi bliskie.
Wrocław, Centrum Sztuki „Impart”. W programie „Multimedialne coś” Schaeffera. Po 16.00 przychodzi mężczyzna z reklamówką. Pan profesor. Boguś. Siada za fortepianem – w końcu robi w tym spektaklu oprawę muzyczną. Do niczego się nie wtrąca. Tę sztukę napisał specjalnie dla Marka Frąckowiaka, występują też Waldemar Obłoza i Agnieszka Wielgosz. Zaczyna się od wykładu na temat kultury. Wykład przekształca się w sprzeczkę między aktorami, wreszcie w potężną awanturę, do której wciągnięta zostaje publiczność...
Jak to u Schaeffera dużo jest kontrapunktów. Z rozważaniami o muzyce i teatrze sąsiadują ironiczne i autoironiczne gagi: przywoływanie pianisty do porządku („pan gra za głośno i po co panu tyle nut!”), próba przechwycenia czyjejś roli („tę rolę autor sztuki – takie trudne nazwisko – napisał dla mnie”), ubolewanie nad koniecznością kompromisu („tak chciałem coś innego zagrać, nie tylko seriale i seriale”), wreszcie rozpaczliwe wołanie, że tu się gra, splurwa kłać!
Potem wszystko zwalnia: kończą się obmacywanki i prężenie muskułów, a wywijająca jeszcze przed chwilą nogami Wielgosz wygłasza monolog – o tym, że substancja duchowa człowieka narażona jest na zaginięcie. „Tarzajcie się w swojej subkulturze!”– grzmi Schaeffer. „Zjeżdżajcie ze sceny proletariusze cywilizacji, sodomici przyszłości, wyznawcy plugastwa wszelkiego!”.
Muzyka – Religia
11 procent ludzi go nie rozumie – ocenia. W sensie wymowy (niewyraźnej), bo jeśli chodzi o twórczość, lepiej nie podawać liczb. Ma świadomość swojej hermetyczności i skłonność do monologowania. No, ale pytanie to trampolina, od której człowiek myślący odbija się choć trochę w górę. Przerywa, wsłuchuje się w dźwięki napływające z głośników, sprawdza
w powietrzu akordy. Najchętniej mówi o muzyce.
Napisał 560 utworów – powód do nienawiści ze strony tych, którzy nie mają takiej łatwości pisania. Po co tyle komponuje, pytają. – A przecież możliwości muzyki są tak wielkie i tak niewykorzystane – to dla nas kompromitujące! – ocenia. – Trzeba komponować na miarę możliwości muzyki, nie na miarę kompozytorów! Tworzyć nowe rzeczy, odkrywać nowe powiązania. Jak w gastronomii – nagle okazuje się, że jakieś zioło świetnie do czegoś pasuje. Muzyka jest religią, uosobieniem wolności, oceanem bez brzegów. Cudem samym w sobie, jak stworzenie świata. Filozof przeczyta parę książek i oponuje, literat o naszej rozmowie może impresję napisać, malarz pochodzi po świecie i namaluje landszaft. A muzyka? Skąd czerpać? Gdzie zbierać nuty?
Lwów – Zranienie
Sześć lat – w tym wieku grał już na skrzypcach i fortepianie. Gdy miał dziewięć, postanowił, że będzie muzykiem. A od grania na skrzypcach ma prawą rękę dłuższą. To wyzwanie dla krawca – dlatego w sztuce „Aktor” ważną rolę powierzył krawcowi właśnie.
W dzieciństwie pisał też opowiadania. Zniszczył, bo ojcu nie podobały się te próby. Ojciec znał parę języków i atlas geograficzny na pamięć. Geograf,

kartograf, kaligraf. Nauczył go, że pismo powinno być wyraźne (również w muzyce). I że mówić warto tylko o rzeczach wzniosłych
i ważnych. Ale w czasie wojny ich zostawił. Cztery lata tułaczki, samotności, zranienia...
Nauczył się zapominać. Zmieniać temat, bagatelizować. Zresztą nie oczekuje od świata, by go rozpieszczał. Lwów odwiedził po 62 latach, był w miejscu, w którym kiedyś mieszkał. Miał spotkanie z publicznością. A potem nagle ta kobieta... Spytała, tak po prostu: „jak się pan czuje we Lwowie?”. Podszedł do okna. Płakał.
Ale czy to ważne? Wspomnienia, życie – to się nie nadaje do przetwarzania w sztuce. – Zwłaszcza w muzyce, bo muzyka jest abstrakcyjna, z życiem artysty niewiele ma wspólnego. Nie zależy jej na niczym i nikim. Podobać się innym – jakie to głupie... Komu?
Teatr – Klejnoty
20 minut przedstawienia – tyle mógł zobaczyć, kiedy w wieku 17 lat zachwycił się teatrem. Taką miał umowę z portierami, wpuszczali go bez biletu. Notował szczegółowe uwagi techniczne.
O tym, że tworzy dla teatru, długo nie wiedział nikt, nawet żona i pies. Sztuki pisał w kawiarniach. Zastanawiał się, po co ludzie tyle dobrej kawy piją, jak nic nie wymyślają.
Po dwóch–trzech dniach z tego, co napisał, pamięta niewiele. Więc wraca, wystawia sobie oceny (od 1 do 10).
– Zamykam oczy, widzę wszystko na scenie. Źle się czuję, jak potem podczas spektaklu aktor wychodzi
z innej strony niż w mojej wizualizacji.
Ale na tym to polega: szczegóły sprawdza na instrumentach, jakimi są aktorzy. Zostawia im duże pole do popisu. Pod warunkiem że go zrozumieją. „Scenariusz dla nieistniejącego, lecz możliwego aktora instrumentalnego” Jan Peszek uznał za tekst nienadający się do wystawienia, ateatralny. Gra go do dziś – to już 34 lata. „Scenariusz dla trzech aktorów” leżał 17 lat, zanim doczekał się premiery, nagród, kompletów na widowni i entuzjazmu.
Najpierw obojętność, potem moda, przekłady... A przecież jego dramaty nigdy nie ukazały się drukiem. A przecież nie mają fabuły. Marek Frąckowiak mówi, że sztuki Schaeffera przypominają pudełko z klejnotami. – Sceny są ponumerowane, ale można nimi żonglować, zmieniać kolejność. Jakkolwiek je ułożyć, te klejnoty pozostaną piękne.
Tworzenie – Tajemnica
Osiem minut dla teatru może napisać w półtorej godziny. Osiem minut symfonii to tygodnie pracy. Tworzy, nie myśląc, jakby
w transie. Instynktownie, biologicznie. Nie wie, co to męki twórcze, niczego nie wysiaduje. Wystarczy mała kropelka, zachwyt... Dla Marka Frąckowiaka to nie łatwość tworzenia – to łatwość oddychania, życia. – On nie musi szukać natchnienia, natchnienie jest cały czas w nim.
Raz, w 1973, coś się zacięło. Przestał komponować, myślał, że już na zawsze. Po 26 miesiącach wrócił do muzyki. Powstała „Msza elektroniczna”. Jego utwory nawet dla niego są tajemnicą.
– Czasem dziwię się, że takie rzeczy potrafię stworzyć, jakby nie moją ręką... Jest coś takiego – wewnętrzny głos – który dyktuje mi muzykę, teksty. Do tego od razu przestrzennie, więc flety słyszę z lewej, a kontrabasy z prawej.
Pracuje bez celu, liczy się przyjemność. Radość dźwięku, radość słowa. Wciąż ponosi ryzyko – nie planuje, eksperymentuje. Pisze po kilka wersji. – Chociaż zdarzało się, że po ukończeniu utworu sprawdzałem go i zachodziłem w głowę: dobre, tylko czemu tak brzydko brzmi? Ale pisząc, rozwijamy się, dążymy do doskonałości.
I w Krakowie, i w Salzburgu ma dwa stoły – do muzyki i do teatru. Rano patrzy na nie – który go bardziej przyciąga. Po popołudniowej drzemce zaczyna nowy dzień – obliczył, że żyje w 2038 roku. Ważne, żeby nie tracić czasu na bzdury, nie odbierać ciągle telefonów. Twórca nie jest recepcjonistą hotelowym! Więc dyscyplina czy natchnienie?
– Charakter. Zawsze wiedziałem, że jestem dobry. Dobra rzecz znajdzie swoje miejsce. Nigdy nie zabiegałem
o rozgłos. Zawsze chciałem być Schaefferem.

Talenty – Zakała
40 dni mieszkał kiedyś w Belgradzie w towarzystwie ohydnej makatki. To wtedy namalował pierwszy „poważniejszy” obraz. Rysuje dla odprężenia, to terapia. W grafiki wkomponowuje nuty.
Napisał 500-stronicowe kompendium kompozycji i trzy historie muzyki – „niemal z pamięci”. Czy to prawda, że niektóre jego książki powstały w kilkanaście dni? – Miałem mało czasu – uśmiecha się. Zdążył też zrobić doktorat z filozofii – bo go to interesowało. Tak, urodził się chyba, żeby wpędzać innych w kompleksy. Zakała! Używa się jeszcze takiego słowa „zakała”? Poza tym poświęcić życie jednej rzeczy to głupota. Bo co, jeśli się źle wybierze?
Z tego, czego nauczył się w szkole, przydaje mu się co najwyżej 1/35. Jako że był źle uczony, postanowił uczyć dobrze. Stąd częste wyjazdy do Salzburga – do słynnego Mozarteum. Najzdolniejszych uczy komponować za darmo. Właściwie to pokazuje, jak sam to robi, jakie to przyjemne. Ale nie pozwala, by jego uczniowie pokazywali swoje prace kolegom – bo kolega może skrytykować. Przy ocenie kompozycji używa dwóch liczb: jedna oznacza rok, w jakim dany utwór mógłby powstać, druga sugeruje, ilu twórców napisałoby bez trudu podobny kawałek.
„Ten człowiek budzi we mnie metafizyczny lęk – skarżył się Stefan Kisielewski – wie wszystko, umie wszystko”.
Styl – Inność
15 tysięcy słów – tyle zna po angielsku i niemiecku. W sztuce „Multi” wprowadził też dialogi po francusku, włosku i rosyjsku. Tak, to sztuka dla
hipotetycznej publiczności. Ale pisanie takiego niepotrzebnego dzieła jest mu potrzebne. Chce się odróżniać. Podziwaczyć w swoim dziwactwie. Zmieniać. Własny styl? W sztuce nie można być nawet sobą, trzeba się od siebie uwalniać!
Czasem ma wrażenie, że go nie ma, wszystko jest małe, oddalone. Typ akustyczny – patrzy na świat i nie pamięta obrazów, gdzieś się wszystko rozłazi... Zapomina nazw przedmiotów: lodówka, komórka... Marek Frąckowiak mówi, że po śmierci żony jest jeszcze bardziej zagubiony, klaustrofobiczny. Wciąż bardziej obcy. I że trzeba by w końcu zająć się tymi stosami partytur, maszynopisów zalegających w krakowskim mieszkaniu – skatalogować to, stworzyć Instytut Schaeffera.
... pewien zespół chciał wykonać jeden z jego utworów,
a Boguś: „to może ja napiszę nowy, bo tamtego nie znajdę”.
Niepraktyczny – „warunek konieczny, żeby być artystą”. Nie prowadzi samochodu, nie dba o gaże, posady. Był kiedyś szefem działu muzycznego w radiu, podczas imprezy organizowanej przez stację (jakiś Dzień Chłopa) jego podwładny puścił hymn amerykański.
A jego zwolnili. Przyzwyczaił się, że na konto niewiele wpływa za muzykę. Ale raz z konta bankowego spłynęło na niego natchnienie – wystarczyło odczytać porządek liczb interwałami.
Dzieła – Ekstrawagancja
Tworzy 23 gatunki muzyki – od opery i symfonii poprzez jazz, muzykę religijną, po utwory elektroakustyczne. Interesuje go komponowanie wszechstronne. Eksperymenty. Ekstrawagancje. Ponieważ w „Variazioni senza tema” na skrzypce wykonawca musi
37 razy przewrócić stronę, wymyślił 37 sposobów pozostawienia w strategicznym momencie wolnej ręki. Pierwszy na świecie stworzył utwór muzyczny na maszynie do pisania (podczas wakacji w Krynicy nie dostał papieru nutowego, wymyślił więc system znaków, które zastąpiły nuty). Autor pierwszego w Polsce happeningu: w 1964 wykonano w Krakowie jego kompozycję „Non-stop”, trwającą 7 godzin i 38 minut. Sam wymyślił scenografię – z fortepianem na ringu bokserskim. Grało dwóch pianistów, na zmianę, ludzie wychodzili (ale wracali), całość kończył wystrzał z pistoletu.
Mówią o nim: „autor zbyt skomplikowanej muzyki”, „kompozytor osobny”, „awangarda awangardy”, „samobójca muzyczny”, „tak się nie komponuje”. Uważa, że muzyka musi być elitarna. Choćby „tentative music” – na 159 instrumentów. Albo napisane w wieku 28 lat „Ekstrema” – do wykonania potrzeba było pięciu par instrumentów, w tym dwóch czelest i ksylorimb.
Życie – Zero Logiki
Tak, cyfry są ważne. Swego czasu interesował się matematyką (zwłaszcza kombinatoryką), skończył liceum matematyczno-fizyczne. Bestsellery czyta do setnej strony. Jego ulubiona cyfra to 5, wielu sztukom dał pięcioliterowy tytuł: „Mroki”, „Zorza”, „Ranek”, „Próby”, „Tutam”, „Kaczo”, „Seans”, „Awans”, „Anons”, „Toast”, „Skala”, „Denni”... Sztuk jest ponad 40. – To cały czas wywód na temat współczesnego świata, ogarniającej nas miernoty – twierdzi Marek Frąckowiak. Ciągła dyskusja, niekończący się wywiad
z Schaefferem.
Kończymy rozmowę o 0.40. Wrocław, hotel Wrocław – Schaeffer myśli, że Warszawa. Rzeczywistość nigdy go nie interesowała – artysta ma prawo ją ignorować. Pisze dla marzycieli, nie dla kontrolerów. Niemcy na przykład domagają się logiki (chociaż przeczenie w zdaniu stawiają na końcu). A życie nie jest logiczne.
– Dziś opowiadam o sobie, jutro mogę umrzeć. Nie myślę
o tym, ale tak może być. Czy to jest logiczne? Oczywiście jest też przeznaczenie. Są przypadki, które pozwalają nam wierzyć w przeznaczenie. Tak, przypadki to próba wiary.
Spotkanie autorki z Bogusławem Schaefferem dla "Zwierciadła" odbyło się w 2011 roku. Przypominamy je obecnie nie bez powodu. Niebawem rozpoczyna się Chopin in the City Festival. W ramach festiwalowych wystąpi Teatr Nasz Chicago ze spektaklem "Kwartet dla czterech aktorów" / "Quartet for four actors" Bogusława Schaeffera. Tylko jedno przedstawienie
(w języku angielskim) będzie miało miejsce 14 października 2022, o godzinie 8 pm, w Society od Arts, 1112 North Milwaukee Avenue, Chicago, Illinois 60642. Informacje i bilety: www.soundsandnotes.org